|
Prawdziwa ballada o miłości
Odwróciła się od okna i zobaczyła smutny wigilijny stół, nad którym krążyła dobijająca się do płomienia ćma. Nagle zatęskniła za swoim domem, gdzie już chyba skończyli wieczerzę, może ktoś niespodziewanie przyjechał do nich z Lidy, zatęskniła za mruczącym na piecu kotem i śpiewaniem siostry rozczesującej włosy. Światło filującej lampy pełzało po pustych talerzach, ślubnym portrecie wujostwa wiszącym nad łóżkiem, na starym zegarze było jak zawsze za dwadzieścia piąta; od sześciu lat jego wskazówki były nieruchome i odmierzały inny czas tego domu stojącego prawie na skraju świata. Dzisiaj ożywiała go świąteczna krzątanina i zapach wanilii, biały obrus, oczekiwanie, zabłąkana ćma szukająca światła. „Dlaczego umieramy – pomyślała do swego odbicia w lustrzanych drzwiach szafy - dlaczego tak wcześnie umarła Elżunia, choć zdawało się, że śmierć szła po mnie i w pośpiechu przez pomyłkę ją zabrała zamiast mnie? Dlaczego Wigilia jest coraz smutniejszym dniem i coraz trudniej odnaleźć w niej dawne dziecięce radości, kogoś ciągle zaczyna brakować przy stole, dlaczego zamiast radować się, wypłakujemy łzy za odeszłym życiem?”
- Powiedz, Ninka, masz jakiegoś kawalera? - nie zauważyła, kiedy ciotka stanęła przy niej.
- Zamyśliłam się i nie słyszałam o kogo ciocia pyta - spojrzała na nią z udanym roztargnieniem.
- Pewnie masz, bo jakaś inna niż zawsze chodzisz, słyszę, jak coś sobie mówisz...
- Ciocia o mnie mówi? - powiedziała pewnym głosem, ale zaraz spuściła oczy.
- Oj, ja widzę, że ktoś tobie w głowie zawrócił, tak od razu zaczerwieniłaś się, kiedy spytałam. Ciotka czasami więcej widzi niż rodzona matka... Znaczy, będziemy wesele szykować? - w wesołości ciotki posłyszała przełykaną gorycz, ostatnie słowo wymówiła jakby resztkami tchu.
- Kto by mnie taką chorą i brzydką zechciał?
- Ach, co ty mówisz, ładniejszej jak ty ja nie spotkałam, w mojej szkole to samo powiedzieli.
Ciotka chyba chciała coś jeszcze powiedzieć, ale akurat przed domem zabrzęczały brazguny u sań i usłyszały parskanie konia.
- Musisz mi o nim opowiedzieć, bo widzę, że tej zimy nie zagrzejesz u nas długo miejsca.
- Naprawdę wydaje się cioci, to pewnie z osłabienia jestem taka nie do życia.
- Już ja swoje wiem - zaśmiała się, przytulając ją do siebie -jak miłość osłabia, jak pali całe ciało niczym najsilniejsza gorączka.
- Jaka ja jestem głodna, cały dzień pościłam, już chyba bardzo późno.
- Nie tak późno, jeszcze nie ma piątej.
Ciotka spojrzała na zegar z nieżywym cyferblatem i jakby coś sobie przypomniała. Nina poczuła idące przez rękę palące mrowienie, jakby dotknęła wiązki pokrzyw. Wiatr zabuczał w kominie i coś zaszemrało w zielonym kaflowym piecu. Wujek na ganku ostukiwał buty ze śniegu i ciotka niespiesznie poszła do kuchni, ale jeszcze w drzwiach odwróciła się, spoglądając na zegar z nadzieją, że jego wskazówki drgną i zaczną odmierzać ten sam czas, co dawniej.
- Ciągle mówię wujkowi, żeby go wynieść i spalić albo zakopać w ziemi, a jemu to wszystko jedno.
Kłąb mroźnego wiatru wleciał wraz z wchodzącym do kuchni wujkiem. Czapkę i baranicę miał w śniegu, wąsy pobielałe i był podobny do dawnego świętego Mikołaja. Ninie przypomniał się pewien epizod, co przeszedł do rodzinnych anegdot, gdy przestraszona chciała ukryć się pod choinką i zwaliła na Mikołaja kolorowe drzewko, spod którego po chwili wyciągnięto, z policzkiem krwawiącym od rozbitych bombek, organistę Romejkę; zabrakło jej teraz świerka mieniącego się wszystkimi kolorami świata i pachnącego lasem przez kilka tygodni, zatęskniła do skradania się po wiszące na gałązkach błyszczące choinkowe cukierki, pilnowania palących się na choince świeczek i pryskających iskier zimnych ogni.
- Czego was tam tak długo trzymali? Ty, Bronuś, cały przemarznięty - ciotka rozkładała na piecu ośnieżony kożuch.
- A żeby ich czort zabrał z ichnimi kołchozami, ot wynaleźli! - machnął ze złością ręką.
- Jakie kołchozy? Co ty mówisz?
- Tak, Irenka, dobrze ty słyszysz, żeby ich...
- Tylko nie przeklinaj, przecież dzisiaj mamy wigilijny wieczór.
- Dla tych bezbożników nie ma żadnych świąt!
- I nam też zabiorą ojcowską ziemię?
- Wszystkim zabiorą, taką nową sprawiedliwość kacapy ustanowili, wszyscy będą dostawać po równo.
- Boże miły! - zajęczała z pogrzebaczem w ręku. - A ludzie co na to?
- Taki ukaz, Irenka - spuścił oczy, przyglądając się kałuży wokół swoich butów.
- Już chyba późno i wszystkie gwiazdy pewnie palą się na niebie - przerwała im Nina.
- Będzie zaraz siódma - wujek przyłożył do ucha kieszonkowy zegarek. - Nie zamarzł, choć na dworze chyba ze czterdzieści stopni, jeszcze dobrze chodzi ta pamiątka od chrzestnego na nasz ślub.
„Siódma - pomyślała - już siódma i ty chyba pozapalałeś wszystkie gwiazdy i jesteś w domu, a ja nie dopilnowałam naszej umowy i nie patrzyłam z tobą, tak teraz dalekim, na wieczorne niebo i zabłyśniecie betlejemskiej gwiazdy. Jestem przy tobie w każdej myśli i uczynku, twoją ręką zapinam sweter i niosę wodę ze studni, twoimi oczami patrzę na ogień i marznące pod okapem dachu wróble, które karmię okruchami, twoimi ustami piję mleko z glinianego kubka, liżę sopel lodu, co urwał się znad okna, i całuję chleb, który upadł ze stołu, twoimi uszami słucham zamieci i cykania pochowanych gdzieś świerszczy, twoim policzkiem szukam miejsca na poduszce przed zaśnięciem, ty przejmujesz moje napady gorączki i kaszlu, moje tęsknoty, trochę wspomnień, jakie przy tobie uzbierałam, które muszą mi tutaj zastąpić ciebie i czekanie na wiosnę, ty śnisz moje przerwane sny i odgarniasz śnieg na podwórku, żeby mi było lżej iść...”
- Ninka, a tobie co? - ciotka ścisnęła ją za rękę. - Wołam ciebie, żeby już nosić do stołu, a ty jak uśnięta stoisz.
- Chyba nasza Ninka zakochana - zaśmiał się wujek znad miednicy a fioletowa rysa na jego plecach wyglądała jak odcisk błyskawicy na letnim niebie.
- I ja jej to mówiłam, ale ona zapiera się.
- Prawda to, mileńka?
- Przecież powiedziałabym, przed wami nie mam tajemnic...
- Zaraz się czerwieni, kiedy o tym wspomnieć... Ja też długo nikomu nie rozpowiadałam o Broniu.
- Wy to umiecie udawać - mruknął wujek, mocując się z krawatem.
Nagle coś mu się przypomniało i z nie zawiązanym węzłem podszedł szybko do ciotki, która wykładała na półmisek słodkie racuchy z jabłkami, odebrał jej patelnię i z powrotem postawił na kuchni.
- Zaczekaj, tak przecież nie można.
- A tobie co? - krzyknęła. - Szaleju wam dawali na zebraniu?
- Najpierw przecież trzeba okna dobrze pozakrywać - powiedział zdenerwowany - a to ktoś może podejść pod dom... Daj jakieś kapy albo prześcieradła.
- A któż tobie na nasze pustkowie podejdzie, może tylko wilcy?
- Nic nie wiadomo, takie nastali czasy, Irenka.
- Zobacz, że okna całkiem zaszronione i nic przez nich nie widać.
- Strzeżonego i sam Pan Bóg pilnuje.
- Jak sobie chcesz, ale mnie to wydaje się durnowate.
- A mnie to, myślisz, że nie - powiedział, wyciągając z szafy stare lniane kapy - ale przyszło nam żyć jak nie na swoim i nie u siebie.
- Tobie chyba mróz całkiem rozum odebrał.
-A w twojej szkole to inaczej myślą? - rzucił ze złością bordową kapą o podłogę. - Czyja władza wisi u was na ścianach?
- Ciociu, wujku! - stanęła pomiędzy nimi. - Przecież dzisiaj mamy Wigilię, usiądźmy do stołu...
- Dla pewności i tak pozawieszam - uśmiechnął się smutno, pojednawczo obejmując ciotkę i Ninę.
Później klęknęli do pacierza i każdy dla siebie wybrał osobne miejsce: ciotka na wprost ściany, na której wisiało zdjęcie Elżuni, wujek naprzeciwko zasłoniętego szczelnie okna, Nina oparła złożone ręce na krześle przygotowanym dla niespodziewanego gościa. Tak jak chciał wujek, nie modlili się głośno i wspólnie: ciotka popłakiwała pomiędzy strofkami modlitwy, wujek z nisko pochyloną głową niemo poruszał ustami, Nina przymknęła oczy, ale nie potrafiła przypomnieć sobie początku pacierza, w popłochu przelatywały jej przez głowę fragmenty kościelnych pieśni, Aniele Boży, stróżu mój..., jakby nagle straciła cząstkę pamięci, i gorączkowo szukała odpowiednich słów, nawet zabłąkała się pomiędzy świętymi słowami zwrotka szkolnego wiersza i strzępy słów Michała. „Raptem zapomniałam, jak się modli” - myślała rozpaczliwie, ściskając do bólu palce rąk, i w ostatnim momencie, gdy już zdawało się, że niczego sobie nie przypomni, wyrwało jej się głośno - Panie Boże mój... - Wujek chrząknął znacząco, więc już milcząc zaczęła się modlić o dobrą, długą miłość, aż do ostatnich dni życia, a te dni nie muszą być wszystkie słoneczne, niech będą normalne, ale przeżyte wspólnie z Michałem, tylko z nim. „Wyobraziłam sobie - szeptała w myślach - nie wiem dlaczego wyobraziłam sobie, że musimy być szczęśliwi, że pasujemy do siebie jak dwie połówki jabłka, o nic więcej ciebie, Panie Boże, nie umiem prosić i jeżeli teraz słyszysz, uczyń to, bo chyba nie proszę o coś niemożliwego, ale skoro wszystko możesz, skoro ludzie w ciebie wierzą nawet przy zasłoniętych ze strachu oknach, skoro wskrzeszasz umarłych, to przecież możesz dać chociaż trochę szczęścia żywym, bo miłość... nie wiem, jak mam, Boże mój, powiedzieć, chyba jednak widzisz, że ja Michała tak silnie kocham i kochać nie przestanę, i więcej nikogo w życiu kochać nie chcę...”
A kiedy podnieśli się z kolan, zamiast prawdziwego opłatka przełamali się na środku pokoju cienkim blinem, który trzaskał w ich palcach jak pierwszy mróz ścinający wodę w wiadrze.
- No to zasiadajmy do stołu, bo wieczerza stygnie - wujek podsunął ciotce krzesło i delikatnie musnął wargami jej włosy.
Nina położyła kawałeczek blina przy pustym talerzu i nie mogła zauważyć krótkiego drgnięcia ust ciotki, podobnego do skrywanego grymasu bólu. Stół pachniał sianem, grzybami i naftą. „Tak nie może pachnieć smutek - pomyślała - a jednak nawet ocieranie się łyżki o talerz zdaje się grobowym dźwiękiem”.
Na strychu coś zastukotało, jakby mróz poruszył złożonymi tam jabłkami, a one zaczęły turlać się po przemarzniętych deskach.
- Dobawić pierogów, Ninka?
- Nie mam już gdzie pomieścić, a muszę wszystkiego skosztować.
- Jedz, bo żaden kawaler nie zechce takiej cienkiej.
- Wujku, błagam...
- Nie przygaduj, Bronuś, nie widzisz, że ona taka wstydliwa, rumieni się przy każdym słowie.
- Ojciec powiedział, że syn naczalnika za często kręci się koło waszego domu. Prawda to?
- Ja tam nikogo nie zauważyłam, tacie zawsze coś się za bardzo wydaje.
- Ładny on chociaż? - ciotka popatrzyła jej w oczy.
- Twój ojciec myśli, że nowa władza prędko się stąd zabierze, że dawna Polska tutaj nastanie z powrotem. Nijak nie można jemu przetłumaczyć.
- Nie masz ty o czym innym mówić? Choćby teraz można byłoby o tym nie myśleć.
- Ciężko przychodzi przyzwyczaić się do czegoś innego, sama przecież nieraz o tym mówisz. Trzeba nam było stąd jechać...
- I gdzież jechać, gdzie? W nieznane jechać? I Elżunię samą tutaj zostawić?
Odwrócili się jednocześnie ku ścianie, gdzie wisiał portret ich córki. W migotliwym świetle lampy twarz małej Elżbiety poruszała się, jakby unosząc się we mgle, w jej oczach zapalały się i zaraz zagasały drobinki iskier, wydawało się, że za moment otworzy usta i odezwie się do nich. Patrzyli na ten nieoczekiwany teatr cieni, w którym życie łączyło się ze śmiercią. Ciotka zaszlochała, odwracając się od ściany. Nina chciała coś powiedzieć, żeby przerwać zawisłą nad stołem bolesną ciszę, gdy na strychu znowu posypały się jabłka i przez chwilę dał się słyszeć jakby szmer czyichś kroków. Poczuła zimne dreszcze przebiegające przez skórę. Ciotka pośpiesznie uczyniła znak krzyża i z niepokojem spojrzała na męża, który jedną ręką nerwowo miął rąbek obrusa, a drugą rzucał kotu pod stół kawałki ryby. Ciotka z Niną spojrzały po sobie, chcąc upewnić się, czy naprawdę słyszały dziwne odgłosy dochodzące ze strychu, które naraz ucichły i tylko wiatr w kominie zawodził przeciągłą skargę. Siedzieli w milczeniu, jakby na coś czekali. Wujek skręcał papierosa, Ninę ogarnęła nagła senność i w tym momencie ciotka niespodziewanie zanuciła cicho Nie było miejsca dla Ciebie. Wujek popatrzył na nią zdziwiony, a potem obejrzał się na okno i dołączył do niej, wpierw tylko cicho poruszając wargami, próbując dopasować się do melodii wyciąganej wysoko przez ciotkę. Ich murmurando wznosiło się i opadało, przypominając niewinną dziecięcą gonitwę, gdy ciotka kończyła frazę, wujek jeszcze przez jakiś czas ciągnął samotnie melodię, a potem zaczynali razem. Z każdą cząstką bożonarodzeniowej pieśni stawali się jakby młodsi i radośniejsi, patrzyli na siebie roześmianymi oczami, nie ci sami, co przed chwilą, kiedy dopadła ich straszna żałość po córce. Głos ciotki wibrował wśród ścian, odbijał się od drewnianego sufitu i łączył się z rzewnym zaśpiewem wujka, już zapomnieli się w swoim kolędowaniu i śpiewali po cichu na dwa glosy. Na czole wujka pokazały się kropelki potu, a on odsunął się od stołu i nogami wystukiwał skoczny refren Przybieżeli do Betlejem.
Ich śpiewanie przypominało Ninie nawoływanie się zagubionych w leśnych ostępach kochanków z dawnych opowieści, którym zdawało się, że są coraz bliżej siebie, lecz nie mogą do siebie trafić, jakby szukali się dla samego szukania i wołali dla samego wołania, świadomie opóźniając spotkanie. Wyobraziła sobie, że to ona i Michał wołają się przez mroźną bezkresną dal, a ich głosy łączą się gdzieś na zasypanych śniegiem rozwi-dleniach polnych dróg. Ciotka otuliła się wełnianą chustką i z przymkniętymi oczami dośpiewała ostatnie słowa Cichej nocy, a Ninie przywidziała się para odnalezionych wreszcie kochanków, biegnących ku sobie z otwartymi ramionami, i w jednej z tych postaci rozpoznała siebie, z resztkami pajęczyny albo babiego lata we włosach, przeciskającą się przez plątaninę młodych jodeł i brzóz, biegnącą ostatkiem tchu naprzeciw zdążającemu ku niej Michałowi, któremu spada z głowy płócienna czapka, dzieli ich jeszcze parę kroków, kilka rozpalonych w płucach oddechów, gdy...
Gdy raptem stara lampa zakrztusiła się, głośno prychając. Światło przygasło. Spojrzeli na stół, okryty nagłym mrokiem. Lampa z powrotem wystrzeliła pełnym światłem, zaskwierczał knot, coś zasyczało, może zajmujące się ogniem skrzydła ucichłej od jakiegoś czasu ćmy, ale po chwili lampa znowu gwałtownie przygasła, po czym wystrzeliła ostatkiem płomienia, zadrżała, jakby nagle poruszyła się ziemia, i całkiem zgasła.
- Bronuś, na miły Bóg, a to co? - krzyknęła ciotka.
- Spokojnie, Irenka, to pewnie nic takiego - głos jeszcze drżał mu od śpiewu.
- To musi być jakiś zły znak, Bronuś.
W ciemności rozchodziło się mruczenie śpiącego na pustym krześle kota, wycie wciąż buszującego w kominie wiatru i trwożliwy szept ciotki, odmawiającej jakąś modlitwę albo wypowiadającej zaklęcie.
- To pewnie tylko wypaliła się nafta, nie pomyśleliśmy, żeby sprawdzić przed Wigilią.
- A może to Elżunia dawała nam jakiś znak?
- Kiedy ja tobie mówię, że musiała skończyć się nafta w lampie. Przyniosę drugą z kuchni.
- W taki wieczór to różności trafiają się na świecie, może i naszej Elżuni... - zaszlochała.
Kuchenna lampa z poczerniałym szkłem i zaśniedziałym lusterkiem w metalowej aureoli kładła na stół spopielałe, mroczne światło. Jak przyprószona popiołem była łza na policzku ciotki i korale na jej szyi. Zaciągnięte popiołem były kapa zwisająca z okna, obrus i talerze z resztkami jedzenia. Popiół osiadał na ścianach, suficie i piecu. Popiół, mrok, smutek.
- Nie jest ktoś głodny? - spytała ciotka.
- Oj, ciotulu, nie... Ja pozbieram ze stołu...
- Niech zostanie do rana, niech będzie, jak dawniej bywało.
- No i prawda, że nafta się wypaliła - wujek oświetlił zapałką martwą lampę. - Może już na następny rok zasiądziemy pod elektrycznym światłem? A ty, Irenka, stale tylko myślisz o jakichś dziwnościach.
- Nie prześmiewaj się, stareńki mój, nigdy nie wiadomo.
- To teraz popróbujemy swojskiej nalewki.
- Ja dziękuję, wujku, ja jeszcze nigdy nie piłam.
- Za miłość, Ninka, wypijem, bo inaczej ona gdzieś przepadnie.
- Nie mieszaj ty dziewczynie w głowie - zaśmiała się ciotka, podnosząc kieliszek do ust, a łza z jej policzka potoczyła się na wełnianą chustę.Aleksander Jurewicz