|
O Marii Stasiewiczowej – mojej Mamie – wspomnienia serdeczne
IV. Mołodeczno i Lida w okresie międzywojennym
Gdy dobiegały końca studia uniwersyteckie, 12 lutego 1929 r. odbył się w Lidzie ślub Marii Stasiewiczównej z Witoldem Stasiewiczem . Zaślubiny – jak już wspominałam – miały miejsce w parafialnym kościele Podwyższenia Św. Krzyża Archidiecezji Wileńskiej, a młodą parę związał stułą małżeńską dziekan – ksiądz Hipolit Bojaruniec , ogólnie znany i szanowany na Ziemi Lidzkiej. Tuż po weselu Maria Stasiewiczowa wyjechała z mężem do Mołodeczna. Dr med. Witold Stasiewicz , po ukończeniu studiów medycznych na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, objął stanowisko lekarza powiatowego w tymże Mołodecznie, na rubieżach Rzeczypospolitej, tuż przy ówczesnej granicy ze Związkiem Radzieckim. Dr Witold Stasiewicz liczył zaledwie 27 lat, gdy obejmował funkcję trudną i odpowiedzialną na tym newralgicznym terenie. Na podjęciu decyzji zaważyła między innymi bliska odległość od Lidy, z ewentualną możliwością przyszłego awansu na stanowisko lekarza powiatowego w Lidzie – mieście stanowiącym ważny punkt komunikacyjny i wojskowy, gdzie stacjonowało kilka pułków.
Jak przedstawiało się Mołodeczno w opowieściach moich Rodziców, przebywających tam przez kilka lat, chyba gdzieś do roku 1934? Było to małe, kresowe miasteczko, zamieszkałe w znacznym stopniu przez ludność żydowską – właścicieli różnych sklepików, głównie spożywczych oraz zakładów rzemieślniczych. Polskiej inteligencji nie było za wiele: kilku lekarzy z miejscowego szpitala, grupa nauczycieli ze szkoły podstawowej i z gimnazjum, jeden czy dwóch adwokatów, jeden lub dwóch księży oraz urzędnicy pracujący w starostwie – oddalonym od miasteczka o parę kilometrów. Nie dowiedziałam się, gdzie mieszkał wtedy starosta z rodziną. Opowiadała mi natomiast moja Mama, że pod opieką starościny z tamtych lat przebywała przez pewien okres czasu, po śmierci pierwszej żony prezydenta Mościckiego , Michaliny – jego przyszła druga żona.
Moja Mama po przyjeździe do Mołodeczna wpadła w wir życia zawodowego i społecznego. W miasteczku brakowało polskiej inteligencji – nie mówiąc już o paniach z wyższym wykształceniem. Została więc natychmiast zatrudniona w gimnazjum jako nauczycielka botaniki. W Związku Obywatelskiej Pracy Kobiet wybrano ją na przewodniczącą. Z barwnych opowieści mojej Mamy zachowałam w pamięci coroczną wizytę w starostwie, w dzień 1 stycznia, gdy jako Przewodnicząca Obywatelskiego Związku, w rannych godzinach Nowego Roku, musiała złożyć podpis w wyłożonej Księdze Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Przed dom przyjeżdżał szofer limuzyną starosty, by moja Mama, w długiej, czarnej sukni, udawała się spełnić obywatelski obowiązek.
Urządzenie się w Mołodecznie nie było łatwe – znalezienie czystego mieszkania na zadowalającym poziomie uchodziło niemal za cud. Rodzice znaleźli w końcu niewielki domek; z dwoma pokojami i kuchnią, w ogródku. Gabinet lekarski mojego Taty mieścił się w szpitalu. Ze wspomnień Mamy zapamiętałam, że nierzadko o północy stukał ktoś do okna, prosząc lekarza o nagłą pomoc. Czasem trzeba było jechać zimą saniami na wieś; a zimy na tamtych terenach były mroźne. Podczas tych nocnych podróży były niezbędne dwa kożuchy i tak zwana burka. Tata wracał nieraz nad ranem i musiał rozpoczynać normalny dzień pracy.
Jaka była wieś na tamtym, przygranicznym, wschodnim terenie? Zaniedbana i zacofana. Podczas leczenia jakiejś chorej kobiety w zapadłej wiosce, zetknął się mój Ojciec z przypadkiem tak zwanego „ kołtuna ”. Gdy zmuszono pacjentkę do ścięcia jej włosów, splecione w „ kołtun ” były tak wypełnione wszami, że przewędrowały z jednego krańca pokoju w drugi. Witold Stasiewicz napisał na ten temat rozprawę z fotografiami „ kołtuna ”. Mieszkańcy okolicznych wsi uważali się za „tamtejszych”; mówili tak zwanym językiem „prostym” – polsko-białoruskim.
Praca powiatowego lekarza w Mołodecznie była ciężka i wyczerpująca, ale po kilku latach rodzice kupili samochód; wyjeżdżając z szoferem (Tata nie nauczył się kierowania tym nowym nabytkiem techniki) w niedziele nad jezioro, czasem w towarzystwie znajomych.
Skromny domek w Mołodecznie był bardzo gościnny i nader chętnie odwiedzany. Moja Mama „zdobyła” jakąś znakomitą pomoc domową – Kasię, gotującą wspaniale i znającą nawet kulinarne gusty gości odwiedzających Mołodeczno. Ze wspomnień Mamy zapamiętałam, że przyjeżdżał z Wilna lekarz, dawny kolega Rodziców z Uniwersytetu Stefana Batorego – dr Zuckerman , jak wskazuje nazwisko, żydowskiego pochodzenia. Szczególnie lubił on danie ze szpikiem kostnym; Kasia – wiedząc wcześniej o odwiedzinach gościa, przygotowywała dla niego ten kulinarny specjał.
Parę zdań o Kasi. Była sierotą, przebywała przez kilkanaście lat w jakimś kresowym, ziemiańskim dworze, pomagając w kuchni. Tam nauczyła się gotować i mówić pięknie po polsku. Przez kilka lat pracowała następnie u państwa rejentostwa w Mołodecznie, a kiedy zmieniali miejsce zamieszkania przyjęła ją moja Mama. Gdy rodzice przenosili się do Lidy, Kasia postanowiła wyjść za mąż, gdyż miała już narzeczonego, kulturalnego, młodego rzemieślnika. Moja Mama pobłogosławiła sierotę – Kasię, wyprawiając ją do ślubu. Ofiarowała też, jak należało, panieński posag na nową drogę życia – oby szczęśliwą! Ponoć małżeństwo okazało się w pełni udane!
W mej pamięci utrwaliła Mama kilka nazwisk mołodeczańskich znajomych. Lekarka – Pani dr Paszkiewiczówna była chyba pediatrą. Przeżywała ciężko przez parę lat, że kilkuletniej dziewczynki – Wandzi, nie zdołała uratować. Zatruła się ona jakąś rośliną w potrawie zrobionej dla lalki, którą sama zjadła. Mama powtarzał później tę opowieść, którą zachowałam w mej pamięci do dnia dzisiejszego.
U Rodziców bywali Państwo Masłowscy – lekarz chirurg ze szpitala i jego charakterystyczna dla tamtych lat żona: po okolicach Mołodeczna jeździła na nartach, co budziło wówczas – na tym terenie – zdziwienie oraz malowała akwarele w terenie. Mama nie miała na to czasu; musiała podjąć opiekę nad rozpoczętą w Lidzie budową domu moich Rodziców, który powinien być wykończony do 1935 roku, gdyż obiecywano wtedy memu Ojcu stanowisko lekarza powiatowego w rodzinnym mieście.
Zatrzymam się jeszcze na moment w Mołodecznie. Stacjonowały tam, w pobliżu sowieckiej granicy, jednostki wojskowe. Kilku oficerów, spragnionych kontaktów z polską inteligencją, odwiedzało dom Rodziców. Na zakończenie mołodeczańskich wspomnień Mamy przekażę jej określenie: „Był to teren kontrastów: z jednej strony zaniedbany, z drugiej świadczący o początkach rozwoju gospodarczego i społecznego; z jednej strony wygrzewały się leniwie na szosach żmije wypełzające z przydrożnych gęstwin leśnych, z drugiej – przemykały obok samochody najnowszych modeli”. Ja z kolei zapamiętałam – nie wiem od kogo – że wiejscy chłopcy wsadzali do butelek te gady jakimś znanym im sposobem i zanosili do szpitala, gdzie zalewano je w tych butlach spirytusem. Chłopcy otrzymywali w zamian zapłatę pieniężną. Każda moneta była dla nich bardzo ważna. Ten świat ze wschodnich rubieży, w pierwszych latach II Rzeczypospolitej nie tylko przestał istnieć, lecz nawet ginie w zakamarkach pamięci nielicznych już osób. Warto przywołać przynajmniej fragmenty tamtej odległej rzeczywistości.
V. Dom rodzinny w Lidzie, przy ulicy 11 Listopada 4.
Po przykrych doświadczeniach w Mołodecznie, gdzie znalezienie chociaż w miarę odpowiedniego mieszkania graniczyło niemal z cudem, Rodzice postanowili wybudować dom własny, dostosowany do ich potrzeb. Poza prywatnym mieszkaniem należało mieć w tymże domu odizolowany gabinet lekarski z poczekalnią, obok garaż na samochód oraz ogród-sad. Mama miała zająć się zorganizowaniem budowy domu – od opieki nad pracami murarskimi poczynając, a na konstrukcji wnętrza kończąc.
Gdy w 1992 roku odwiedziłam po raz pierwszy po II wojnie światowej Lidę, a towarzyszył mi mój Mąż Jerzy Jasiuk – z zawodu inżynier budownictwa – stwierdził ze zdumieniem, że cegły w rodzinnym domu przy ulicy 11 listopada (obecnie 7 íî˙áđ˙) utrzymały się w dotychczasowym kształcie, bez żadnych zniszczeń; a przecież minęło już od tamtych lat ponad półwiecze!
Opieka nad budową domu w Lidzie przez moją Mamę nie była dla niej łatwa, gdyż musiała, co pewien czas, dojeżdżać z Mołodeczna, wykładając wszak nadal w gimnazjum i zajmując się małym dzieckiem, które to właśnie – czyli ja – urodziłam się w międzyczasie. Sądzę, że jeździłam z Mamą do Lidy, mieszkając wtedy u Babci przy ulicy Suwalskiej. Nie pozostały, niestety, żadne wspomnienia związane z tymi wojażami na trasie Mołodeczno – Lida. Tata musiał pracować szczególnie intensywnie aby zapewnić finansowe środki na realizację jak najszybszego ukończenia lidzkiego domu. Nie wiem w którym roku dokładnie powstał, wiem natomiast, że w 1935 roku mieszkaliśmy już w Lidzie, Tata zajmował stanowisko lekarza powiatowego. W lidzkim gimnazjum pracowała Mama stosunkowo krótko; później urodził się brat – Janek i Mama musiała zająć się dwójką dzieci i domem.
Jak wyglądał ten wymarzony dom przy ulicy 11 Listopada? Dom leżał na niewielkim wzgórzu i był dwuczęściowy. Wchodziło się po kilku schodkach do dwojga frontowych drzwi – jedne prowadziły do prywatnego mieszkania, czteropokojowego z kuchnią i łazienką; drugie drzwi prowadziły, poprzez mały korytarzyk, do poczekalni lekarskiej, a następnie do gabinetu, gdzie Tata ordynował w godzinach poobiednich, gdyż przed południem pracował jako lekarz powiatowy w starostwie. Faktycznie mój Tata pracował przez cały dzień z krótką przerwą na obiad i około godzinny odpoczynek.
Obok wejścia frontowego znajdowała się, w przeciwnej stronie domu, część kuchenna z wejściem od strony podwórka. Wchodziło się tam po schodkach do długiego korytarza, z którego wiodły schody do kilkupokojowego mieszkania na górę, które wynajmowali lokatorzy. Z tegoż korytarza można było wyjść do ogrodu – królestwa mojej Mamy – znawczyni botaniki. Był on połączony z sadem. Rosły tam trzy krzaki róż – w każdym krzaku dwukolorowych, zaszczepionych w ten sposób, że w jednym pęku były róże herbaciane i w kolorze ciemnoczerwonego wina, przechodzącego niemal w czerń. Było to wspaniałe dzieło mojej Mamy – stworzone przy pomocy miejscowego ogrodnika. Z innych kwiatów zapamiętałam zapach wieczornej maciejki i wielokolorowego groszku. Jako mała dziewczynka unikałam rosnącej przy płocie nasturcji – pięknej w kolorach, gdzie krążyły liczne dżdżownice, kosmate i odstraszające, których bałam się. Długi, wysoki, drewniany płot oddzielała od naszego ogrodu – sadu bardzo duża działka, przebiegająca wzdłuż całej ulicy 11 Listopada, która kończyła się przy ulicy Szkolnej. Właśnie do tej sąsiadującej działki należała piękna, nowoczesna szkoła podstawowa z eleganckim boiskiem sportowym. Do szkoły, do której uczęszczałam przez dwa lata, wchodziło się od ulicy Szkolnej.
Wracam jednak do ogrodu – sadu mojej Mamy – wszak jej właśnie poświęcone jest wspomnienie. Sad powstawał dopiero, pierwsze drzewa zaowocowały w 1938 roku, pojawiły się na nich piękne, aromatyczne jabłka – papierówki oraz jesienne, czerwone oliwki. Były to wspaniałe owoce z mego najwcześniejszego dzieciństwa oraz świadectwo przyrodniczego kunsztu mojej Mamy. Były chyba i inne gatunki drzew owocowych, lecz zapamiętałam te tylko – ulubione.
Podczas pobytu w Lidzie w 1992 roku poprosiłam właściciela naszego dawnego domu o możliwość obejrzenia ogrodu – sadu z tamtych minionych lat – z ponad półwiecza. Drzewa ocieniały cały teren, który tonął w mroku, a wraz z nim znikło moje wesołe dzieciństwo. Wnętrza mieszkania nie oglądałam: gospodarz domu nie zapraszał mnie, a ja nie chciałam porównań z przeszłością, która wszak minęła bezpowrotnie. Zresztą nie lubię naruszania spokoju i intymności innego domowego życia.
A co zostało w otoczeniu naszego domu z międzywojennego okresu? Właściwie wszystko w znakomitym stanie, w idealnym porządku jak gdyby czas zatrzymał się w miejscu. Na podwórku garaż dla samochodu, który zapraszał do niedzielnego wyjazdu nad Niemen.; asfaltowany dojazd do garażu, gdzie graliśmy w piłkę lub w grę „w klasy” z wyrysowanym kredą „niebem” i „piekłem”. Tu odbywały się również zawody gry na skakance. Dodam, że w tej konkurencji byłam mistrzynią, a skakałam chętnie do lat pięćdziesięciu. W dzieciństwie lidzkim, podczas zawodów na skakance, wspomagała nas Mama, przynosząc na tacy kromki wspaniałego razowego chleba z równie wspaniałym, pachnącym masłem. Do dnia dzisiejszego wspominam ten razowiec.
W nienaruszonym stanie zachował się wysoki płot z pięknych, żelaznych, sztachet, oddzielający nasz dom od strony ulicy 11 Listopada. Między sztachetami kwitły róże i zachowały się do dnia dzisiejszego jako wspomnienie o mojej Mamie. Gdy w rozmowie z gospodarzem domu podczas następnej wizyty w Lidzie wyraziłam radość, że kwitnące przy płocie róże są tak piękne, usłyszałam słowa: „Ý ňî äë˙ ńĺá˙ ”. Moja replika była następująca: „ Oczywiście, przecież do Lidy już nie powrócę, ale bardzo cieszę się, że w naszym dawnym rodzinnym domu jego nowi gospodarze mieszkają tak pięknie i pogodnie ”.
Na podwórzu zabrakło jedynie psiej budy, w której rezydował pies Rex , który wychowywał się ze mną od najmłodszych lat, a został zastrzelony przez hitlerowca w czasie okupacji niemieckiej.
Za garażem i naszym podwórkiem, tuż w pobliżu naszego domu powstała w połowie lat trzydziestych XX wieku piękna, nowoczesna poczta przy ulicy Mickiewicza (równoległej do ulicy Szkolnej) – zastępująca starą pocztę, znajdującą się przy ulicy Suwalskiej. Naprzeciw obecnego budynku poczty jest teraz park. Ongiś, za czasów moich Rodziców, znajdował się tam tak zwany „ wygon ”. Teren zajmowały po części kopce piasku, przygotowane zapewne jako materiał dla przyszłych budynków; na niższym, gładkim terenie było w zimie autentyczne lodowisko. Pamiętam, że zabrała mnie Mama na tę ślizgawkę – bez łyżew, lecz z ówczesnym krzykiem mody, to jest czapeczkami – „pilotkami” na głowach, być może dla podkreślenia osiągnięć polskiego lotnictwa – przede wszystkim Żwirki i Wigury . Zapamiętałam nawet kolor tych „pilotek” – seledynowa u Mamy i różowa u mnie, obydwie z wełny angory. Musiało to być jakieś dziecinne przeżycie – nie wiem, z jakiej przyczyny.
Na rogu ulicy Falkowskiego, po przeciwnej stronie „wygonu” znajdowała się apteka w czasie niemieckiej okupacji. Moja Mama opowiadała, że Tata organizował w zakamarkach tej apteki tajne kursy dla techników dentystycznych – młodych chłopców działających w AK. Po II wojnie światowej, gdy mieszkaliśmy w Białymstoku, po depatriacji z Lidy, jeden z nich przysyłał memu Ojcu kwiaty na każde imieniny, gdyż zdobył w Lidzie zawód, ciesząc się znakomitą renomą technika dentystycznego na całej Białostocczyźnie. Niestety zapomniałam, jakie jest jego nazwisko.
* * *
Jakie przeżycia mojej Mamy z okresu międzywojennego zapamiętałam szczególnie? Gdy Rodzice byli na kolacji u Babci Pauliny z ulicy Suwalskiej, gosposia – podająca herbatę – jakoś potrąciła Mamie szklankę, wylewając wrzącą wodę na jej plecy. Oparzenie musiało być poważne, a Mama odwieziona natychmiast do szpitala pod opieką Taty. Ja zostałam przez kilka dni u Babci – pod opieką Cioci Ziny. Nie był to, na szczęście, najwyższy stopień oparzenia – zagoił się stosunkowo szybko, a w niezbyt odległym terminie urodził się mój Brat – Janek.
Właśnie z powodu Janka martwili się Rodzice, że dość długo nie zaczynał on chodzić. I otóż, niespodziewanie, pod wieczór letniego dnia Janek samodzielnie wyruszył, przechodząc bez żadnej pomocy około pół kilometra, docierając chodnikiem od domu do rogu ulicy Szkolnej. Było to radosne przeżycie mojej Mamy.
Codzienne życie, aż do II wojny światowej, toczyło się bardzo szybko i pogodnie. W okresie tych kilku lat były nawet różnego rodzaju atrakcje. Na przykład wyjazdy Rodziców na 4 marca – Kaziuka – do Wilna, gdy poza słynnym Kaziukowym Jarmarkiem spotykali się Rodzice ze znajomymi z Uniwersytetu Stefana Batorego na obiedzie w znanej restauracji tak zwanego „czerwonego” lub „zielonego” Strahla . Był to dla Taty dzień wolny od pracy, a ja, po powrocie z Wilna, otrzymywałam prezent – Kaziukowe serce z lukrowanym napisem „Kocham Cię” i z naszyjnikiem ze smorgońskich obwarzanków – moim przysmakiem.
Wiem, że tylko jeden raz w całym międzywojennym okresie – nie zapamiętałam, w którym roku – wyjechali Rodzice ze mną na urlop do Druskienik, lecz okazał się on jednak niefortunny. Przysłano telegram, że Dziadek z Morgów dostał obustronnego zapalenia płuc i Tata musiał natychmiast wracać do Lidy. W jego zastępstwie przyjechała Ciocia Zina, aby towarzyszyć mojej Mamie; w tamtych latach nie wypadało pozostawać młodej kobiecie w uzdrowisku samej, tylko z małym dzieckiem. Zapamiętałam, że chodziłam z Mamą i Ciocią Ziną do pięknego, sosnowego lasu – na brzeg Niemna; po jego przeciwległym brzegu odpoczywał z książką Marszałek Józef Piłsudski – czy zdążył jeszcze bywać przed jego śmiercią, czy jest to echo opowieści mojej Mamy – nie wiem. Zachowała się natomiast fotografia z tego nadniemeńskiego lasku – wspomnienie Mamy z jedynego przed wojną urlopu w znanym uzdrowisku.
W letnie, słoneczne niedziele jeździliśmy – całą rodziną – nad Niemen. Były to wspaniałe, niezapomniane wycieczki, gdy koń dorożkarza pasł się na sosnowym wzgórzu, a my kąpaliśmy się w przejrzystej wodzie Niemna, zaś Mama śpiewała zawsze modną wówczas piosenkę: „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal, gdy szumi, szumi woda i płynie sobie w dal…”. Pod wieczór wracaliśmy wypoczęci, przesiąknięci zapachem nadniemeńskiego powietrza i sosnowego lasu.
W inne niedzielne popołudnia odbywaliśmy długie, rodzinne spacery poza Lidę – na tak zwane „trzy ćwierci”, które były własnością Taty. Uprawiał je chyba jakiś „połowicznik”. Pamiętam, że odbywały się tu w sierpniu żniwa, na tym miniaturowym polu, a Tata czuł się gospodarzem tych „włości”. Gdy odbywaliśmy owe niedzielne, piesze wędrówki, mijaliśmy po drodze duży staw. Zapamiętałam, że kiedyś odbywał się w nim dość hałaśliwy koncert żab. Tata zażartował, zwracając się do paroletniego Brata, że śpiewają przepięknie słowiki. Janek potwierdził skwapliwie, wyrażając zachwyt nad urodą słowiczego śpiewu.
Bywały jednak i zupełnie inne atrakcje – bliższe przyjemnościom mojej Mamy niż kilkukilometrowe piesze wyprawy na „trzy ćwierci”, które – dodam – bardzo lubiłam. Raz w roku odbywały się wielkie bale różnych, stacjonujących w Lidzie garnizonów wojskowych. Mama zamawiała każdego roku w Wilnie nową kreację – nie mogły powtórzyć się dwukrotnie. Zjeżdżało się ziemiaństwo z okolicznych majątków, a z i innych miast: była to wielka gala! Mama cieszyła się na balach powodzeniem. Odznaczał się ponoć podobieństwem do znanej i lubianej aktorki tamtych czasów – Jadwigi Smosarskiej. A ponadto Mam była naturalna w sposobie bycia i potrafiła interesująco rozmawiać na różne tematy.
Na co dzień „ubierała się” Mama – jak wówczas mawiano – w magazynie Pani Bełdowskiej , która przysyłała do domu gotowe suknie i garsonki do obejrzenia i przymierzenia u siebie – przed lustrem. Nie pamiętam, aby Mama chodziła do jakiejś krawcowej – kupowała chyba wszystkie gotowe ubiory, otrzymywane z Wilna, najbardziej modne. Zresztą w naszym domu nie zajmowały te sprawy zbyt wiele miejsca – przebiegały mimochodem.
Poza opieką nad dziećmi, pomagała Mama w sekretarskich obowiązkach mojego Taty, który musiał systematycznie dostarczać sprawozdania z wykonywanych przez niego sekcji zwłok. Mama pisała bardzo starannie i czytelnie, wiecznym piórem, te protokoły, pod dyktando jej Męża; nie stosowano wówczas pisania na maszynie. Załatwianiem wszelkich rozliczeń z lokatorami, którzy – jak już wspominałam – mieszkali na górze i wynajmowali, za gabinetem lekarskim dwa pokoje z kuchnią i łazienką, zajmowała się Mama. A ponadto kontaktami z urzędem skarbowym, prowadzeniem buchalterii Babci Paulinie, do której wszak należał duży dom murowany z lokatorami – Mama była niezwykle obowiązkowa i odpowiedzialna. Ponadto – podobnie jak w Mołodecznie – uczestniczyła w Obywatelskim Stowarzyszeniu Pracy Kobiet.
Czy był czas na czytanie książek? Nie wiem, aczkolwiek w biblioteczce znajdowały się między innymi powieści i opowiadania Lwa Tołstoja , Czechowa i Gogola , powieści Zofii Kossak-Szczuckiej , ale także Tadeusza Boya-Żeleńskiego . Te zapamiętałam. Zachęcała mnie książka, znajdująca się w pięknej, czerwonej oprawie, pod tytułem „Sonata Kreutzerowska” i inne opowiadania – Lwa Tołstoja. Mama zniechęciła mnie jednak stwierdzeniem, że jest zbyt poważna i dla dzieci nudna. Gazety, czytywane systematycznie przez Rodziców, były wyrzucane po ich lekturze.
W niedzielę chodziliśmy całą rodziną na mszę do kościoła Ojców Pijarów przy ulicy Suwalskiej. Po mszy szliśmy do cukierni „ Amerykanka ” na ciastka lub na lody – w zależności do pór roku. „ Amerykanka ” znajdowała się na rogu ulicy Suwalskiej i 3 Maja. Wchodziło się po kilku schodkach i siadaliśmy przy marmurowym stoliku. Pamiętam szczególnie wspaniałe lody – czekoladowe, pistacjowe, orzechowe, truskawkowe czy wiśniowe. Z ciastek zaś „napoleonki” i rurki z kremem. Podczas odwiedzin w Lidzie w 1992 roku postanowiłam pokazać mojemu Mężowi cukiernię „ Amerykankę ”. Niestety – pozostało tylko przywołane przeze mnie wspomnienie.
* * *
W saloniku stało radio – wydaje mi się, że ze znanej, wileńskiej firmy „Elektrit”. Czy słuchaliśmy często audycji radiowych? Niestety, nie pamiętam. Zapamiętałam natomiast w najdrobniejszych szczegółach wypowiedź w radio, gdy 1 września 1939 roku podano rozpoczęcie II wojny światowej. Wczesnym rankiem siedzieli Rodzice w saloniku, przed aparatem radiowym, słuchając komunikatu najświeższych wiadomości. Po chwili Tata powiedział: „Rozpoczęła się wojna z Niemcami. Jakie będą jej losy – zobaczymy. Musicie być spokojni i opanowani. W starostwie dowiem się, jakie będą dalsze instrukcje”. Mama była, jak zawsze, opanowana na zewnątrz; co czuła w sercu, nie wiedziałam. W domu rozpoczął się zwykły, powszedni dzień. A jednocześnie zakończył się okres pogodnego dzieciństwa.
Irena Stasiewicz-Jasiukowa