|
Życie i jego ciernista droga
Wieś Piaski, gmina i powiat Lida, woj. nowogródzkie. Tam się urodziłem 12 marca 1922 r. Ojciec z mamą mieli tam małe gospodarstwo i całe zabudowanie. Starsza siostra wyszła za mąż, kiedy ja miałem sześć lat, a w domu zostali bracia Janek, Witek, siostra Teofila i ja jako najmłodszy. Ponieważ nasze gospodarstwo było małe, ojciec i bracia pracowali gdzie się dało. Nieraz ojciec opowiadał swoje przeżycia na wojnie, jak był w carskim wojsku, brał udział w wojnie japońskiej, był w japońskiej niewoli, a potem w 1914 r. - na wojnie rosyjsko-niemieckiej. W 1917 r. wrócił do domu. O dziadku opowiadał, że kiedy dziadek był młody, to brał udział w powstaniu styczniowym, był ranny (miał pogruchotaną nogę) i w majątku go leczyli, po tym wypadku bardzo kulał i w ten sposób nie wywieźli go na Syberię.
Ja chodziłem do szkoły, ukończyłem szkołę powszechną bardzo dobrze. Nauczyciele prosili ojca, żebym dalej się uczył, ale ojciec nie miał już zdrowia, a i możliwości nie było.
W 1939 r. wybuchła wojna, starszy brat Witek już był zabrany do wojska - służył w artylerii lekkiej 19 pułku. W obronie Wilna został ranny w głowę i ze szpitala wrócił do domu. Już te tereny były zajęte przez wojska sowieckie.
Listopad - żałoba, zmarła mamusia. 1940 r. - straszna zima, mrozy, do sklepu trzeba było chodzić 7 km, całe noce trzeba było stać, żeby kupić 1 kg soli, butelkę nafty, zapałki, nastał trudny czas do życia. W te mrozy rozpoczęto wywozić osadników, jeden był taki biedny, że nie mieli w co dzieci ubrać, w len przeznaczony do przędzy okręcali dzieci i wynosili na sanie. Nazwisko tych ludzi - Szlucha. Wywieźli dużo kolegów i koleżanek - to była osada Baniewo. Nie wiem, czy Putramenta Jurka rodziców wywieźli, czy oni uciekli do Wilna (dobrze znałem rodziców, byłem u nich w domu). Pan Putrament podpułkownik był wójtem w Dokudowie, mieszkał tuż nad Niemnem.
W 1940 r. w marcu umiera tatuś, znów dalsza żałoba. Pozostał Witek, Teofila i ja, starszy brat Janek był żonaty i mieszkał za Niemnem.
Na roli nie umiałem dobrze pracować, więc poszedłem na kolej. Zarobki tam były słabe, ale byłem zdrowy, młody, to pracowałem dobrze.
W 1941 r. Sowieci zabierali do wojska i Witka też zabrali gdzieś pod Grodno, tam budowali bunkry, drogi itp. Jak opowiadał brat, uderzenie Niemców na Rosje było tak silne, że wszystko rozleciało się, i brat z kolegami po tygodniu wrócił do domu, długo chował się przed Niemcami, bo jako wojskowy miał obcięte włosy. Do mnie Niemcy z przystanku kolejowego przysłali pismo, żeby stawić się na kolej, tam pracowałem na torach, na przystanku gdzie były bunkry niemieckich żołnierzy, i na dwóch kolejowych. W 1942 r. należałem już do AK i było nas już razem z 15 osób, kiedy partyzantka rozkręciła się na dobre. Robiliśmy wypady, bo była już broń i amunicja. Zapoznałem z tą organizacją kolegów z pracy i wszyscy wstąpili, przez to, że przynosiłem różne gazetki i ulotki, które czytał zawsze w przerwie obiadowej starszy torowy Rachmańczuk. Dużo razy ostrzeliwaliśmy Niemców, przerywaliśmy łączność telefoniczną itd. Skończyło się, bo musiałem uciekać do partyzantki.
[Po rozbrojeniu oddziałów polskich pod Wilnem] ... Ja uciekłem i wróciłem do domu, byłem tam jakiś czas, a potem w Lidzie u znajomych, staraliśmy się na wyjazd do Polski, bo już zapisywali, ale aresztowania były coraz większe i pełne więzienia ludzi. Doszła do mnie tragiczna wiadomość, że starszy brat zginął w obozach niemieckich, a drugi brat zginął koło domu, zastrzelili go żołnierze sowieccy, na pogrzeb nie zdążyłem, zostałem sam. Przecież ten brat nigdzie nie był i nie należał do żadnej organizacji, był żonaty i w domu sam na gospodarstwie. Miałem już dość wszystkiego, bo straciłem przez to najbliższą rodzinę. Żyć czy zginąć, dla mnie nie było różnicy, ale za co brat, że był Polakiem?
Dłuższy czas ukrywałem się, byłem zastępcą dowódcy obwodu i miałem już jedną myśl - wyjechać do Polski. To nam się nie udało, zostaliśmy aresztowani. Ja od razu zostałem mocno pobity i cały czas miałem ręce związane drutem. Ponad 15 km nas pędzono do Lidy. W Lidzie specjalnie pędzili nas koło miejsca, gdzie wisiał nasz dowódca batalionu por. Pazurkiewicz i powiedziano mi, że i mnie to czeka.
Koło NKWD był mały domek, a w nim areszt, w środku spotkałem dużo znajomych, którzy siedzieli już dłuższy czas. Przesłuchania trwały dzień i noc. Każdy wracał pobity tak, że ledwie stał na nogach, ja sam byłem bity trójkątnym specjalnym polanem i to po szyi, a potem prętem grubości 25 mm, a długości z półtora metra. Jedzenia prawie nie dawano, pluskwy i wszy łaziły po nas kupami, pękały na podłodze pod butami.
Tutaj spotkałem dużo znajomych, jak profesor Kaleciński, poseł Górski, inżynier Wolny i inni. Opowiedzieli mi, że ich synowie zginęli w walce (pisali ulotki). Zginął kwiat Lidy, ponad 75 żołnierzy, podoficerów i oficerów, a także dowódca ppłk "Kotwicz". Do tego aresztu przypędzali nowych, młodych i starych. Pamiętam, że jeden chłopak był ranny - postrzelony w kroku - jedno jądro wylazło, chciał siebie zastrzelić. Strzelił pod brodę, kula wyrwała mu oko, więc pomogliśmy jemu to jądro włożyć, a oko przewiązaliśmy urwaną koszulą, nikt jemu nie zrobił żadnego opatrunku.
I tak dla wielu zakończył się nasz patriotyzm dla Polski. Zobaczyliśmy, że oni nas, Polaków, chcą wszystkich zgładzić, w obojętnie jaki sposób. Do więzienia przyprowadzili nas grupami i tu dochodzenie, bicie i wyzywanie "faszyst, polacka morda". Spaliśmy na betonie, część na pryczach, jak w areszcie tak i w więzieniu. Kto w czym chodził, w tym i spał. Pogryzieni byliśmy przez pluskwy i tą krwią wypisywaliśmy na ścianach daty, imiona. Coraz więcej ludzi poruszało się z trudem po ciężkich pobiciach, wielu stało się wariatami, nie wytrzymywali psychicznie.
Więzienie znajdowało się w Lidzie na ul. Syrokomli. Nadszedł dzień, wezwano nas czterech na sąd i odczytano wyrok - 10 lat i 5 pozbawienia praw czyli po więzieniu jeszcze zsyłka. To był wyrok za "zabijanie i grabienie ludności". Więc w ostatnim słowie powiedziałem - przedstawcie, kogo ja zabiłem lub kogo ograbiłem, chociaż jednego człowieka, a czy zdradziłem ojczyznę, jestem Polakiem, więc niech mnie polski sąd sądzi. Więc sędzia pułkownik, Żyd, roześmiał się i powiedział, że drugi raz będzie nas sądził biały niedźwiedź na Syberii.
Jak siedziałem w więzieniu w Lidzie, pędzili nas do pracy, odbudowywać spalone inne więzienie na ul. 3-go Maja.
W 1945 r. zapędzili nas do wagonów bydlęcych. Pojechaliśmy z Lidy na Baranowicze. W wagonie było nas pełno. Zostaliśmy skazani na 10, 15, 20 i 25 lat katorgi i tutaj w wagonie spotkałem tego porucznika, pseudonim "Bez", który za Niemców podstępem wypuścił Polaków z więzienia. Z nami w wagonie był jeden żołnierz sowiecki, też sądzony , i jeden partyzant sowiecki ze wsi Dokudowo nazwisko Dawlut, który w przebraniu polskiego partyzanta rabował razem z kolegami, i w jednym miejscu go rozpoznali, zameldowali do NKWD, ci poszli na jego kwaterę i tam wszystko zrabowane znaleźli. Dostał wyrok 10 lat.
W Baranowiczach na stacji napisał on z tym drugim Sowietem kartkę, że my szykujemy ucieczkę i wyrzucił konwojowi przez szparę. Jak wpadł konwój z psami i bronią, strasznie zbili nas wszystkich, a najgorzej był bity por. "Bez", krew lała mu się z ust i nosa, tak go kopali nogami i kolbami karabinów.
Karmili nas codziennie gotowaną kapustą. Nie było robaków jak w więzieniu, ale w misce, w zupie każdego, było po łyżce robaków. Wagony były sprawdzane przez bicie młotkami po bolcach ze spodu i z wierzchu, a jak liczyli nas w wagonie, to wszyscy przechodzili na prawo, a potem każdy odliczany dostawał młotkiem po plecach i tak było za każdym razem przy sprawdzaniu.
Dowieźli nas do Orszy, tam było duże więzienie. Od razu do łaźni, po łaźni do więzienia, po kilku do każdej celi. Tutaj zobaczyliśmy piekło. Więźniowie siedzieli jeden na drugim, tak było nabite. A ci, jak oni się zwali, "wory", "suki" czy "błatnyje", czyli sami kryminalni recydywiści,
obierali wszystkich z jedzenia, ubrania, butów, z żyletkami i nożami w ręku. A kiedy my się od razu nie dali, to za kilka dni po kilku nas poprzenosili do innych cel. A to wszystko z powodu tego, ze nadzór więzienny miał z nimi łączność i kryminaliści oddawali im wszystkie zrabowane rzeczy, a tamci przynosili "worom" jedzenie po sprzedaniu tych rzeczy. Po trzech miesiącach siedzenia w rożnych celach nogi pobrzękły, mało się chodziło. Co kilka dni wywoływali z cel na etap czyli do obozów wywozili. Przyjeżdżali z obozów te "kupcy" i po każdej łaźni wybierali sobie, bo w łaźni każdy nago chodził, a oni siedzieli, oglądali i pytali, jaki numer, bo każdy więzień miał swój numer. Tak kupowali mężczyzn i kobiety do swoich łagrów.
W 1945 r. w październiku i ja zostałem wywołany i wywieziony. Z łaźni nas popędzili na stację, tam już towarowe wagony były przygotowane. Po drodze szczuli psami. Każdy prawie miał nogi obrzęknięte. Było nas pewno ponad 1000 osób. Podjechaliśmy pod Wołogdę, tam już dużo śniegu i mrozy do 40°C. W wagonie żelazny mały piecyk. Do palenia dawali wiaderko węgla na całą dobę. Do jedzenia było rano wiadro wody gorącej i 400 gramów zmarzniętego chleba. Na obiad gotowana kapusta. Spaliśmy na podłodze, w czym byliśmy ubrani. Po nocy ubranie nieraz było przymarznięte do podłogi. Były też deski do spania na dole i na górze. Przy każdym liczeniu każdy dostawał młotkiem po plecach jak poprzednio.
Przejechaliśmy Kotłas i coraz dalej na północ. Dojechaliśmy do stacji Jadrycha. Tutaj rozładowali nas i na ciężarowe otwarte samochody sadzali, ile weszło, i do Wielkiego Uściuha [Welikij Usciug na północny wschód od Moskwy, koło Kotłasu] ponad 60 km, a mróz 50°C i śniegu dużo. W Wielkim Uściuhu, w ogromnym byłym klasztorze był punkt "pieresylnyj". Kiedy tam przez noc każdy się ogrzał, to na jutro rano prawie połowa z tego transportu nie mogła chodzić, i ja też miałem nogi odmrożone poza kolana, były bezwładne jak drzewo. Dali jakieś jedzenie i znów na samochody i dalej w tajgę 120 km, aż do obozu Pryłuki nad rzeką Suchona [lewy dopływ północnej Dwiny]. Tam były ziemianki - okienka maleńkie, drewniane ściany, dach z desek i dranką kryte. W środku stał żelazny piec. Po kilku dniach dali sienniki, koce i poszewkę na poduszkę. Wysłali nas do tartaku, który stał nad rzeką, nabijać sienniki i poduszki trocinami ze śniegiem. Nabiliśmy i do baraku. Pozszywaliśmy, a przez noc kałuże wody pod pryczami i z góry kapało, a zanim to wyschło, każdy był mokry.
Chodziliśmy do lasu po drzewo do pieca co dzień. Przeminął miesiąc, mrozy były nawet do -53°C. Wrony w locie padały martwe. Po miesiącu rozpoczęliśmy pracę. Wszystkich z tartaku wywieziono do drugiego obozu, który nazywano Opoki, a my tutaj pracowaliśmy przy budowie zapory wodnej na rzece Suchona (to jest duża rzeka, głęboka i bystra, może na 200 m szeroka). Robiliśmy zręby drewniane 7 m. szerokie i 14 długie i to przegradzane na 28 klatek.
Tak było przez dwa lata. W 1948 r. była zapora gotowa, a nas przenieśli na ten drugi obóz do Opoków. Pozostawili tylko tych, co pracowali na tartaku. Przy tej budowie dużo nas utonęło. Mój kolega z więzienia Wacek Głowacki też utonął. Wyciągali drewno, bale do tych zrębów, bo wszystko robiliśmy na wodzie. Po wybudowaniu zrębów w pierwsze klatki lało się beton, a z przodu przed zaporą układało się kamienie. Zapora miała 14 metrów szerokości - drewno, beton, żelazo, kamień i piach. Wykopano kanał, usypano wał i powstała śluza dla statków. To wszystko kosztowało 1000 ludzi, którzy złożyli swoje życie w chłodzie i głodzie. Ja na ten wał ciągałem ziemię na sankach po piachu zmieszanym ze śniegiem, ponad pół kilometra. Do sanek ze skrzynią zaprzężonych było po trzech więźniów i tak tam i z powrotem.
Na nogach mieliśmy łapcie z bawełny, z grubych sznurów zrobione i takie długie skarpety, że jak namokły i nabrały śniegu z piachem, to ledwie człowiek podnosił nogi, a przez noc w suszarce nie wysychały tylko rozparzały się i znów mokre na nogi. Spać w barakach czyli ziemiankach trzeba było na gołych pryczach, bo sienniki, koce i prześcieradła złodzieje i te "błatnyje" w dzień wszystko pokradną, a na nas piszą. Wszystko to zabierał sobie dozór obozu. W stołówce jeść nie było w czym. Robiliśmy sobie korytka z deseczek i każdy musiał to nosić ze sobą, bo jak zostawił, to przepadło.
W 1948 r. lód zerwał tak zwaną lebiotkę i utonęła, bo była żelazna, z liną. Lód był już gruby i nasza brygada musiała ją wydostać. Zaczepiliśmy linami i zaczęliśmy wyciągać. Było tam 7 m głębokości i lód od tego zrywu popękał. W jednym miejscu kra odpękła i wpadłem do rzeki, uratowało mnie to tylko, że zdążyłem się okręcić i oprzeć o lód. Z pomocą kolegów wydostałem się. Cały mokry przestałem w budce na lodzie do trzeciej godziny. Wracałem cały zmarznięty i na rano zaraz zapalenie płuc, duża gorączka, i po kilku dniach zabrano mnie do szpitala. Tam zobaczyłem, że prawie co dobę 20 lub 25 osób wywożono saniami na tak zwaną zieloną górkę, gdzie w zimie nie kopano grobów, tylko rzucano do śniegu, a na wiosnę kopano rów, wrzucano kości i zasypywano.
W końcu marca 1949 r. już nas było tylko około 500. Ja już znowu pracowałem. Robiliśmy umocnienia do zakotwiczania statków. Było ciepło, wiosna wcześniejsza. Przyszedł dzień - ruszyły lody w dół rzeki i zbliżały się do zapory. Staliśmy na głównym przyczółku, gdzie miała być elektrownia. Główny inżynier tej zapory, major Kaczegarow, też stał. W jednym momencie tylko trzask, cały lód ruszył, a był bardzo gruby, i jak uderzył w ten przyczółek z żelaza, betonu, ziemi i drewna, całość przesunęła się o pół metra. Inżynier i my uciekaliśmy przez mały most. Potem cały środek zapory fruwał w powietrzu. Okazało się, że 7 przęseł zerwało. Myśleliśmy że Kaczegarow zwariował, tak krzyczał. Potem wysadzili całość minami. Tak zakończył się trud kilkunastu tysięcy więźniów.
Załadowano nas na statek i rzeką Suchoną przewieziono do Wołogdy. W Wołogdzie znów zachorowałem na obustronne zapalenie płuc. Lekarz już nie dawał mi życia, tak to długo trwało. Wkrótce przenieśli nas do Szeksny [na zachód od Wołogdy], tam był duży obóz. Budowaliśmy barki i motorowe łodzie rybackie. Karmili nas mięsem rekinów i lwów morskich, po kilka gramów na każdego.
W 1950 r. - do Wołogdy i do wagonów. Wagony były bez okien. Zaśnieżony step widzieliśmy tylko wtedy, gdy wydawano obiad. Była straszna zima, zawieja, okazało się, że jesteśmy w Kazachstanie. Dojechaliśmy do stacji Dżezkazgan. Tu obozy były murowane z kamienia. Pracowaliśmy w kopalni miedzi pod ziemią i na powierzchni. Obóz był duży. W 1951 r. latem mnóstwo ludzi chorowało na febrę, to straszna choroba. Doszła do nas wiadomość, że w Kingirze wybuchło powstanie. Wtedy trzy obozy się złączyły, a dowodził nimi rosyjski pułkownik, udział brały obozy politycznych, kobiecy, męski i różnych grup więźniów. Plakaty głosiły hasło "wolność lub śmierć".
To trwało 43 dni. Sami sprawowaliśmy władzę. Sowieci pociągiem przywieźli czołgi i po jednym uderzeniu zniszczyli baraki, około 500 więźniów zostało zabitych.
Pod koniec 1951 r. przewieźli część nas do obozu Spasch, zwanego Doliną Śmierci. Tutaj był obóz męski i żeński odgrodzone tak zwanym chińskim wysokim murem. Więźniami byli inwalidzi i starcy, prawie większa część po wypadkach na kopalniach i budowach. Po miesiącu znów w dalszą drogę do Atasu, bliżej Karagandy. Tu budowaliśmy osiedla, kopalnię węgla i cegielnię, pokłady gliny miały po 12 m. Mnie na operację wyrostka przewieziono do Karagandy na pierwszy obóz, czyli łag-punkt. Potem na ósmy łag-punkt. Były to duże obozy z więźniami wielu różnych narodowości, a najwięcej Ukraińców i Litwinów. Tutaj też budowa. Stamtąd na szósty obóz i z szóstego znów na Atas, z Atasu w 1954 na dziewiąty łag-punkt Czurubai-Nura [blisko Kąragandy]. Tam też budowa osiedli dla górników.
16 października 1954 r. zwolnili nas kilku. Ja za dobrą pracę miałem zaliczone 3 miesiące. Przywieźli nas na punkt zbiorczy, gdzie przyjeżdżali "kupcy" i zabierali do pracy. Lecz ja jeździłem sam i sam szukałem pracy. Znalazłem w Nowym Majkaduku. Tam byli już koledzy i tworzyła się cała brygada Polaków. Szybko załatwiliśmy i ze mną przyjechało dużo ludzi, bo miałem zrobiony spis tych, co szukali pracy. Zatrudniło nas Wostocznoje Strój Uprawlenije. Wydali nam dokumenty, które nazywali "Trudowaja Kniżka", i ja swój dziś jeszcze mam.
Tutaj były internaty, dwa dla mężczyzn i jeden dla kobiet. Pracowaliśmy na budowie domów dla górników, szpitala, żłobka itd. Tutaj zapoznałem swoją przyszłą żonę i w krótkim czasie pobraliśmy się. Ślub dawał nam słynny ks. Władysław Bukowiński.
Z powodu obiecanych większych zarobków pojechaliśmy całą brygadą na celinne dziewicze ziemie 250 km od Karagandy w step. Tam szła budowa domków, magazynów, szkoły. Pracowaliśmy do listopada 1955 r. Już było wiadomo, że wracamy do Polski, dokąd nas tak bardzo nie chciano puścić. Po powrocie do Majkaduku, żona poszła do szpitala i tam urodziła siedmiomiesięcznego synka. Z powodu złej opieki dostał odparzeń na krzyżu i zakażenia. 20 listopada załadowaliśmy się na pociąg i ruszyli do Polski. Kiedy dojechaliśmy do Akmolińska, nasz synek umiera, rozpacz nie do zniesienia. Tam na stacji załatwiłem, że została zrobiona trumienka, ubraliśmy synka, obcy ludzie zanieśli go na cmentarz i pogrzebali, nie wiedzieliśmy nawet, gdzie. Cóż robić, tysiące tam Polaków złożyło kości swoje, kolegów, znajomych.
Na granicy wyskakiwaliśmy z wagonów i całowali ziemię. Przyjechaliśmy do Sanoka na punkt repatriacyjny. Ludność przywitała nas bardzo gorąco, ale powiedziano nam - uważajcie, bo akowców i tutaj nienawidzi władza. I tak było. Przyjechał z Rzeszowa przewodniczący i kiedy zaczęliśmy mówić - dlaczego tak długo nie żądaliście powrotu Polaków, to dał odpowiedź - zasłużyliście, to siedzieliście, i tu też będziecie siedzieć. Od razu uderzenie jak młotem.
Przyjechałem do Olecka. Nie ma mowy o mieszkaniu. Łapówki dać nie miałem z czego, bo wróciliśmy w waciakach i zdrowie słabe. Co robić. Mieszkaliśmy w zimnej kuchni. Potem na poddaszu w pokoiku takim jak korytarzyk, ani kuchni, ani wody. Pracowałem w stolarni w "Bepie". Żona w sklepie. Tyle pracy, tyle nerwów, cóż to za nasza ojczyzna. Gdzie utonął nasz patriotyzm, za cóż walczyliśmy. Nam mówiono, że walczymy o Polskę, ale o jaką, nikt nam nie mówił, miała być Polska, dla tych, co walczyli, też.
[Żona] pochodziła z Postaw, powiatowego miasteczka w woj. wileńskim. Kiedy została aresztowana, w grudniu 1944 r., uczyła się w Technikum Nauczycielskim, pół roku brakowało jej do ukończenia, miała 18 lat. Z domu nazywała się Maria Kolesówna.
Opowiadała mi, że siedziała w więzieniu w Wilejce, tam zapanowała epidemia tyfusu. Ona z pielęgniarką pracowała w tym więzieniu przy chorych. Co dzień dziesiątki więźniów umierało i dwóch mężczyzn ciągało ich za nogi po schodach. Ona też zachorowała tak ciężko, że lekarze nie liczyli na życie. Pielęgniarka robiła wszystko, żeby ją uratować. Dawała zastrzyki, choć chora miała już zęby i paznokcie czarne. Po przejściu tej choroby została wywieziona z transportem nad Białe Morze. Tam wieczna zmarzlina. Budowali stocznię. Mróz, głód, a tu łom i kilof, co uderzenie, to pół centymetra ziemi. Po kilku latach wywieźli ich w tajgę, w głąb Syberii. Tam piła, siekiera, której nigdy nie mieli w ręku, za niewyrobienie normy zmniejszone racje chleba i kaszy. Potem żona była na wywózce drewna. Kloce grube, długie, konie słabe, bo jęczmień dla koni prażyli i jedli więźniowie, tacy byli głodni. Kiedy już nie mogła nóg uciągnąć, posłali ją na miesiąc odpoczynku. Potem pracowała przy załadunku drewna na samochody, tak zwanej dłużycy. Pięć dziewcząt musiało ładować te samochody. Wracającym do obozu konwój kazał kłaść się w błoto lub wodę.
I tak tam mordowała się do końca wyroku, ponad 10 lat, bo jeden miesiąc przetrzymali ją dłużej. O punkcie pieresylnym w Orszy ona to samo opowiadała, co ja i to prawda. Kto przeszedł Orszę, to już gorszego piekła nigdzie nie zazna. Nikt nie uwierzy, że można przeżyć to wszystko.
Kto nie był w tych więzieniach i łagrach sowieckich, to nie zdaje sobie sprawy, że kamień by nie wytrzymał tego, co my przeżyliśmy...
Ci wszyscy rozstrzelani, pomordowani, kalecy i żyjący wołają o pomstę do Boga. Boże, spuść karę za tak krwawy i morderczy czyn na naszej ojczystej ziemi.
Orle Biały, weź pod skrzydła swoje nasze ojczyste strony.
A przecież jeszcze tych morderców duża część żyje, bo sam Stalin tylu nie mógł zamordować.
Edward Dragun