|
Na szlaku Narbutta
Cezary Chlebowski
Chłopak miał blond włosy i desperację w niebieskich oczach. Czy nie zdradzi - zastanawiał się "Krysia", gdy postawiono przed nim dezertera. W poszarpanym mundurze szaulisa. Ale gdy posłuchał tragedii, takiej jak tysiące na tej umęczonej ziemi nowogrodzkiej, zawierzył. Chłopak miał matkę Polkę i ojca Litwina. Mieszkali w Ginelach. Dorósłszy do wieku, w którym trzeba było zdecydować, gdzie jego miejsce, prysnął do lasu. Chciał iść do polskiego oddziału, nie znał drogi, trafił do bandy, która zamiast walczyć z Niemcami, prowadziła rozbój i rabunek. Pech chciał, że ta właśnie banda zamordowała w kilka dni później jego ojca. Szukał okazji do zemsty, uciekł z bandy i zgłosił się do szaulisów. Skierowano go na posterunek w Koniawie. Ale gdy zobaczył, co wyrabiają jego kamraci z mieszkańcami wsi w czasie licznych pacyfikacji, odezwała się w nim krew matki. Dobrał sobie kompana, ukradł z posterunku czeski erkaem z masą amunicji i przybrawszy pseudonim "Brzoza" zaczął już na własną rękę wymierzać sprawiedliwość i renegackiej policji i bandom. Działalność we dwójkę i to działalność tak śliska, gdy się jest ściganym i przez okupanta i przez bandy, nie wróżyła "Brzozie" zbyt długo powodzenia. Trafił na placówkę AK, poradzono mu - "sam nic nie zdziałasz, dołącz do oddziału". Myślał cztery dni, wreszcie przełamał opory i dołączył do ,, Krysi", właśnie wtedy, gdy ten bardzo potrzebował wieści o Koniawie. "Brzoza" dostarczył ich tyle, ile trzeba było - że broni, amunicji i żywności mają na trzy tygodnie, że z bunkrów krzyżowym ogniem wstrzelanych w każdy metr przedpola cekaemów wytłuką największą siłę, że jest tylko jedna minimalna szansa: mogą podejść od strony grzęzawisk, bo to miejsce, według powszechnej opinii niedostępne, jest słabo bronione. A grzęzawiska były po szyję albo w ogóle bez gruntu pod stopą.
"Krysia" postanowił jednak zaryzykować.
I naraz nadchodzące wieści przekreśliły plany. Niemcy, czy to uprzedzeni przez kogoś, czy też zaalarmowani informacjami o sile ściąganej przez "Krysię" do Naczy, zaczęli przerzucać policyjne i wojskowe jednostki w okolice Koniawy. Trzeba więc było zrezygnować z uderzenia, przynajmniej na najbliższe dwa, trzy tygodnie. Wtedy "Brzoza" posunął inną myśl:
- Uderzcie na ortskomendanturę w Koleśnikach. Jeśli Niemcy ściągnęli prawie wszystkie siły pod Koniawę, to znaczy, że w Koleśnikach zostało najwyżej kilkunastu ludzi. Wiele się tam nie obłowicie, ale trochę broni i kilkanaście skrzyń amunicji i granatów też się przyda.
Forsownym marszem w czasie jednej nocy przebyli dwudziestopięciokilometrowy dystans dzielący Naczę od Koleśnik.
- "Bez", pamiętasz Koleśniki? - zagadnął naraz "Rączy".
Odpowiedziało mu milczenie. "Bez" ze zgaszonym niedopałkiem skręta w półotwartych ustach oddychał rytmicznie, głęboko. Spał. Ciągle rozgorączkowany "Leszek" postękiwał obok przez sen. Biedny chłopiec, tak prosił ich wczoraj: ,, Weźcie mnie na tę akcję, weźcie". I masz, załatwiło go zapalenie płuc. "Rączy" wrócił znów do wspomnień.
Był październikowy zimny ranek, gdy otoczony placówkami oddział kładł się na mokrym igliwiu, aby odpocząć po całonocnym marszu. "Krysia" wezwawszy "Rączego", "Bza", "Matrosowa", "Brzozę" i jeszcze kilku ryzykantów, poprzedzany szpicą, dotarł aż do brzegu lasu. Dalej rozciągało się rude rżysko, a po kilkuset metrach - pierwsze domki Koleśnik. Szosa, ot, kocie łby, prowadziła jak strzelił równą linią prosto z lasu między zabudowania. Na zwalonym pniu, na pomiętej kartce papieru "Brzoza" rysował plan ortskomendantury, dopowiadając to, czego nie wyjaśniał rysunek.
- Budynek placówki jest mniej więcej w połowie głównej ulicy miasteczka. Drewniany, z grubych bali, obłożony dodatkowymi pniami. W oknach siatka przeciwko granatom i worki z piaskiem. Placówka ma normalnie ponad trzydziestu ludzi z sześcioma erkaemami. Ilu wyjechało i ile broni brali z sobą, nie wiem, ale musi ich tam być ze dwunastu z minimum trzema maszynkami. Cały teren otoczony wysokimi na trzy metry zasiekami z drutu kolczastego. W pewnym oddaleniu od budynku, wewnątrz terenu otoczonego zasiekami, wkopane w ziemię trzy bunkry ze stanowiskami broni maszynowej. "Krysia" chwilę medytuje w milczeniu. Przygotowuje plan.
- Więc tak - zaczyna. - Tuż przed zmierzchem przygotujemy cztery podwody. W pierwszej pojedzie "Matrosow" z dwoma ludźmi i erkaemem w sianie. Przejedziecie obok komendy, dojedziecie do kamiennej kuźni dwieście metrów dalej i pod pozorem kucia konia ustawicie tam erkaem. Macie osłaniać akcję przez cały czas jej trwania przed zaskoczeniem z tamtej strony. Masz pytania, "Matrosow"?
"Matrosow" w milczeniu zaprzeczał ruchem głowy.
- Dobrze. Teraz druga podwoda. Pojedzie na niej grupa szturmowa: stanowić ją będzie "Poniatowski" (Czesław Wojtukiewicz - CC), "Bez" i "Szturm" (Michał Krasiński - CC). Weźcie tylko broń krótką i granaty. Wysiądziecie tuż przy ortskomendanturze i poczekacie, aż nadejdą dwie dalsze furmanki. Gdy tamci zajmą stanowiska, ostrzelacie budynek, wedrzecie się do wnętrza i zlikwidowawszy opór, rozbroicie załogę. Teraz furmanka trzecia - pojedzie na niej "Drzazga" z automatem. Podjedzie do ogrodzenia, wysiądzie i stanie tak, aby mieć obstrzał na oba bunkry. Chyba będą nie obstawione, więc główne zadanie "Drzazgi" będzie polegało na niedopuszczeniu do nich załóg. Teraz ty, "Rączy". Pojedziesz na czwartej podwodzie, też z automatem. Wysiądziesz tuż przy przejściu w zasiekach, wejdziesz przez furtkę, wskoczysz na trzeci bunkier i będziesz go pilnował oraz wyjścia z budynku. Aby nikt nie umknął. Są pytania?
- Tak - mówi "Rączy".
- Słucham.
- Panie komendancie, a co będzie, jeśli ja skoczę na bunkier, a grupa uderzeniowa nie opanuje budynku? Przecież Niemcy ogniem maszynowym odetną mi odwrót?
"Krysia" przyjrzał mu się spod oka:
- To wojna, "Rączy", musimy ryzykować. Wszyscy musimy ryzykować.
Odprawa się skończyła. Wracali z powrotem w las, na miejsce biwaku, a "Rączy" zaklinał się w duchu na wszystkie świętości: "Komendancie, zobaczysz, i "Rączy" potrafi ryzykować. Już ci "Rączy" pokaże, że bebechy z siebie wypruje, a bunkier utrzyma, choćby zginąć przyszło".
Przycupnięci w stu ludzi między chojarami, przemarkowali cały dzień tak cicho, że nikt nie zauważył. Tuż przed zmierzchem cztery partyzanckie podwody podjechały między ogniska.
Pierwszy ruszył "Matrosow" z "Pająkiem" - Romualdem Bardzyńskim. Tuż za nimi trójka: "Bez", "Poniatowski" i "Szturm". "Bez" długo ważył w dłoni swego mauzera, nim go zatknął za pasek spodni. Pistolet ten przyniósł z wermachtu, a dziś wrócił do niego, jechał, aby się sprawdzić. "Poniatowski" z petem przylepionym do wargi upychał po kieszeniach granaty. Ten nie znał strachu w ogóle. Miesiąc temu jego wyczyn był na ustach całej Nowogródczyzny. Akurat Niemcy zmienili w Lidzie burmistrza - poprzedni wydał im się nie dość brutalny i powołali na to stanowisko białoruskiego nacjonalistę, Minkiewicza. Ten obejmując urząd obiecał Niemcom na wielkiej popijawie: "ja się wykąpię w polskiej krwi". Nie zdążył, bo spotkał w kilka dni potem na swej drodze "Poniatowskiego" (zginął w 1944 roku na Nowogródczyźnie), który mu władował w żołądek sześć kuł z parabelki.
- Pamiętajcie - upominał ich "Krysia" tuż przed odjazdem - bez zbytniej brawury. W dziesięć minut po pierwszych strzałach kompania tyralierą wychodzi z lasu i idzie ku miasteczku, by wam zapewnić bezpieczny odskok.
Za podwodą "Poniatowskiego" ruszyły wózki "Drzazgi" i "Rączego". A "Matrosow" w tumanie kurzu wjeżdżał już ze swymi między pierwsze opłotki.
"Rączy" ściskał między kolanami brudny worek, w którym automat PPD podzwaniał cicho o skorupy granatów. Krótki kożuszek, nałożony wełną na wierzch, pozwalał szybko sięgnąć za pasek po piętnastostrzałową efenkę. Koła turkotały raźnie po kamieniach, za nimi zostawał las, przed dyszlem bieliła się szosa, ginąca między zabudowaniami. Konie szły szybko, parskając i bijąc ogonami.
Jest wreszcie miasteczko. Wózek wiozący "Matrosowa" już daleko, prawie przy kuźni. Do ortskomendantury najwyżej sto metrów. Dojeżdża tam podwodą "Bza" i "Poniatowskiego", zaraz staną, wysiądą i zacznie się. Furka jednak jedzie dalej. Dlaczego? "Rączy" nie rozumie, ale się nie dziwi. Widać tak trzeba, zresztą to go mało obchodzi; wie, co należy do jego obowiązków, i to jest dla niego w tej chwili najważniejsze.
Podwodą z "Drzazgą" staje zgodnie z planem. Chłopak schodzi, przez chwilę pod odchyloną połą burki miga oksyda lufy automatu. Pusty wózek jedzie dalej, a "Drzazga" obciera słomą buty i wyraźnie czeka, aż wysiądzie "Rączy". Naraz pięćdziesiąt metrów za ortskomendanturą staje wózek "Bza" i cała trójka wyskakuje na szosę. Dlaczego tam? Dlaczego tak późno?
"Rączy" zsiada z podwody. Przed nim, za rowem wzdłuż szosy - połyskująca ostrymi zadziorami, trzymetrowa krata z drutu kolczastego. Gdzie tu jest furtka? Chyba tam gdzie chodnik. Jest. Trzeba przełożyć dłoń przez druty i otworzyć haczyk. Furtka ustępuje.
- Hej! Was willst du? (Co chcesz?) - słyszy naraz od budynku.
W oknie stoi trzech szkopów w rozpiętych kurtkach i obserwuje go z zainteresowaniem.
W łaciatym kożuszku, z brudną mycką na głowie i workiem na plecach wygląda jak zahukany chłopek. "Rączy" przekłada worek do lewej dłoni. A prawą czapkuje, prawie do samej ziemi. Niemcy rechocą:
- Na, polski chłop, was ist los? (Co się stało?)
"Rączy" czapkuje dalej, następnie wchodzi w ogrodzenie, przymyka za sobą furtkę, jeszcze raz czapkuje i idzie w kierunku drzwi. Ale ledwie załom domu skrył go przed okiem obserwujących, jednym skokiem znalazł się na bunkrze. Rozsupłał worek, złapał za lufę.
Niemiec stał w wejściu budynku zaskoczony metamorfozą, jaka nastąpiła w zahukanym chłopku, a potem w jednej chwili pojął. Szarpnął kaburę pistoletu na brzuchu, ale zdał sobie sprawę, że nie zarepetuje, tamten może być szybszy, rzucił się więc, by podciąć nogi bandycie. Ale "bandyta" nie w ciemię bity; widząc, że lufa zaczepiła o worek, a Niemiec tuż, tuż, więc z góry ładuje solidnego kopa wprost w szeroką pierś przeciwnika, aż ten, mimo iż chłop na schwał, nakrywa się nogami. Wreszcie jest wyzwolony automat, akurat w chwili, gdy Niemiec podnosi się z upadku, z pistoletem w dłoni. Teraz decydują sekundy - szczęk zamka PPD i krótka seria zlewa się ze strzałem Niemca. Kula skowycze chłopcu nad uchem, Niemiec zaś, trzymając się rękami za piersi, zatacza się za róg domu i niknie w drzwiach.
Teraz dopiero od strony szosy rozlega się istna kanonada - to chłopcy odczarowani jego serią przypuszczają szturm. "Rączy" nie może dopuścić, aby Niemcy zabarykadowali się w budynku. On właśnie ma najbliżej - skacze więc z bunkra prosto w uchylone drzwi i tam dostrzega sunącego ku stojakom z karabinami swego rannego Niemca. Jeszcze jedna seria kończy sprawę. Więc powrót na bunkier. Wyskakuje z sieni i w drzwiach dosłownie nadziewa się na "Poniatowskiego", "Bza" i "Szturma".
"Bez" w biegu odkręca kapsel zapalnika handgranatu, uchyla drzwi do sali sypialnej, ciska z rozmachem, zamyka drzwi i odskakuje pod ścianę. Huk, drzwi zafalowały jak pchnięte taranem, brzęk szyb, jęki i okrzyki.
- Nicht schiessen! Nicht schiessen! (Nie strzelać)
Niemcy wychodzą z podniesionymi rękami, pokryci białym pyłem tynku, przerażeni, żebrzący wzrokiem o litość. "Bez" ustawia ich pod ścianą budynku, sprawnie obmacuje, podczas gdy "Poniatowski" i "Szturm" zaglądają w każdy kąt, czy któryś z niefortunnych obrońców nie próbował się gdzieś ukryć.
Okazuje się, że załoga ortskomendantury po odjeździe części pod Koniawę składa się z ośmiu ludzi, z czego dwóch poszło na przepustkę do miasteczka, komendant, ten najbardziej bezwzględny, zginął od serii "Rączego", a jego pięciu pozostałych podwładnych stoi pod ścianą i dygoce na widok mauzera w ręku "Bza".
Szybko podjeżdżają podwody i gdy "Rączy" z "Drzazgą" ubezpieczają całą akcję, a "Bez" pilnuje rozbrojonych, "Poniatowski" i "Szturm" ładują łupy. A są one dość obfite - czeski erkaem, bergman, osiem sztuk broni długiej, kilka skrzyń granatów, ponad pięćdziesiąt tysięcy pocisków, sześć pistoletów.
- Odskok!
- A co z nimi? - pyta nieco bezradnie "Bez".
- Zabieramy z sobą - decyduje "Rączy" - Potrzymamy jako zakładników, żeby nie było represji na ludności
Konie chlaśnięte biczami po zadach poszły z miejsca w galop, obok nich biegli ludzie, i ci uzbrojeni, i ci przerażeni do ostatka, potykający się, w rozchełstanych mundurach, bez pasów żandarmi.
Już ostatnie opłotki i złote rżysko. A na tle lasu - szeroki sierp tyraliery kompanii "Krysi". A więc, udało się. Teraz byle prędzej, byle cos nie wskoczyło niespodziewanie na kark.
"Rączy" biegnie ostatni, niepokoi się, czy "Matrosow" po dziesięciu minutach odskoczy, czy będzie tkwił dalej w kuźni przy erkaemie. Ale jest tuman kurzu i łoskot kół po kocich łbach - "Matrosow" ze swoją dwójką dogania ich. A więc jest komplet nietkniętych ludzi.
Tymczasem "Krysia" widząc pędzącą ku tyralierze kawalkadę wozów jest przekonany, że to pogrom. Strzelanina, którą słyszał, była zbyt krotka, aby złamać obrońców. To znaczy, że chłopcy załamali się, skrwawili. Wysforował się więc dowódca przed równy rząd wojska i przypadł na szosie do pierwszego z biegnących - do "Bza".
- Rozbici? - krzyczy.
- Rozbiliśmy - rzęzi tamten.
Jeden rzut oka na wozy pełne broni i amunicji, na rozbrojonych Niemców, i "Krysia" śmieje się jak szalony.
- Sprawdziłeś się, chłopie, przywracam ci stopień sierżanta - klepie go po ramieniu.
- Panie komendancie - protestuje przez kaszel i zmęczenie "Bez" - To nie moja zasługa, to "Rączy", on opanował sytuację.
- "Rączy", ilu zabitych?
- Jeden, panie komendancie.
"Krysia" staje w pół kroku. Twarz ściągnięta niepokojem.
- Który? - pyta.
- Niemiec, panie poruczniku, komendant ortskomendantury, serią go załatwiłem.
Znów śmiech na twarzy komendanta
- To mów tak od razu, "Rączy". Gratuluję ci i ... dziękuję. Tak się skończyła akcja na Kolesniki i sprawdzenie "Bza". Od tego czasu dowodził drużyną i to dowodził dobrze. Niemcy zaalarmowani pod Koniawą poszli od razu w pościg, ściągnęli posiłki z Ejszyszek, spalili dwa stogi słomy od masy wystrzelonych rakiet, ale szukaj wiatru w polu. Porwani żandarmi okazali się Austriakami, było to poczciwe pospolite ruszenie, śpiewacy operowi, malarze, do których nikt w Koleśnikach pretensji
nie miał. Jedyny, który wsławił się wyjątkowym okrucieństwem - komendant, poległ z ręki "Rączego". Po takich wiadomościach, dostarczonych przez wywiad, Austriaków wypuszczono, bo i Niemcy nie stosowali żadnych represji na ludności miasteczka.
Odmaszerowały też ściągnięte pod Koniawę niemieckie posiłki i wszystkim wydawało się, że sytuacja wróciła do stanu normalnego. Wszystkim, tylko nie "Krysi". Korciły go koszary pełne trzystu szaulisów i magazyny pęczniejące od broni i amunicji.