|
Wspomnienie o słynnych śpiewakach z Lidy
Słynni śpiewacy z Lidy, którzy zdobyli wielką karierę w świecie to Stanisław Pieczoro i Jan Czechel. Czy ktoś jeszcze z żyjących dawnych Lidzian znał ich i o nich pamięta?
Prawdopodobnie już nie żyją i dlatego postanowiłem zamieścić na łamach "Ziemi Lidzkiej" moje wspomnienia o nich, skromne o Stanisławie Pieczorze i bardziej obszerne o Janie Czechelu, moim rówieśniku i przyjacielu.Stanisława Pieczorę, starszego ode mnie o kilka lat, mało znałem i nigdy z nim nie rozmawiałem, chociaż mieszkał w mojej dzielnicy Ferma blisko starego katolickiego cmentarza i niezbyt daleko od domu moich rodziców. Pochodził z rodziny kolejarskiej. Uczęszczał do 8-letniego klasycznego (dawnego typu) Gimnazjum im. Hetmana Karola Chodkiewicza na Wygonie, które ukończył w 1934 roku. Był wysokim, przystojnym blondynem. Zasłynął w Lidzie ze swego pięknego głosu, barytonu, śpiewając podczas niedzielnych mszy świętych dla młodzieży szkół średnich w Kościele o.o. Pijarów, przemienionym niedawno na cerkiew prawosławną. Śpiewał solo lub w duecie ze swoim kolegą z gimnazjum Janem Czarnowąsem, który również cieszył się uznaniem słuchaczy za piękny głos. Niestety nic nie wiem o jego losach.
Po zdaniu matury Stanisław Pieczoro został w wyniku pomyślnie złożonego egzaminu przyjęty do Szkoły Podchorążych Sanitarnych (odpowiednik dzisiejszej Wojskowej Akademii Medycznej) w Warszawie.
Zawsze na święta przyjeżdżał do Lidy, do rodziny. Widziałem go wtedy spacerującego z kolegami ulicą Suwalską, w eleganckim uniformie wojskowym, ze srebrnymi galonami na rękawach, przysługującymi podchorążym. Jesienią 1939 roku miał ukończyć podchorążówkę, otrzymać stopień oficerski i dyplom lekarza wojskowego. Niestety wybuchła wojna i jego losy ułożyły się inaczej niż sobie planował i marzył.
Bardzo skąpe są informację o jego przejściach wojennych. Rodzina jego została zesłana na Sybir. On dostał się do niewoli sowieckiej, jednak udało mu się w końcu dotrzeć do Armii generała Andersa i wydostać się wraz z armią ze Związku Radzieckiego. W wojsku pełnił nie tylko funkcję lekarza, ale występował też wraz z innymi artystami z koncertami dla żołnierzy polskich na Bliskim Wschodzie i później we Włoszech. Po zakończeniu wojny, znalazł się wraz z żołnierzami generała Andersa w Wielkiej Brytanii i tutaj dostąpił niebywałego zaszczytu, będącym początkiem jego kariery śpiewackiej. Został zaangażowany do najsłynniejszej opery w Anglii, królewskiej opery Covent Garden w Londynie, gdzie występowali najznakomitsi śpiewacy z Europy i z innych kontynentów. W operze tej śpiewał partie solowe przez kilkanaście lat. Można było czasem słyszeć jego głos na falach brytyjskiego radia BBC. Gdyby żył jeszcze dzisiaj miałby 90 lat.
Jeszcze większą sławę i rozgłos jako śpiewak zdobył Jan Czechel. O nim pragnę się podzielić z Czytelnikami "Ziemi Lidzkiej" obszerniejszym wspomnieniem, jako że znaliśmy się i przyjaźniliśmy się ze sobą od dzieciństwa, a przyjaźń nasza przetrwała przez długie lata. Był dla mnie zawsze Jasiem, a jego starszy brat Stanisław - Stachem.
Rodzice Jasia Czechela wyemigrowali na krótko przed I wojną Światową do USA za chlebem. Ojciec Jasia pracował w firmach budowlanych jako betoniarz. W Ameryce urodzili się synowie, najpierw Stanisław, a w parę lat później Jan, czyli Jaś. W 1925 roku cała rodzina powróciła do Polski i za oszczędzone dolary kupiono w Lidzie drewniany domek wraz z ogrodem przy ulicy Tartacznej. Ich posesja graniczyła w tyle z sadem i domem moich rodziców.
Z Jasiem uczęszczałem razem najpierw do Szkoły Powszechnej pod Zamkiem Giedymina, a po ukończeniu 3 klasy, przenieśliśmy się do nowo wybudowanej pięknej Szkoły Powszechnej nr 1 im. Prezydenta Gabriela Narutowicza na Wygonie.
Muszę podać jeden ciekawy szczegół. W 1932 roku zostaliśmy bierzmowani wraz z liczną grupą chłopców przez ks. arcybiskupa Wilna Romualda Jałbrzykowskiego na placu przyległym do kościoła farnego od strony północnej. Każdy przystępujący do bierzmowania chłopiec musiał wręczyć arcybiskupowi karteczkę z podaniem swego wybranego do bierzmowania drugiego imienia. Ja podałem jako drugie imię Jan, a Jaś wybrał Antoniego. Stąd później, będąc już w Ameryce, występował zawsze jako John A. Czechel. Duże "A" w środku oznaczało pierwszą literę jego drugiego imienia, otrzymanego przy bierzmowaniu.
Z Jasiem razem spędzaliśmy wakacje na koloniach letnich w Sielcu nad Niemnem i Białohrudzie nad Dzitwą, a później zawsze latem jeździliśmy często na ryby, najczęściej nad Niemen. O przyjaźni z Jasiem z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości i spędzonych razem chwilach opisuję w książce "Wspomnienia Lidzianina" - Wydawnictwo Bellona, Warszawa, 2001 r.
Dzieciństwo Jasia nie układało się jednak szczęśliwie. Ojciec nie mógł znaleźć stałej pracy, zatrudniając się tylko dorywczo. Rodzina więc cierpiała niedostatek. Bracia musieli przerwać naukę w szkole i podjąć pracę zarobkową. Stach zatrudnił się do ciężkiej pracy przy mieszaniu gliny w Fabryce Kafli, przy ulicy Legionowej, a Jaś został pracownikiem restauracji dworcowej I klasy, w charakterze sprzedawcy w pociągach napoi, słodyczy i owoców cytrusowych. Właścicielami tej restauracji na dworcu kolejowym było małżeństwo Prajsów.
Jaś często gorzko narzekał przy mnie na swój los. Z czasem jednak ten los zaczął się uśmiechać do obu braci. Najpierw uśmiechnął się do Stacha, który w 1936 roku wyjechał polskim statkiem "Batory" do USA, korzystając z przysłanego mu przez krewnych z Ameryki zaproszenia i opłaconego biletu na ten parowiec. W Ameryce otrzymał pracę, a w czasie wojny został pilotem i latał na bombowcu, biorąc udział w nalotach na miasta niemieckie.
Z Jasiem los obszedł się jeszcze łaskawiej. Natura obdarzyła go urodą i pięknym głosem. Gdy był już młodzieńcem zyskał miano "lidzkiego Kiepury", ponieważ zewnętrznie był podobny do sławnego wówczas w świecie polskiego tenora Jana Kiepury. Ponadto Jaś miał głos o tej samej barwie i skali, a także wspaniale śpiewał piosenki z repertuaru Kiepury, poznane z płyt gramofonowych i filmów, takie jak: włoska pieśń "U sole mio" ("Jest jedno słonko") oraz bardzo popularne w Polsce "Nino, jak ja kocham Cię, Tyś jest w życiu najpiękniejszym snem...", "Brunetki, blondynki, ja wszystkie Was dziewczynki całować chcę, lecz przyznam się o jednej tylko śnię...". Nie brakło też pełnej werwy piosenki w rytmie Mazura:
"Umarł Maciek, umarł,
Już leży na desce,
Gdyby mu zagrali,
Podskoczyłby jesce.
Bo u Mazura taka dusza,
Jak się zagra, to się rusza,
Oj dana, dana, daana, daana!"Śpiewał te piosenki przy różnej okazji, a nawet późnym wieczorem w pobliżu swego domu, gdy wracał po pracy, czy też z kina. Latem zbierał rzęsiste oklaski od tłumu plażowiczów nad Niemnem w Sielcu, gdy śpiewał dla nich z przeciwległego brzegu rzeki.
Przez to śpiewanie zdobył rozgłos i sympatię ludzi, a szczególnie młodzieży - chłopców i dziewcząt. W 1938 roku został zaangażowany do nowouruchomionego Polskiego Radia w Baranowiczach, gdzie występował w audycjach muzycznych..
Chociaż z tytułu urodzenia w USA był obywatelem amerykańskim, to jednak czuł się patriotą polskim. Szczególnym sentymentem darzył marszałka Józefa Piłsudskiego. Czechel działał też w Lidzie w różnych organizacjach społecznych, w Polskim Czerwonym Krzyżu, ale najbardziej był czynny w harcerstwie. W święta narodowe 3 Maja i 11 Listopada prowadził na defiladzie ulicą Suwalską swój zastęp harcerzy.
Wybuch wojny zniweczył plany życiowe Jasia i pogorszył jego sytuację materialną, ponieważ stracił wszystkie zaoszczędzone pieniądze, jakie zgromadził na książeczce oszczędnościowej w Powszechnej Kasie Oszczędności w Lidzie. Kształcił jednak dalej swój głos i w roku 1940 zdobył pierwsze miejsce na olimpiadzie śpiewaczej w Białymstoku, zorganizowanej przez władze sowieckie.
W 1941 roku, po wkroczeniu Niemców do Lidy, zainteresował się Czechelem, ujęty jego urodą i pięknym głosem, główny zarządca tego obszaru Gebietskommissar, Niemiec o nazwisku Hanweg, który swą siedzibę i urząd miał w gmachu przedwojennego Gimnazjum i Liceum im. Hetmana Karola Chodkiewicza (obecnie Szkoła Pedagogiczna). Hanweg przydzielił Czechela do swej przybocznej białej gwardii (nosili białe mundury), liczącej kilkanaście osób i złożonej w połowie z Polaków i w połowie z Białorusinów. Była to formacja bardziej dekoracyjna i raczej reprezentacyjna niż służąca ochronie tego dostojnika niemieckiego. Panowała w Lidzie opinia, że ten Niemiec był ludzkim człowiekiem.
Jaś Czechel potrafił znakomicie wykorzystać przychylność Gebietskommissara i w wielu wypadkach wstawiennictwem u swego szefa uratował od śmierci szereg osób należących do konspiracji, aresztowanych przez Niemców. Utrzymywał stały kontakt z partyzantami z oddziałów Armii Krajowej, w których było wielu jego kolegów. Wiosną 1944 roku Jaś Czechel wstąpił do IV batalionu 77 pp AK porucznika "Ragnera" i wziął udział w początkach lipca w walkach o wyzwolenie Wilna. Walczył w kompanii porucznika Bakłażca ("Pazurkiewicza"), z którego młodszym bratem - harcerzem chodziłem do Szkoły Powszechnej nr 1 na Wygonie. Porucznik "Pazurkiewicz" został ujęty w czasie obławy prowadzonej przez oddział NKWD jesienią 1944 roku w jednej z wsi koło Niecieczy i w lutym 1945 roku publicznie powieszony przy ulicy ks. Falkowskiego.
W czasie odwrotu oddziałów AK spod Wilna Jaś Czechel wpadł w zasadzce w ręce NKWD i został skazany na śmierć przez rozstrzelanie. Udało mu się jednak przed egzekucją uciec z pomieszczenia, w którym był zamknięty. Korzystając z pociągów towarowych dotarł do Moskwy i zgłosił się do ambasady USA, która udzieliła mu schronienia, tym bardziej że był obywatelem amerykańskim. Został pod zmienionym nazwiskiem zatrudniony w atachacie morskim ambasady.
Wkrótce wykazał się swoim talentem śpiewaka-tenora i uczestniczył w bankietach wydawanych przez ambasadora, na które byli zapraszani wysocy dygnitarze sowieccy: Mołotow, Beria, Malenkow i inni. Wszyscy biorący udział w bankietach urzeczeni byli pięknym głosem Jasia, który śpiewał na przyjęciach pieśni rosyjskie. W niedługim czasie otrzymał za pośrednictwem swego ambasadora od strony rosyjskiej zaproszenie do występu w Teatrze Wielkim w Moskwie, gdzie dał koncert, na którym obecny był także Stalin.
Po dwóch latach pobytu w Moskwie udało mu się, przy czynnej pomocy ambasady amerykańskiej, przedostać się do USA. Tam dalej kształcił swój głos u profesorów konserwatorium.
Największym jego życiowym sukcesem śpiewaczym był występ w 1956 roku w największej sali koncertowej w Nowym Jorku - Carnegie Hall - dla delegatów Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ) z okazji 10 rocznicy powstania tej organizacji. Przysłał mi kolorowy program jego występu na tym koncercie. Zachwycił słuchaczy swoim głosem, śpiewając najbardziej popularne arie ze znanych w świecie oper. Wkrótce stał się w USA sławnym tenorem. Prezentował się często w radiu Głos Ameryki i jego głos był nieraz słyszany i podziwiany przez słuchaczy w Polsce. Za występy w katedrach i kościołach w wielu miastach amerykańskich otrzymał od papieża Pawła VI najwyższe odznaczenie - order Pro Ecclesia Et. Poncyfite.
Chciał bardzo odwiedzić Lidę i dlatego zaprosiłem go w 1994 roku do siebie do Żagania, skąd pociągiem w początkach lipca dotarliśmy przez Warszawę do Lidy. Oczywiście przebywał tam ze mną incognito, jako zwykły turysta, a nie jako znany śpiewak amerykański - John A. Czechel. Nie dane mu było w czasie tego pobytu spotkać się ze znajomymi i kolegami sprzed i z czasów wojny. Odwiedził z bliska swój dom, w którym mieszkali już obcy ludzie. Byliśmy na starym katolickim cmentarzu, zwiedziliśmy też kwaterę wojskową ze zniszczonym Pomnikiem Lotnika. W pobliżu tej kwatery Jaś pomodlił się przy mogile z pomnikiem zmarłej w wieku dziewczęcym, przed samą wojną, córki małżeństwa Prajsów, właścicieli restauracji dworcowej I klasy, w której pracował przez kilka lat jako sprzedawca. Przez wiele godzin szukaliśmy razem na porośniętym chwastami cmentarzu koło koszar wojskowych grobu jego rodziców. Odszukaliśmy w końcu grób jego matki oraz w dalszej odległości grób ojca. Jaś utrwalił te groby na zdjęciach, które zrobił. Byliśmy w Surkontach na cmentarzyku wojskowym, gdzie spoczywają nasi wspólni koledzy. Następnie udaliśmy się do miejscowości, gdzie przebywaliśmy razem jako chłopcy na koloniach letnich, tj. w Białohrudzie i we wsi Sielec nad Niemnem. Zwiedzając kościół w Białohrudzie, w tym dniu pusty, Jaś miał ochotę zaśpiewać w nim Ave Maryja - Gunota, lecz mu odradziłem z uwagi na kręcących się w pobliżu wielu żołnierzy rosyjskich i wrzaskliwą muzykę. Był to dzień świąteczny dla Rosjan, którzy urządzili tutaj nad brzegiem Dzitwy wielki festyn z okazji kolejnej rocznicy wyzwolenia Białorusi. W pobliżu Białohrudy Rosjanie stacjonowali w swojej bazie rakietowej. Przy cmentarzu koło kościoła trafiliśmy na grób wieloletniego proboszcza w Białohrudzie - ks. Stefana Horodki - tak dobrze znanego nam z czasów pobytu tutaj na koloniach letnich. Nie znaleźliśmy niestety na tym cmentarzu mogiły naszego szkolnego kolegi Zygmunta Mickiniewskiego, który był też naszym sąsiadem w Lidzie. 20 września 1939 roku został on zamordowany nad brzegiem Dzitwy koło kościoła przez żołnierzy sowieckich, którzy uznali go za polskiego szpiega.
Najprzyjemniejszy jednak był pobyt w Sielcu, gdzie byliśmy serdecznie goszczeni u rodziny białoruskiej w domu nad samym Niemnem, w pobliżu mostu kolejowego. Jednak nie zastaliśmy już złocisto-białej plaży, tak znanej nam sprzed wojny, z której korzystało setki letników z Lidy. Cały ten duży obszar dawnej plaży pokryty był murawą. Pasły się na niej owce. To przeobrażenie tego terenu było na pewno wynikiem wylewów zanieczyszczonych mułem wód Niemna.
Tak zakończyliśmy naszą sentymentalną wyprawę do drogich nam miejsc naszego dzieciństwa i wczesnej młodości. Dla Jasia Czechela było to już ostatnie w życiu spotkanie z Lidą i Ziemią Lidzką. W kilka lat później urwał się ostatecznie mój kontakt z przyjacielem. Wszystko przemija i ma swój koniec na tym świecie. Kończy się życie i kariera. Jednak najcenniejszą rzeczą jest ocalenie pamięci o kimś bliskim, do tego sławnym i dobrym. Dlatego napisałem to wspomnienie.
PS: Bardzo proszę o zamieszczenie w "ZL" w tekście załączonego zdjęcia Jana Czechela z roku 1939 i z czasów szczytów jego kariery w Ameryce.
Władysław Naruszewicz
Żagań, maj 2004 r.