|
Prawdziwa ballada o miłości
W tamtą niedzielę pierwszy raz spotkali się w umówionym miejscu za wioską. Teraz z czułością uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, jak Michał rumieniąc się i usiłując dobrać właściwe słowa, poprosił ją o spotkanie przy jesionach, co pozostały po przedwojennej alejce. Dotarli nad rzekę i szli jej brzegiem onieśmieleni, niewiele mówiąc do siebie; ją piekły stopy w nowych sandałach i stąpała obok niego jak po płonącej trawie.
Doszli do zakola rzeki płynącej w letnim rozleniwieniu w stronę Litwy. W rozgrzanym powietrzu unosił się cierpki zapach tataraku. Przybrzeżne olchy rzucały cień, w którym schronili się przed rozgrzanym do białości słońcem. Ważka sfrunęła na wysmukły dziki koper i zrudziala łodyga zamieniła się w świeżo rozkwitły kwiat. W trawach cichło cykanie polnych świerszczy. Ściągnęła z nóg sandały i zeszła do wody ostudzić obolałe stopy. Wpatrywała się w łagodnie falujące odbicia wierzchołków drzew. Ciągle nie mogła pozbyć się jakiegoś onieśmielenia czy wstydliwości, jakie ją ogarnęły, gdy kładła rękę na klamce, wychodząc z domu i pomyślała wtedy, że może jednak powinna zawrócić. Poczuła gorzki zapach machorki.
- O czym myślałaś, kiedy tak długo stałaś w wodzie? - spytał, kiedy usiadła przy nim na trawie.
- Chłodziłam tylko nogi, nic więcej.
- Pewnie żałowałaś, że zgodziłaś się ze mną spotkać.
- Potrafisz czytać cudze myśli?
- Zdało mi się, że jeszcze chwila, a zaczniesz odchodzić przez rzekę. Tutaj musi być chyba głęboko.
Spostrzegła, że ma kolana podrapane od zrywania agrestu i zakryła je wstydliwie.
- Co pomyślałeś, kiedy ja bez zastanowienia zgodziłam się na spotkanie?
- Bardzo mi się podobasz. Od pierwszego razu mi się spodobałaś. Tylko zawsze brakowało mi śmiałości.
- A gdybym się nie zgodziła?
- To próbowałbym bez końca - zaśmiał się. - Nie odczepiłbym się od ciebie tak łatwo.
- Nie lubię tej rzeki. Zbyt wiele w niej popłynęło cierpienia. Mówią, że dużo się w niej potopiło i partyzantów, i żołnierzy, i koni...
- Mój ojciec opowiadał, że widział podczas wojny jedną rzekę całą czerwoną od krwi.
- Nie możemy mówić o czymś weselszym? Nie byłeś wczoraj na wieczorynce? Bo ciebie nie widziałam.
- Może nie chciałaś mnie widzieć, to i nie zobaczyłaś.
- Czy myślisz, że nie będzie burzy? Ja tak boję się grzmotów.
- W zeszły piątek w Lidzie od pioruna zapalił się dom za browarem.
- Nie może być!
- Mogę się pobożyć, jak nie wierzysz. Na własne oczy widziałem.
- To poboż się!
- Nie wierzysz?
- Ależ wierzę, wierzę - roześmiała się. - Chcę tylko usłyszeć, jak się bożysz.
- A co ty takiego chcesz usłyszeć? - jego twarz nagle skamieniała, dostrzegła jakiś zły błysk w jego niebieskich oczach.
- Chcę tylko zobaczyć, jak ty się bożysz. Czy powiedziałam coś nie tak? - uśmiechnęła się do niego przepraszająco. - Ty przecież nie chodzisz do kościoła...
- My mamy swój kościół i tobie nic do tego! - żachnął się i drżącymi palcami zaczął skręcać nowego papierosa.
- No, nie denerwuj się, ja nic złego... - pogładziła końcami palców jego wilgotną koszulę. - Ja tylko słyszałam, że wy inne...
- Kacapy!? - przerwał jej gwałtownie, podnosząc się z trawy.
Przestraszyła się jego nagle pociemniałych oczu, podobnych do chmur niosących burzę, z groźnymi iskrami w ich kącikach.
- Mnie to nie przeszkadza, Michał.
- Ty myślisz, że my chcieliśmy jechać tutaj? Takie życie. Mój ojciec... Matka do tej pory nie pogodziła się, że wyjechaliśmy z Saratowa.
- Twojej matki chyba jeszcze nigdy nie widziałam.
- Całymi dniami siedzi w domu, puszcza stare płyty, stawia karty i popijając krople nasercowe czeka, kiedy wrócimy nad Wołgę.
- Potrafi wróżyć z kart?
- Kto tam wie, co ona widzi patrząc na rozłożone karty - usiadł znowu na trawie.
Środkiem rzeki płynął zeschnięty konar, nad którym krążyło kłębowisko czarnych much. Nina z odrazą pomyślała, że to wcale nie gałąź, ale ręka topielca, którego rzeczne nurty wloką od końca wiosny. Odwróciła się ku niebu i patrzyła, jak wędrująca wysoko po nim biała kreska rozcina je na dwie nierówne części. W spłowiałych szuwarach zaszczebiotał jakiś ptak. Wtedy dopiero poczuła na sobie spojrzenie Michała, wpatrującego się w nią od dłuższej chwili. Znowu zawstydziła się swoich skaleczeń od krzaków agrestu i obciągnęła niżej podwiniętą sukienkę.
- Czemu tak patrzysz na mnie? Teraz ty powiedz, o czym myślisz.
- Czy masz, Nina, jakiegoś kawalera? - odezwał się po krótkim milczeniu.
Zauważyła, że ma długie palce, kiedy objął przegub jej ręki. Poczuła nagle ciepłe mrowienie rozchodzące się od jego dotknięcia.
- Powiedz, masz kogoś? - spytał ściszonym głosem, jak gdyby bał się jej odpowiedzi.
- Sam zgadnij, kiedyś taki ciekawski - zdjęła ostrożnie jego palce, jakby nie chciała ich połamać, takie wydawały się delikatne.
- Po mojemu, to nie masz - spojrzał na nią niepewnie, chcąc jak najprędzej uzyskać od niej potwierdzenie. - Rozpytywałem o ciebie u chłopaków.
- A jeżeli nie mam, to co?
- To ja z tobą będę.
- A jeżeli gdzieś mam, to wtedy co zrobisz?
- Wtedy poczekam. Nawet gdybym miał czekać bardzo długo.
- Zawsze jesteś taki wszystkiego pewny? - odrzuciła z policzka kosmyk włosów.
Nic nie odpowiedział, tylko podniósł się z trawy i powoli zaczął iść ku brzegowi. Dopiero gdy doszedł do olchy, odwrócił się do niej z jakimś dziwnym, zagadkowym uśmiechem.
- Chodźmy już stąd! Zresztą, jak chcesz, to sobie zostań. Ja idę! - zaczęła wkładać sandały.
- Zaczekaj, Nina! Coś zamyśliłem, ale nie możesz mi w tym przeszkodzić - zawołał do niej. - Tylko musisz tutaj koniecznie podejść.
- I co takiego zamyśliłeś? Mów prędko, bo muszę iść - powiedziała zniecierpliwiona.
- Posłuchaj! Wskoczę do wody na dwie minuty i jeśli przez ten czas nie wyłowię żadnego skarbu, to przegrałem. A jeżeli coś znajdę na dnie, to...
- Zakładasz się o mnie z rzeką? - zdumiała się.
- Tylko dwie minuty i wszystko będziemy wiedzieli.
- Może najpierw mnie trzeba było o to zapytać?
- Żałujesz dwóch minut? Przecież i tak zrobisz jak zechcesz.
- Ty chyba nieźle zdumiałeś! Nie rób tego! Ty myślisz, że swój los można wyłowić jak rybę albo jak kamyk schowany na dnie?
- Zobaczysz, doliczysz do stu dwudziestu i będę z powrotem na brzegu.
I jeszcze nie zdążyły się wygładzić kręgi na wodzie, a ona dopiero doliczyła do dziewięćdziesięciu pięciu, gdy Michał wypłynął blisko szuwarów, płosząc stadko dzikich kaczek, które poderwały się i z przerażonym kwakaniem krążyły nad trzcinami. Płynął na plecach, z lewą ręką uniesioną nad wodę. Jego jasne włosy zlewały się z ciemnobrunatną barwą wody rzeki. Z trudem powstrzymywała mdłości, ogarniające ją na przypomnienie przepływającego nie tak dawno w tym samym miejscu topielca, który jedną ręką sterował swoim martwym ciałem, żeby płynęło jak najdalej od brzegu i nie zaplątało się w ukrytej pod wodą gęstwinie korzeni.
Stał na brzegu wdychając łapczywie rozgrzane powietrze, w postrzępionym wianku z wodorostów we włosach, w ociekających wodą, zabłoconych mułem spodniach i koszuli. W jego znowu chabrowych oczach igrały figlarne błyski.
- Przecież mogłeś się utopić! - podeszła do niego i ściągnęła z włosów oślizłe nitki wodorostów. - Więcej nigdy się z tobą nie umówię, zapamiętaj sobie.
- Tylko popatrz! - wyciągnął ku niej otwartą dłoń, na której pośród mokrego piasku perlił się niewielki sznur szklanych korali, z których woda prawie zupełnie wypłukała dawny niebieski kolor. -Jakby czekały na dnie, żebym je właśnie dzisiaj dla ciebie wyłowił.
- Chyba miałeś wcześniej schowane w kieszeni - zaśmiała się, odsuwając jego rękę.
Patrzyła na szklane paciorki, podobne do kiści wilgotnych winogron i pomyślała, skąd mogły się tutaj wziąć i ile czasu leżały w piasku na dnie. Może zerwały się z szyi jakiejś kobiety, która kiedyś w nurcie rzeki próbowała odnaleźć utraconą miłość albo chciała, żeby rzeka ukoiła jej niegasnące cierpienie i bezgraniczną rozpacz, obmyła z długiego smutku i otuliła w bezsennej samotności.
- Weź, są dla ciebie - przysunął dłoń pokrytą suchym już piaskiem.
- Nie, ja ich nie wezmę. Wrzuć je z powrotem, gdzie były. Tam jest ich miejsce.
- Jednak prawdę mówią, że w tej rzece pełno tajemnic i skarbów.
- Ale ja i tak nigdy jej nie polubię.
- Dlaczego jej nie polubisz?
- Wiesz, trzeba już wracać. Czuję zapach odległej burzy, która nadejdzie tutaj jeszcze przed zachodem słońca.
- A co zrobimy z koralami? Przecież założyłem się o coś - zrobił minę skrzywdzonego dziecka.
- One nie wyglądają na korale szczęścia - popatrzyła mu w oczy. - Nikt w szczęściu nie rzuca do rzeki korali. Jakiś zły chłód od nich idzie, mienią się czyimś nieszczęściem. Lepiej było ich nie ruszać.
- To weź chociaż jeden paciorek - usiłował je rozerwać.
- Daj, ja to zrobię.
Wzięła od niego wyblakłe z nieznanej pradawności korale i z całej siły odrzuciła je w rzekę. Usłyszeli ledwo dosłyszalny cichy plusk, niby trzepot przezroczystych skrzydeł odfruwającej ważki. Stali w milczeniu, wpatrzeni w zakole rzeki, gdzie utopiły się korale i z niespokojnym zadziwieniem nasłuchiwali przybliżających się odgłosów, jakby któraś z nadbrzeżnych olszyn pękała w środku od słonecznego żaru.
- Mówiłam ci, że wyłowiłeś nie korale, ale nieszczęście - powiedziała z wyrzutem, niespokojnie wsłuchując się w nieznane, skrzypiące dźwięki. - Co to może być? Zaczyna brać mnie strach.
- Ale wygrałem zakład, to dla mnie najważniejsze - zbliżył się do niej. - Nie bój się, Ninka, to chyba idzie burza, którą przepowiedziałaś.
- Nie, to odgłos czegoś innego i on się coraz bardziej zbliża.
- To teraz mi powiedz, czy będziesz ze mną. Nie wypłynąłem przecież z rzeki z pustymi rękami.
Oboje odwrócili się jednocześnie i na ścieżce prowadzącej na wzgórze zobaczyli jadącego rowerem mężczyznę. Wolno, z widocznym mozołem, wjeżdżał na wypalone słońcem, porośnięte rzadkimi kępami żółtego żarnowca wzniesienie. W skwarnej ciszy turkot jego roweru niósł się jak trzaskanie suchych piorunów.
Mężczyzna zsiadł z roweru i rozglądał się dokoła. Podniósł do czoła dłoń, przysłaniając oczy przed słońcem i patrzył, jakby kogoś wypatrywał na drugim brzegu rzeki.
- To chyba jakiś nietutejszy - odezwał się Michał.
- Pewnie drogę pomylił i zaraz przyjdzie zapytać.
- Może wyszedł komuś na spotkanie?
- Czy ty nie widzisz, że on patrzy tylko na nas? Cały czas tutaj patrzy - chwyciła się jego ręki i poczuł jej drżące palce.
- Zobacz, że on patrzy na drugi brzeg. Co jemu do nas? Możemy mu tylko drogę podpowiedzieć.
- Poczułam wokół siebie jakieś dziwne zimno.
- To od mojego przemoczonego ubrania.
- Jak usłyszałam odgłos jego roweru, to przeszedł mnie jakiś gorzki strach.
- Błotnik przy swoim rowerze ma naderwany i stąd ten nieprzyjemny hałas. On pobłądził, i tyle.
- Już przestał patrzyć - powiedziała z ulgą. - Tak, on chyba pobłądził.
Teraz, gdy słońce schodziło coraz niżej ku rzece, mężczyzna z rowerem przypominał omszały głaz, wyłaniający się ze środka wzgórza. Nadal jednak rozglądał się niecierpliwie, jakby nie tego horyzontu szukał, nie nad tę rzekę trafił, jakby naprawdę nie wiedział gdzie jest.
- Posłuchaj mnie, Nina - dotknął nieśmiało jej ramienia. - Wiesz, ja chciałbym...
Za oknem rozległ się wyraźny szelest, jakby ktoś sypnął w szybę garstewką piasku lub suchych liści. Ocknęła się ze wspomnień, które wydawały jej się tak odległe, chociaż to było przecież nie tak dawno. Żałobne śpiewy niosły się przytłumione, zmęczone długim lamentowaniem i wrony już wyciszały się i zapadały w sen. Tylko Benia rozjazgotał się przy płocie koło jaśminu, jakby ktoś obcy kręcił się w pobliżu, a może duch organisty zaczepił się na płocie i nie mógł się wyswobodzić. Szelest za oknem powtórzył się i zdało jej się, że ktoś przywołuje ją szeptem, a po chwili wraz z wołaniem swego imienia słyszała delikatne stukanie w okienny parapet.
Ostrożnie, na palcach, żeby nie przebudzić śpiącej siostry, która akurat coś zamruczała przez sen, podeszła do okna i w nagłym błysku zapalonej zapałki zobaczyła uśmiechniętą twarz Michała. Następną płonącą zapałkę przystawił do szyby, żeby oświetlić jej twarz. Zapałka zaraz zgasła, ale oni już widzieli siebie w ciemności. Zaraz, jakby specjalnie dla nich, zza ciężkich chmur wychylił się rąbek księżyca. Michał coś do niej mówił, ale nie mogła tego usłyszeć ani odczytać z jego warg. Zaczął coś pisać palcem po szybie, lecz nie potrafiła tego zrozumieć. Bezradnie przyłożyła dłoń do chłodnego szkła i on też przyłożył swoją dłoń. Tak stali wśród nocy, pośród szczekania psa i trzaskania spadających jabłek. Widziała cienie śpiących wron i przez szybę czuła pulsowanie jego krwi. Jeszcze nigdy dotąd nie czuła, że bicie serca może być tak łagodne, że może zamieniać zimne deski podłogi w nasłonecznioną łąkę, że może uspokajać ból i uciszać wiatr. Dotykając się dłońmi, jak gdyby nie było pomiędzy nimi okna, stali zastygnięci w krótkiej nieskończoności, w początku przyszłych wspomnień. Tuż obok nich, za następnym płotem, śpiewano nieboszczykowi ostatnie pożegnalne pieśni. Szyba zaciągała się mgiełką ich spragnionych bliskości oddechów, więc ocierali ją prędko, żeby nie tracić siebie z oczu. Księżyc nie zabierał im swojego światła. Nina odjęła dłoń i ustami dotknęła jego dłoni, a po chwili on zrobił to samo. Do końca nocy było jeszcze daleko.
***
Maleńki, może pięcioletni chłopczyk biegał po podwórku i ze śpiewnym szczebiotem wołał: Ej, wy husi, daswidanija, prilietajcie k nam apiać..., a wiatr powiewał kołnierzykiem jego marynarskiego ubranka, jakby chciał mu pomóc wzlecieć pod niebo i dołączyć do klucza przelatujących dzikich gęsi. Nina nie rozpoznawała tego podwórka; wydało jej się zrazu, że to ich podwórko, ale kiedy zaczęła uważniej wpatrywać się w zawilgocone okno, nie poznawała widoku rozciągającego się przed jej oczyma, a moknący na płocie lniany obrus, z którego ściekały strużki rdzawego deszczu, na pewno nie był ich obrusem. Nie było też pomiędzy oknami, przez które patrzyła za czyimś cudzym chłopczykiem, obrazu Ostrobramskiej. I studnia też wyglądała na obcą. A dzikie gęsi, zwabione śpiewem chłopczyka, zawróciły spod obłoków i krążyły nad podwórkiem.
„Czyj jest ten płowowłosy chłopczyk i skąd się wziął na tym podwórku, albo tylko w moich oczach? Jakbym już kiedyś go widziała na jakiejś fotografii, albo dopiero ukaże mi się w nieznanej przyszłości, a może nigdy więcej go nie zobaczę?” Gdzieś nagle zniknął z widoku i słyszała tylko jego śpiewanie, które raptem zaczęło zamieniać się w przejmujący płacz. Chciała wybiec z pokoju i odnaleźć płaczącego, żeby go utulić albo chociaż otrzeć mu łzy, ale nie mogła uczynić kroku po grząskiej podłodze, która zapadała się pod jej stopami. Okna zaciągnęły się czarną sadzą i słyszała tylko głuche dudnienie wiatru w kominie, niczym łoskot rozpędzonego pociągu na rozjeździe torów, przeraźliwy klangor płonących pod niebem ptaków, swój krzyk w jakiejś nieznanej przyszłości.
Bała się otworzyć oczy, żeby naprawdę nie zobaczyć ani nie usłyszeć tego, co mogło jej się zwidzieć w resztkach gorączki, od której mokra była pościel i ściana, niepewnie dotykana ręką. Słyszała gwar dzieci na szkolnym boisku, ale nie odnalazła w nim znajomego szczebiotu ze snu czy przywidzenia, skrzypiała studnia i rozpaczliwie zawodził kogut. Do jej pamięci zaczęły napływać strzępki nocnych żałobnych lamentów, wspomnień znad rzeki i błyśnięcia w ciemności szybko gasnących ogników. Na stwardniałych, suchych wargach odnalazła okruszki chłodnego szkła.
Przy oknie, na grządce po ściętych malwach, zobaczyła odciśnięte podeszwy jego butów i kilka nadpalonych zapałek. Na szybie jeszcze się skrzyły ślady po jego dłoniach i ściegi niewyraźnych liter, wysychające w jesiennym słońcu. Teraz uwierzyła, że jednak musiał być tej nocy pod oknem i że już wrócił. Może właśnie pisał wtedy na szybie miejsce i porę, gdzie będzie na nią czekał, a ona nie może nic zrobić, tylko patrzeć bezradnie, jak słońce ściera z okna ich niedoszłe spotkanie. Wodziła palcami po szybie, wierząc, że jeszcze coś uda jej się odczytać albo domyślić się, dokąd ma przyjść. Może napisał, że zjawił się tylko, żeby ją zobaczyć choćby tylko w krótkich błyskach gasnących na wietrze zapałek i jechać zaraz z powrotem.
Dom organisty wyglądał na opuszczony i zapomniany, jakby w środku wypalony, choć niby wszystko było jak dawniej - przez niedomknięte okno wystawał kawałek firanki, wrony odleciały, żeby znowu przed zmrokiem przyfrunąć na czuwanie, para kawek siedziała na kominie, z którego snuła się leniwie smużka dymu, na płocie tak jak wczoraj wisiały gliniane dzbanki. Widząc opuszczone przed tygodniem gniazdo bociana, pomyślała o lecącym gdzieś przez świat ptaku, który może nie przeżyje smutku, powróciwszy wiosną do gniazda. I tylko wieko trumny oparte o ścianę domu mówiło więcej niż wszystkie słowa, modlitwy i łzy. Wyobraziła sobie niedzielną mszę, kiedy to opuszczone i milczące organy zastąpi niepowstrzymany chóralny płacz. Nie mogła tego zrozumieć - przecież wczoraj w południe przyszedł do ich domu, żeby jej powiedzieć, o której będzie jutrzejsza - czyli dzisiejsza - próba chóru, a niecałe dwie godziny później...Aleksander Jurewicz