|
Zapiski oficera armii czyrwonej
20 czerwca 1944 roku
W lesie
Stwierdziłem ja bardzo przykrą rzecz. Ale na szczęście nikt z oddziału o tym nie wie. Otóż po wycofaniu się z niebezpiecznego miejsca, w pobliżu tamtego mostu strategicznego, zatrzymaliśmy się na dłużej w bardzo wygodnym miejscu - w lesie obok strumienia. Pewnego razu poszedłem ja nieco dalej, żeby teren zbadać. Miałem ze sobą pistolet i granaty, bo komuniści już dla nas broń z miasteczka sprowadzili.
Dzień był bardzo piękny i ciepły. Oddaliłem się ja spacerkiem dość daleko od naszego biwaku. Zachciało mi się pić. A ponieważ słyszałem, że w pobliżu strumień szemrze, zacząłem ja przez zarośla olszyny ku wodzie się przedzierać. W tym momencie coś jak zahuczy, jak zatrzeszczy... Więc ja w nogi. Przedarłem się przez zarośla i wpadłem do wody. Dopiero tu zatrzymałem się, bo dalej uciekać było nie sposób. I w tym momencie zrozumiałem ja, że dudnienie to odbywa się w mojej brezentowej sumce, którą ja zawsze ze sobą zawieszoną z tyłu na pasku nosiłem.
Ja już opowiadałem o tym, jak zrobiliśmy nalot na pocztę w miasteczku i jak ja, zgodnie z komunistycznym prawem socjalizacji, budzik u naczelnika poczty wziąłem. Ale nie umiałem z takim czymś obchodzić się. Nakręciłem go kiedyś, to on zaczął podstępnie buczeć właśnie wówczas, gdy chcieliśmy strategiczny most zniszczyć. Ja wówczas nawet nie domyśliłem się, że ów hałas u mnie w sumce powstał. A dzisiaj ja, nie mając nic do roboty, znów budzik nakręciłem. Kręciłem w nim w ogóle wszystko, co się dało kręcić. A on teraz zaczął hałasować i przez niego omal w strumieniu nie utopiłem się. Dobrze, że chociaż ja sam byłem, bo mogła z tego hałasu albo panika poważna wyniknąć, albo - jeśliby major się domyślił, o co chodzi - solidne mordobicie pod moim adresem.
Wyjąłem ja budzik z sumki i ze złości jak machnę go o kamienie, to on jeszcze raz brzdąknął i wpadł do wody. Jednak bardzo są niebezpieczne te burżujskie wynalazki! Wolę czegoś takiego przy sobie nie mieć. Ech, żebym ja teraz tamtego naczelnika poczty do rąk moich dostał! Drogo by on za taki kawał zapłacił!
Ale chociaż budzik ja zlikwidowałem, jednak wyglądałem bardzo marnie. Byłem cały mokry, bo po szyję do strumienia wpadłem. Poza tym, gdy biegłem przez zarośla, podarłem ubranie i okrwawiłem twarz. Nie wypadało mnie w takim stanie do oddziału wrócić. Zastanawiałem się ja: co robić? Po namyśle zrozumiałem, że ta historia może się stać dla mnie nawet poważnym wyróżnieniem bojowym i wielką zasługą.
Otóż zbliżyłem się ja nieco więcej do naszego biwaku. Następnie rzuciłem granat w jakiś rów. A po wybuchu granatu zacząłem sadzić w powietrze z pistoletu. Wywaliłem jeden magazynek, załadowałem drugi i biegiem do biwaku. Tam już wszyscy porwali się na nogi i nie wiedzieli, co robić, w którą stronę uciekać. Ja do nich krzyknąłem:
- Niemiecka obława lasem szła, ale ja ich zatrzymałem. Zabiłem kilku z pistoletu, a kilku granat rozszarpał!
Major był bardzo wzruszony. Uścisnął mnie mocno dłoń i powiedział:
- Dziękuję, towarzyszu, bardzo za ten bohaterski wyczyn, godny oficera Armii Czerwonej i dzielnego partyzanta Wandy Wasilewskiej! Teraz wróg nie zaskoczy nas!
Zebraliśmy się pośpiesznie i zaczęliśmy wycofywać się w kierunku przeciwnym temu, skąd ja przybiegłem. Dopiero po odejściu stamtąd przeszło trzydzieści kilometrów zatrzymaliśmy się na dłuższy wypoczynek. Wówczas major wciągnął do Dziennika mój bohaterski wyczyn.
- Ilu hitlerowców zastrzeliłeś z pistoletu? - spytał mnie major.
- Pięciu na pewno, bo widziałem jak upadli.
- Zapiszę ci siedmiu, bo mogłeś dwóch nie zauważyć.
- Zupełnie słusznie - powiedziałem.
- A ilu rozszarpał granat?
- Przypuszczam, że bardzo dużo, bo rzuciłem go w sam środek kupy Niemców.
- Z dziesięciu ich tam było?
- Chyba że dziesięciu.
Więc major wpisał sprawiedliwie: dziesięciu. Słowem, wykaz bohaterskich czynów naszego oddziału wciąż się powiększa. I ja do tego poważnie przyczyniłem się. Bardzo to przyjemne samopoczucie.
2 lipca 1944 roku
W krzakach
Okrywamy się coraz większą sławą i odważnie niszczymy wrogów Związku Radzieckiego oraz socjalizmu. W ostatnich dniach rozgromiliśmy mieszkanie księdza w miasteczku i dwa majątki polskich krwiożerczych panów. Wiadomo, że są to twierdze reakcjonistów, więc trzeba zawczasu je unieszkodliwić. A dla proletariatu wynika z tego znaczna korzyść, bo ja już trzy zegarki mam i pięć pierścionków oraz srebrną papierośnicę. Ubrań i obuwia mógłbym furę nabrać, ale nie majak tego ze sobą nosić. Na ogół wszyscy chłopaki z naszego oddziału porządnie się podreperowali w czasie naszej ideowej walki o dobro proletariatu. Poza tym udało się nam w kilku miejscach, przy leśnych drogach, poprzecinać druty telegraficzne na słupach. A najwspanialszym wyczynem było spalenie dwóch dużych brogów siana dziesięć kilometrów od Wilna. Może teraz niejeden reakcyjny koń z głodu zdechnie.
Przedwczoraj polscy komuniści z naszego oddziału poszli na wywiad do miasteczka. Wrócili wieczorem i oświadczyli, że Niemcy z Wilna ewakuują się; że armia niemiecka pośpiesznie cofa się; że mnóstwo cywilnej ludności wyruszyło na zachód, nie chcąc zostawać na tych terenach, które zajmą wojska sowieckie; że polskie oddziały partyzanckie miały większe starcia z wojskowymi oddziałami niemieckimi i szykują się do opanowania Wilna.
Zrobiliśmy naradę nad obecną sytuacją. Ponieważ oddział nasz nie miał wojskowych mundurów, postanowiliśmy wydelegować jednego z polskich komunistów do miasteczka, żeby kupił tam koniecznie czerwonego materiału na opaski i czarnej farby, abyśmy mogli na nich nazwę naszego oddziału uwiecznić.
Ja zaproponowałem zrobić sztandar dla naszego oddziału. Zawsze miałoby to wielkie znaczenie. Moją propozycję wszyscy przyjęli zgodnie. Major dał rozkaz komuniście, który miał iść do miasteczka, żeby koniecznie kupił tam pięknego materiału na czerwony sztandar. Komunista powiedział, że nie wie, czy jemu to się uda, ponieważ sklepy od dawna są pozamykane. Na opaski dużo materiału nie trzeba, więc jakoś to załatwi. Ale znaleźć coś odpowiedniego na sztandar będzie trudno. Lecz major mu powiedział, że jest to sprawa o znaczeniu państwowym i że musi załatwić ją koniecznie. Dał mu dużo pieniędzy z kasy naszego oddziału i kazał niezwłocznie udać się w drogę.
8 lipca 1944 roku
W lesie
Przedwczoraj ruszyliśmy bojowym marszem przez lasy w kierunku na Wilno. O dziesięć kilometrów od miasta stanęliśmy biwakiem w lesie, żeby zorientować się w sytuacji. Słyszeliśmy silne wybuchy od strony miasta, a wieczorem i nocą całe niebo, w tamtym kierunku, było czerwone od łuny pożarów. W nocy zaś było słychać wyraźnie huk armat, wybuchy i strzelaninę. Jeden z komunistów powiedział nam, że to polscy partyzanci odcięli drogę do odwrotu niemieckiej dywizji i atakują miasto znacznymi siłami.
Zrobiliśmy tajną naradę wojskową sztabu naszego oddziału. To znaczy: major i ja. Rozważaliśmy, co robić w takiej sytuacji. Ja radziłem czekać, dopóki wszystko się nie wyjaśni i wówczas szukać łączności z oddziałami naszej armii regularnej. Major podzielał moje zdanie. Więc postanowiliśmy nie wsadzać nosa w gorącą sprawę, lecz wypocząć tu. A w tym czasie mogliśmy zrobić sztandar bojowy naszego oddziału.
Mieliśmy dużo czerwonego materiału i zrobiliśmy opaski na rękawy dla całego oddziału. Wymalowaliśmy czarną farbą na każdej opasce duże litery „W.W.". To znaczy pierwsze litery imienia i nazwiska szanownej patronki naszego oddziału, Wandy Wasilewskiej. A obok liter namalowaliśmy trupie czaszki i skrzyżowane piszczele. Wyszło to groźnie, imponująco i w stu procentach socjalistycznie.
Trudniej było zrobić sztandar, bo nie mieliśmy odpowiedniego materiału. Komunista przyniósł z miasteczka tylko czerwoną spódnicę. Powiedział, że nic innego nie mógł zdobyć. Zbadaliśmy wszechstronnie spódnicę. Była bardzo brudna i podarta. Ale major uznał, że to nawet dobrze, bo będzie wyglądało na stary bojowy sztandar bohaterskiego oddziału, jakim ze względu na nasze partyzanckie wyczyny niewątpliwie jesteśmy. Rozpruliśmy spódnicę, wypłukali ją w wodzie i rozciągnęli na trawie do suszenia, żeby składki się wyrównały. Potem, gdy wyschła, wycięliśmy z niej odpowiedni kawał materiału na sztandar. Następnie na jednej stronie wymalowaliśmy czarną farbą skrzyżowane sierp i młot, gwiazdę pięcioramienną oraz duże litery: „SSSR” U góry umieściliśmy słowa: „ZA OJCZYZNĘ! ZA STALINA!”. A na dole: „ŚMIERĆ WROGOM ROSJI!”. Na drugiej zaś stronie sztandaru namalowaliśmy, pośrodku, trupią czaszkę ze skrzyżowanymi nad nią piszczelami, a po bokach duże litery: „W” - „W”. Więc sztandar nasz wyszedł zupełnie socjalistyczny i uwzględniał główne hasła ideowe komunistów całego świata.
Gdy farba wyschła, umocowaliśmy sztandar na mocnym, długim drzewku. Wyglądał wspaniale i byliśmy zachwyceni swoim dziełem. Zrobiliśmy zbiórkę oddziału. Major stanął przed jego frontem. Ja obok niego. Oddział się uformował w trzech dwójkach. A z prawa, pojedynczo, stanął bojec ze sztandarem, jako chorąży. Wyglądało to pięknie. Teraz nasz oddział prezentuje się groźnie i ideowo!... Związek Radziecki, OJCIEC Stalin i geniusz Polski, Wanda Wasilewska, mogą być dumni ze swych walecznych bohaterów.
Sergiusz Piasecki