|
Zapiski oficera armii czyrwonej
1 czerwca 1944 roku W lesie, blisko Landwarowa
Prowadzimy wspaniałą akcję dywersyjną i można powiedzieć, poważnie zagroziliśmy od tyłu armię niemiecką. Jeśli tak dalej pójdzie, to okryjemy się wielką sławą jako nieustraszeni partyzanci Związku Radzieckiego.
Pierwszy nalot zrobiliśmy na leśniczówkę, gdzie przez zimę stał na kwaterze niemiecki oddział, który kierował pracą cywilnych robotników w lesie i wywózką drzewa. Na początku wiosny Niemcy stamtąd wynieśli się, zostawiając pusty budynek koszarowy na kilkanaście osób.
Wpadliśmy tam nad wieczór. Polscy komuniści wskazali nam wejście do leśniczówki, a sami zostali w krzakach. Nasza szóstka, z bronią w pogotowiu, odważnie ruszyła naprzód. Zastaliśmy rodzinę leśniczego przy kolacji. Kazaliśmy im podnieść ręce do góry. Major groźnie spytał leśniczego:
- Po co wspierałeś, łotrze, hitlerowców? A leśniczy powiedział:
- Cóż ja mogłem zrobić? Przyszli tu, pobudowali koszary i kierowali wywózką lasu. Mnie serce bolało, patrząc na ich gospodarzenie się w naszych lasach, ale nie mogłem się sprzeciwić i musiałem milczeć.
- Ale płaciłeś robotnikom za pracę!
- To mnie kazano robić i musiałem słuchać. Zresztą nikogo ja tym nie krzywdziłem.
Żona leśniczego i dzieci bardzo się przestraszyły i wciąż płakały. Major trzasnął burżujkę w mordę i kazał jej milczeć. Potem skonfiskowaliśmy im pieniądze i zabraliśmy ze spiżarni produkty. Żona leśniczego prosiła zostawić cokolwiek dla dzieci chociaż. Ale poskromiliśmy ją kolbami. Ja przy tej sposobności skonfiskowałem jej złotą obrączkę. Zawsze jest to rzecz wartościowa i może mi się przydać. Zabraliśmy im wszystkie ubrania i obuwie, potem wyszliśmy z leśniczówki. Naradziliśmy się: co z nimi zrobić? Ja proponowałem powystrzelać wszystkich od razu, aby zniszczyć to burżujskie gniazdo. Ale major powiedział:
- Nie warto teraz dużego śladu za sobą zostawiać. My ich zlikwidujemy po cichu, gdy nasi tu przyjdą. Bo wszystkich leśniczych i gajowych trzeba będzie w pierwszej kolejce do łagrów wysłać. Tacy ludzie, którzy znają dobrze lasy, dla socjalizmu są bardzo niebezpieczni. Za pierwszym razem my więcej jak połowę tych łajdaków zlikwidowali. Za następnym razem resztę wykończymy.
Na tym też stanęło. Kazaliśmy leśniczemu i jego rodzinie, żeby o naszej wizycie nikomu ani słowa nie mówili, bo wrócimy tu i ich jak psów powystrzelamy. Następnie w zupełnym porządku wycofaliśmy się do lasu.
Drugą ważną akcją partyzancką było zlikwidowanie przez nas poczty w miasteczku. Polacy-komuniści z naszego oddziału dobrze wszystko wiedzieli, lecz poszli tam jeszcze raz na wywiad. Wrócili za dwa dni i powiedzieli, że Niemców w miasteczku nie ma ani jednego. Wynieśli się wszyscy do Wilna, jakby przeczuwali, że jesteśmy w pobliżu.
Wieczorem dotarliśmy polami, od tyłu, do budynku poczty. Polskich komunistów zostawiliśmy na podwórzu, dla zabezpieczenia naszej akcji. Chodzi o to, że oni są znani w miasteczku i nie mogą razem z nami pokazywać się. Więc weszliśmy w sześciu do mieszkania naczelnika poczty. Urząd był dawno zamknięty. Zresztą marny to urząd: mały drewniany domek. Od frontu ulicy w jednym pokoju poczta. A od tyłu są dwa pokoiki naczelnika poczty. Więc wpadliśmy jak burza do mieszkania. Rodzina naczelnika poczty do snu się szykowała. Kazaliśmy im ręce do góry podnieść i zrobiliśmy dokładną rewizję. Znaleźliśmy trochę pieniędzy, znaczków pocztowych i pięć paczek, przygotowanych do wysyłki. Skonfiskowaliśmy to wszystko i wzięliśmy w robotę naczelnika poczty za to, że wysługuje się hitlerowcom. A on do nas powiedział.
- Wcale ja im nie wysługuję się. Ja tu już 25 lat pracuję. Jak wy tu byliście pierwszy raz, to ja też ten urząd prowadziłem, bo ktoś musi to robić. A pensję mam taką, że wyżyć z niej nie mogę. Żona moja szyciem dorabia, abyśmy mieli co jeść. Jakież to wysługiwanie się hitlerowcom?
Wyszczekane Polaczysko! I widać, nie bardzo nas się zląkł. Ale kazaliśmy mu buty zdjąć, bo miał dobre. Zabraliśmy też maszynę do szycia, bo jeden z naszych komunistów o niej wiedział i prosił nas ją zabrać, bo potrzebował maszyny dla swojej dziewki na wsi. Zamierzaliśmy już wychodzić, ale naczelnik poczty do nas powiedział:
- Nie powinniście paczek pocztowych zabierać. Widzicie przecież, że wszystkie są do obozów jenieckich w Niemczech zaadresowane. Nasi żołnierze są tam w niewoli, więc ich rodziny posyłają im stąd, co mogą, żeby dopomóc.
A major jak tupnie nogą:
- Ty głosu nie podnoś, faszystowski psie, bo zaraz ci w łeb palnę! Naczelnik poczty na to powiedział:
- Żaden ja faszysta. Ja służę ludności. A wy, jeśli zabieracie paczki, pieniądze i znaczki pocztowe, to dajcie mnie pokwitowanie.
Wówczas daliśmy mu takie „pokwitowanie”, że do śmierci nie zapomni! A po rozprawie z nim wycofaliśmy się, w bojowym szyku i w zupełnym porządku, w kierunku lasu. Ja na tej wyprawie tylko tyle skorzystałem, że budzik wziąłem. Zapasowy zegarek się przyda. Zresztą i sprzedać będzie można.
Teraz żyjemy ciągle w lasach. I nieźle żyjemy. Żarcia mamy, ile chcemy. A jak czegoś zabraknie, to my nocami na polskie samotne osiedla naloty robimy i w sposób socjalistyczny braki uzupełniamy. Kilka razy dużo wódki zdobyliśmy, bo nasi komuniści z oddziału wielu samogoniarzy znają.
Parę razy przecięliśmy druty telegraficzne na słupach przydrożnych. Major powiedział, że jest to akcja dywersyjna ogromnego znaczenia i może popsuć Niemcom ich działania wojenne. Każdą taką akcję major wpisuje do specjalnego Dziennika, na którym zrobił taki nagłówek: Dziennik działalności dywersyjnej Komunistycznego Partyzanckiego Oddziału im. Wandy Wasilewskiej. Każdy z nas jest tam wymieniony i wszyscy mamy pseuda. Major ma pseudo „Groźny”. Moje pseudo jest, naturalnie, „Stalinowiec". Major niedawno przeczytał mi szczegółowy opis naszego pierwszego wypadu na leśniczówkę. Bardzo on tam wszystko pięknie zobrazował. Szczególnie mi się podobało to miejsce, w którym opowiedział, jak Niemcy, przy naszym brawurowym ataku na leśniczówkę, w popłochu zbiegli, zostawiając nam ogromną zdobycz wojenną w postaci nie wywiezionych z lasu bierwion, wartości wielu milionów rubli.
Ja w dalszym ciągu piszę powoli moje Zapiski, które mogą mi się przydać w przyszłości, do pracy nad wielką, socjalistyczną powieścią. Tak: Związek Radziecki, Armia Czerwona i partia komunistyczna mogą być ze mnie dumni!
18 czerwca 1944 roku W krzakach
Dowiedzieliśmy się, przez polskich komunistów z naszego oddziału, że Niemcy cofają się na całym froncie. Armia Czerwona bohatersko posuwa się naprzód. Alianci wysadzili desant we Francji i gonią stamtąd hitlerowców. Słowem: wzięliśmy Niemców w żelazne kleszcze i już na pewno z nich się nie wymkną.
Zrobiliśmy wojenną naradę, w której wziął udział, demokratycznie, cały nasz, już okryty nieśmiertelną sławą, partyzancki oddział... to znaczy: major, ja, czterech naszych bojców i trzej polscy komuniści. Przede wszystkim krzyknęliśmy trzy razy „hura!” na cześć naszego WIELKIEGO wodza, Stalina. Potem krzyknęliśmy również hura, ale nie tak głośno i tylko jeden raz, na cześć patronki naszego bohaterskiego oddziału, Wandy Wasilewskiej. Dopiero potem odbyliśmy wojenną naradę.
Postanowiliśmy - żeby zadać decydujący cios armii niemieckiej -spalić drewniany most na drodze prowadzącej ze wsi Koszki do miasteczka. Bo zdarzało się kilka razy, że tą drogą przewożono paszę dla koni. Most ten ma około 15 kroków długości i jest 7 kroków szeroki. Więc stanowi on ważny strategiczny obiekt. Mogliśmy przez zniszczenie go poważnie utrudnić aprowizację zezwierzęconych koni armii hitlerowskiej. Byłby to jednocześnie wspaniały wyczyn wojenny.
Dostarczono nam z miasteczka dużą butlę nafty i wyruszyliśmy w drogę. Zrobiliśmy biwak w odległości pięciu kilometrów od miejsca zamierzonej akcji. Było to na dużej polanie. Gdy nadszedł zmierzch, wypiliśmy pięć butelek mocnego samogonu i pokrzepieni na duchu i ciele ruszyliśmy naprzód.
Major szedł pierwszy. Za nim jeden z polskich komunistów, który wskazywał mu drogę. Potem ja, a za mną reszta oddziału. Zbliżyliśmy się do drogi i stanęli. Długo nasłuchiwaliśmy, lecz było zupełnie cicho. Major odbezpieczył pistolet, wziął od jednego z komunistów butlę nafty i ruszyliśmy dalej. Przeleźliśmy zarośnięty krzakami rów i stanęliśmy na drodze. Potem ostrożnie i zupełnie cicho skierowaliśmy się ku mostowi. Szliśmy w zupełnej ciszy, bo piasek był głęboki i miękki, i dobrze tłumił nasze kroki. Noc panowała tak ciemna, że nie mogliśmy dostrzec jeden drugiego. To właśnie najlepiej sprzyjało naszej śmiałej akcji.
Wreszcie zbliżyliśmy się do mostu. I w tym właśnie momencie coś obok nas jak załomocze, zatrzeszczy, zatrzaska, zaturkocze!... We mnie serce zamarło. A dookoła mnie wszystko się zakotłowało. Ktoś jęknął. Ktoś inny krzyknął. Ktoś kopnął mnie w brzuch i obalił na ziemię. Rozległy się wystrzały.
Widzę ja, że sprawa kiepska i że trzeba życie ratować. Więc rzuciłem ja karabin i jak machnę z drogi w las. A za mną słyszę, ktoś goni. To ja jeszcze kroku naddałem. Z kwadrans czasu tak pędziłem, że aż powietrze w uszach furkotało. Później stanąłem, bo przekonałem się, że nikt mnie już nie ściga. Zacząłem ja pośpiesznie iść w kierunku polany, bo była między nami taka umowa, że jeśli ktoś zgubi się od oddziału, to musi czekać na innych właśnie tam. Za jakich dziesięć minut byłem ja na miejscu. Byłem bardzo dumny z siebie, że w zupełnej ciemności tak
prędko machnąłem pięć kilometrów. I przypuszczałem, że jestem pierwszy. Tymczasem dostrzegłem, że ktoś w pobliżu naszego biwaku siedzi i papierosa pali.
- Kto tam? - groźnie krzyknąłem.
- Nie wrzeszcz, durniu! - odezwał się major.
Bardzo to mnie zdziwiło. Okazało się, że on nawet mnie wyprzedził. Tak: możemy być dumni z siebie, bo nogi mamy pierwszorzędne. I nie tylko ja i major, lecz cała Armia Czerwona. Przecież w 1941 roku mieliśmy na froncie niemieckim najmniej pięć milionów żołnierzy. A gdy Hitler na nas uderzył, to potrafiliśmy tak dzielnie uciekać, że autami Niemcy nas dogonić nie mogli. I dlatego tylko połowę naszej armii wzięli do niewoli. A reszta sobie: chod-choda! Aż pod Moskwę. Specjalnie w tym celu, żeby hitlerowców w pułapkę zwabić.
- Co tam było przy moście? - spytałem majora.
- Jakaś wielka niemiecka formacja. Pewnie nawet z czołgami, bo coś tam dudniło na cały las. A potem zatrzymali się i chyba cofnęli się w panice.... Tak, można powiedzieć, że dzisiaj opóźnimy poważnie wycofywanie się hitlerowców. To może spowodować wielką ich klęskę.
Po pewnym czasie przyszli nasi bojcy. Dwóch było razem, a dwóch pojedynczo. Jeden z nich miał mocno podbite oko, a drugi naderwane ucho. Słowem: i nam trochę się dostało. A major twierdzi, że go czołg potrącił, lecz wskutek zderzenia wywrócił się do rowu. Lecz ja trochę podejrzewam, że to wcale nie czołg, lecz ja właśnie majora głową w brzuch machnąłem, żeby sobie drogę do ucieczki utorować.
Dopiero nad ranem przyszli polscy komuniści. Dwóch z nich niosło trzeciego. Głowę on miał okrwawioną. Lewego oka wcale nie widać. I strasznie cuchnął naftą. Major zbadał go dokładnie i stwierdził, że po nim niemiecki czołg przejechał i zalał go benzyną. A nie zmiażdżył tylko dlatego, że droga była wklęsła. Lecz ja dlaczegoś jestem pewien, że to właśnie major, w zamieszaniu, machną go butlą nafty po głowie.
Zaczęliśmy pytać: kto strzelał? Jeden z bojców powiedział, że to on wystrzelił do niemieckiego generała, który jechał na białym koniu na czele armii... Jednak było tam coś bardzo poważnego i mamy wielkie szczęście, że wszyscyśmy ocaleli. Zawdzięczać to możemy tylko swej odwadze i niezwykłej przytomności umysłu.
Major wpisał całą tę akcję do Dziennika Komunistycznego Partyzanckiego Oddziału im. Wandy Wasilewskiej. Następnie zaczęliśmy przezornie wycofywać się z niebezpiecznego miejsca. Bo Niemcy mogli opamiętać się i za dnia zrobić obławę w pobliskich lasach. A ponieważ mają poważną liczebną przewagę nad nami, więc mogliśmy na tym
ucierpieć. Zresztą w starciu z Niemcami przy moście straciliśmy wszystką broń. Tylko u majora drugi pistolet, który był w kaburze na pasie, ocalał. Więc musimy jak najprędzej znów się uzbroić, aby móc nadal prowadzić walkę z Niemcami. Nie będzie to zbyt trudne, bo polscy komuniści mają możność z miasteczka dla nas broń dostarczać. Jest tam tego dużo.
Sergiusz Piasecki