Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi


 

Na szlaku Narbutta

(cd. z nr 6/05)

Strzał pyknął gdzieś w oddali, niegłośny, ale wspomnienia pierzchły W jednej chwili. Porwali się z sań naraz rozbudzeni, przytomni i przypadli w śnieg z lufami skierowanymi w ciemność. Za nimi chrapały przerażone, wierzgające konie, trzymane przy pysku przez osłupiałych woźniców.

A niedaleko pykały strzały, łomotały serie, ku czarnemu niebu pięły się leniwie w górę barwne iskry rakiet - niebieskie, czerwone i żółte, mieszał się z hukiem jakiś daleki śpiew, krzyki.

Pierwszy pojął przyczynę "Bez". Sprawdził jeszcze godzinę na przegubie dłoni i powstał ze śniegu.

- Północ. Nowy Rok skurwysyny świętują - mełł przez zęby. - Rok temu i ja z nimi tak świętowałem - dodał. - No, chłopcy, żeby już w tym roku doczekać.

- Żeby doczekać - odpowiedzieli zgodnie.

Stali jeszcze chwilę urzeczeni widokiem ciągle pękających rakiet, jakimi niemiecka załoga stroiła czarne niebo. W ich świetle "Rączy" rozeznawał i znajomy zarys kościelnej wieży, i młyn na wzgórzu, i wiele innych szczegó­łów. Więc naraz wrzasnął na ledwo ochłoniętych z przerażenia woźniców:

- Gdzieście nas, sukinsyny, przywieźli? Toż to Raduń przed nami, akurat przeciwny kierunek niż Dolina. Stąd mamy dwa razy dalej do celu niż trzy godziny temu. Mordy zapite, jak mi który teraz zaśnie, to...

Choć rakiety pękały dalej, ściągnięci krzykiem "Rączego" na ziemię, obsiedli szybko sanie i popędzili z powrotem. Teraz już była to sprawa poważna - o świcie musieli być w Dolinie o kilometr od Krupowa i tam podporządko­wać się mieli rozkazom porucznika "Zdzisława" - Zenona Batorowicza (w miesiąc później znaleziono w polu około trzydziestu kilometrów od Lidy zmasakrowa­ne ciało porucznika ,,Zdzisława", zamordowanego nie wiadomo przez kogo i dlaczego - CC) z wywiadu Komendy Okręgu. Odtąd miał być ich dowódcą. A tu do Doliny co najmniej dwadzieścia kilometrów, a do tego trzeba przebyć prawie nigdy nie zamarzającą Dzitwę.

Nie było już beztroskiego drzemania na saniach. Okładali końskie parujące boki biczami, a gdy konie ustawały, zmożone do szczętu walką ze śniegiem sięgającym po brzuchy, zeskakiwali z sań, podpychali je, może nie tyle by ulżyć koniom, ile że broniło ich to przed całkowitym zamarznięciem. Bo im bliżej świtu, tym mróz naciskał bezwzględniej. Wreszcie niedługo przed świtaniem po wielkim białym tumanie wyziewów z oparzelisk Dzitwy, widocznych nawet w ciemności, rozeznali, że są nad rzeką.

Przejście mostami nie wchodziło w rachubę - były zbyt odległe, a przy tym obsadzone przez Niemców silnymi posterunkami. Przewoźnik mieszkał niedaleko w samotnej chatce, tam więc skierowali konie. Uprzedzony przez gońca czekał na nich od dobrych kilku godzin i niepokoił się. I choć było naprawdę późno, widząc, w jakim są stanie, nie wypuścił ze skromnej chaty, nim nie wmusił w każdego z nich kubka gorącego mleka z miodem.

Chybotliwa łódź przeniosła ich migiem przez czarny, tajemniczy nurt Dzitwy. Dalej trzeba było brnąć pieszo - sań przeprawić się bowiem nie dało, zresztą do Doliny było już blisko.

Do chaty Zwierki dobili, gdy niebo na wschodzie pękło ukazując nikłą szarzyznę. A jednak mimo kołowania - zdążyli, choć okupili to potrójnym wysiłkiem. Teraz najważniejszą rzeczą było spać, spać byle gdzie, byle już, póki nie przyjedzie porucznik "Zdzisław" z Komendy Okręgu. Sen miał im przywrócić siły, których nie mieli, siły tak niezbędne do akcji czekającej ich za kilkanaście godzin.

- To będzie cud, jeśli mnie po tej bani, a potem po całonocnej lodowni szlag nie trafi - mamrotał już półśpiąc "Rączy".

- Trzeba by jakąś wartę - wystękał "Bez", ale gospodarz uspokoił ich.

- Śpijcie chłopaki, bo z waszej warty byłoby dziś tyle pożytku, co kot napłakał. Placówka wystawi warty.

Gdzieś około dziesiątej rano przybył do Zwierki z Lidy zaczerwieniony od mrozu łącznik Komendy Okręgu - Marian Jończyk (aresztowany w tydzień potem i osadzony w areszcie SD w Lidzie, został w celi zastrzelony przezswego gimnazjalnego kolegę, szefa agentury SD, Rippera, w odwet za wykonanie przez grupę likwidacyjną konspiracji wyroków śmierci na kilku agentach podległych Ripperowi - CC) z zawiadomieniem, że porucznik "Zdzisław" będzie koło południa. Ale chyba meldunku tego nie dosłyszał ani "Bez", ani nikt inny. Zresztą sam Jończyk uwalił się także na słomie rozpostartej na podłodze i po chwili chrapał w pełnej z nimi zgodzie.

Koło południa zajechał przed dom Zwierki podzwaniającymi sankami porucznik "Zdzisław". Wtoczył się do izby z solidną porcją chłodu, wesołym uśmiechem i butelką samogonu. Z niemałym trudem wyrwał ich ze snu, posadził przy stole i rozlał bimber do dziesięciu szklanek. Widząc ich wahanie, wyjaśnił od razu sprawę:

- Wiem, że pod komendą "Krysi" wam nie wolno, ale teraz jesteście pod moją, a u mnie wolno. Zresztą niedużo, po szklaneczce, pod naszą znajomość i Nowy Rok.

- Ale trzeba mieć jasną głowę do akcji - próbował oponować "Bez".

- Jasne, że trzeba. Ale dziś wasze jasne głowy niepotrzebne. Dziś akcji nie będzie.

Oprzytomnieli w jednej chwili i porwali się od stołu jak do bitki:

- Jak to nie będzie?

- To z nas się wariatów robi?

- Taki kawał drogi, całą noc w śniegu po pas i mrozie.

Uciszył ich ruchem dłoni.

- Tylko spokojnie, chłopcy - powiedział to naraz głosem opanowanym i twardym, pozbawionym nutki wesołości, aby znów przejść w zaraźliwy śmiech - wszystko wam zaraz wyjaśnię, ale najpierw wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.

Porwali szklanki ze stołu raczej przez złość, niż by spełnić toast, wychylili jednym haustem, zapiekło w gardle, wycisnęło łzy z oczu.

- No, teraz do rzeczy. Dzisiejsza akcja została odwołana z kilku powo­dów. Pierwszy, że ubył nam najważniejszy sojusznik, bez pomocy którego o powodzeniu całej akcji nie ma co marzyć.

Między posępnie zwieszone głowy rzucił fakty przerażające. Jest wielka wsypa, aresztowania objęły szeroką falą nie tylko samą Lidę, ale i wsie, i miasteczka w promieniu trzydziestu kilometrów. Z lotników i żołnierzy wermachtu, stacjonujących w Lidzie, Niemcy potworzyli kilkanaście stopięćdziesięcioosobowych grup pościgowych, które wraz z żandarmerią otaczają wsie i według list wybierają ludzi.

- Według list? Skąd? - zakrzyknął "Rączy".

- I do tego dojdziemy - uspokoił go "Zdzisław".

Jedna z wsyp dotknęła siatkę konspiracji działającą wśród białoruskiej policji. Aresztowano kupę ludzi, a na tych, których nie wzięto, Niemcy patrzą wyjątkowo podejrzliwie. To spowodowało, że "Róża" - Stanisław Królik, policjant będący w więziennej straży, a w rzeczywistości żołnierz Armii Krajowej, został wczoraj przeniesiony na posterunek miejski, bo nie mają do niego zaufania. A to on, według dotychczasowego planu, miał o oznaczonej godzinie uchylić bramę więzienia, przez którą mieli się wśliznąć właśnie oni. A bez pomocy z wewnątrz sforsowanie bramy jest niemożliwe.

- To podłożyć granaty pod bramę - zaproponował któryś.

- Napij się zimnej wody, chłopcze - poradził dobrodusznie "Zdzisław". - W Lidzie jest w tej chwili dwanaście tysięcy Niemców.

- Podobno było dziesięć - poprawił "Bez".

- Dwa tygodnie temu było nawet osiem tysięcy. Ostatnio niejasna sytuacja na froncie spowodowała, że Niemcy całe świąteczne transporty urlopowe zamiast do Vaterlandu skierowali do Lidy i tu zatrzymali, aby je mieć w każdej chwili pod ręką. Kwaterują wszędzie, masa ich jest nawet w prywatnych domach. Najgorsze, że oni nie mają godziny policyjnej i szwenda się to pijane tałatajstwo wszędzie. To jest dla nas jedno z największych niebezpieczeństw. Mówisz, chłopcze, granatem? W czasie akcji nie może paść ani jeden strzał. Ja już nie mówię o tym, co się znajduje w promieniu jednego kilometra od więzienia, ale o sześćdziesiąt metrów od bramy kwateruje trzystu Niemców i własowców pilnujących dworców i więzienia. A niezależ­nie od uzbrojonych strażników wewnątrz, przez całą noc patroluje teren wokół kicia dwunastoosobowy patrol esesmanów i żandarmów, który co dwadzieścia minut przechodzi obok bramy więziennej. Niemcy są teraz wyjątkowo ostrożni, bo ktoś ich uprzedził, że podobno tuż przed Bożym Narodzeniem "Ragner" próbował na własną rękę uderzyć na więzienie, zdwoili więc czujność.

- A wytrychem?

- Nie da rady. Więzienna brama nie ma wylotu zamka z zewnątrz; wejść można tylko wtedy, gdy otworzy się ją od środka. "Róża" co prawda przed przeniesieniem na komisariat miejski zdołał w mydle zrobić odcisk kluczy do korytarzy i sal i to się także przyda w czasie samej akcji, ale całą sprawę musimy odłożyć do chwili aż uda nam się pozyskać kogoś ze straży.

- Są szansę?

- Mamy na oku pewnego białoruskiego strażnika. Robi przyzwoite wrażenie, ale rozpracowanie potrwa kilka dni. Trzeba cierpliwie czekać.

- Ilu ludzi siedzi w tej chwili w więzieniu? - pyta "Bez".

- To się z każdym dniem zmienia. Niemcy ostatnio robią częste selekcje, wywożą do obozów, rozstrzeliwują, przywożą nowych, aresztowanych maso­wo. W tej chwili siedzi około sześciuset osób.

- Skąd naraz takie aresztowania w siatce? - wraca do jątrzącej go sprawy "Rączy".

Porucznik "Zdzisław" kiwa głową jakby z rezygnacją.

- No cóż, znalazła się gadzina. Tak jakby Lidzie jeden Ripper nie wystarczył. Zdobył sojusznika. I to jakiego. Byłego partyzanta.

- Kogo? Z jakiego oddziału? - krzyknęli prawie chórem.

- Waszego kolegę z gimnazjum, "Miotłę", Jana Mazią. Od "Ragnera". Sypnął ponad dwustu ludzi.

Jezus Maria. Maź. Dzielny chłopak przecież. Znali go. Co mu do głowy strzeliło? Tylu ludzi sypnąć.

- Ukatrupić gada - syczał "Szczerbaty" przez zęby. Bo naraz zdał sobie sprawę, że jego ojciec i brat - to na pewno ofiary Mazią, który niejednokrotnie przychodził do ich domu, nie zawsze w legalnych sprawach.

- Ba! Ale jak? - zapytał porucznik "Zdzisław". - Obstawę mają taką, że nie podejdziesz, a przy tym, oni tu wszystkich znają. Zresztą tym się zajmą inni. My myślimy o więzieniu.

Trzeba było zakończyć rozmowę, bowiem do zmierzchu się już zbliżało, a porucznik "Zdzisław" chciał być przed nocą w Lidzie. Ustalono łączność przez Jończyka, wychylono strzemiennego i oficer odjechał.

Zostali sami, odprężeni, ale i markotni. Na medytacje nie mieli ochoty, ratunek pozostawał we śnie. Ten wrócił z siłą przemożną. Koło północy obudziło ich majaczenie "Leszka". Chłopak rozpalony gorączką, nieprzytomny, rzucał się na słomie, krzyczał, chciał gdzieś uciekać. Wezwana w nocy babka, co się na chorobach znała, ocierała mu spocone czoło mówiąc:

- Zapaliły ci się płuca od tej drogi, sokoliku. Silnyś, boś młody, może dasz radę chorobie, ale wyssie cię z sił i dużo czasu minie, nim staniesz na nogi. Nakarmiony wywarem z ziół uspokajał się powoli, aż wreszcie usnął. Zanosiło się jednak na długie leżenie. Zostało ich więc już tylko sześciu.

Od rana zaczęła się gniotąca bezczynność. Rozkaz był - czekać. Ale ile? Dzień? Dwa? Tydzień? Choć wieś była pewna, jednak pokazywanie się w niemieckich mundurach ludzkim oczom było rzeczą ryzykowną. Krzywdę sprawie przecież można wyrządzić nie tylko ze złej woli, czasem także z głupoty. Dlatego też siedzieli w chacie Zwierki, nie wystawiając z niej nosa. Był więc czas na przymusowy odpoczynek i wspomnienia. "Rączy" leżąc na barłogu kątem oka patrzył na rytmicznie zaciągającego się skrętem "Bza", na jego ostry, spowity lekką mgiełką dymu profil. Jak to "Krysia" powiedział wczoraj, gdy odjeżdżali? "Bez, liczę, że najlepiej wykorzystasz swoje walory".

Swoje walory - tak powiedział komendant i wszyscy wiedzieli, co to znaczy.

Było to chyba w końcu września, na dwa tygodnie przed uderzeniem na Koleśniki, gdy na którymś z postojów "Krysia" wezwał "Rączego":

- Słuchaj, "Rączy", czy ty znasz albo może znałeś Alfreda Fryesa?

- To ten Niemiec, panie komendancie?

- Co o nim wiesz?

"Rączy" pamiętał sprzed wojny starszego o trzy lata od siebie chłopca - ale trzy lata to niejednokrotnie wielka różnica, szczególnie wtedy, gdy jeden ma trzynaście, a drugi szesnaście lat. Nie byli więc kolegami, ale "Rączy" znał młodego Fryesa. Jego ojciec, Niemiec, był właścicielem elektrowni w Lidzie i po pierwszej wojnie, mimo odejścia Niemców, został, ożenił się z Polką, tu urodził się jego syn. Ale gdy w latach trzydziestych upaństwowiono elektrow­nię, czy to pod wpływem doznanej krzywdy, czy dlatego iż małżeństwo się jakoś rozchwiało, dość że stary Fryes zabrał syna i wyjechał do Niemiec. Gdy wybuchła wojna, gdy wojska ojczyzny jego ojca runęły na ojczyznę matki, Alfred miał dziewiętnaście lat. Powołanie do wermachtu dostał w chwili, gdy ojciec jego umierał. Skończył podoficerską szkołę luftwaffe i odziany w mun­dur feldgrau, pojechał wraz z innymi za zwycięskimi orłami fuhrera na wschód. Pierwszy urlop dostał na wiosnę 1943 roku. Co miał z nim robić? Dokąd jechać? Pojechał do matki do Lidy. Tu nastąpiło pierwsze - po kilku latach przerwy - spotkanie kolegów z jednego gimnazjum. Oni tkwili już głęboko w konspiracji antyhitlerowskiej, on zaś nosił na kołnierzu metalowe bączki oberfeldfebla wermachtu. Mówił z nimi ich językiem, który był językiem jego matki, bez żadnego akcentu, i tu naraz połapał się, że o ile jego i ich mowa jest ta sama, to w jednostce luftwaffe niejednokrotnie zwracano uwagę na obcy akcent w jego niemczyźnie. W rozmowach z kolegami szukał odskoczni, oni zaś go sondowali. I chyba zaszczepili w nim coś, bo w sierpniu przyjechał na urlop po raz drugi. Był już zdecydowany. Zaraz po powrocie do jednostki z pierwszego urlopu zobaczył, że jest wśród obcych, że wraz ze śmiercią ojca i odwiedzinami u matki niemczyzna spłynęła po nim jak woda. Dlatego też w sierpniowy wieczór spacerując z kolegami, powiedział im prosto z mostu:

- Przestańcie się, do cholery, bawić ze mną w kotka i myszkę. Wiem, że jesteście w konspiracji, czuję, że obmacujecie mnie jak wroga. A ja chcę być z wami. Ułatwcie mi kontakt z lasem, a prysnę i jeszcze kilku ze sobą wezmę.

Naturalnie wyparli się wszelkich powiązań z podziemiem, zapewnili, że traktują go jak kolegę, ale meldunek gdzie trzeba złożyli. Zaczęło się dyskret­ne obserwowanie Fryesa. A dni mijały i koniec urlopu zbliżał się nieubłaganie. I wtedy Alfred zdecydował się sam - zdezerterował, a wraz z nim odmówił powrotu na front jego serdeczny przyjaciel, rodowity Niemiec, nie znający ani jednego polskiego słowa. Obu ulokowano na placówce w Bińkiewiczach u zaufanego członka siatki - Wąsiata i dyskretnie rozszyfrowywano. Rozpytywano wszystkich młodych ludzi w oddziałach i w konspiracji o Fryesa -w tym także "Rączego".

Wreszcie zapadła decyzja: posłać do oddziału. Alfred Fryes poszedł do "Krysi", jego kolega do innego oddziału. Jeszcze trzy miesiące temu chodził po obozie w swoim niemieckim mundurze, bez broni, pasa, z zawieszonym podoficerskim stopniem. Był markotny, gryzło go, że mu nie ufają, choć rozumiał, że tak być musi - do czasu.

- Sprawdzisz się w boju, dam awans i broń - zdecydował "Krysia". - Inaczej być nie może.

Fryes przyjął pseudonim "Bez" i czekał okazji. Jego niemiecki przyjaciel chciał to mieć już za sobą - stanął w potyczce dzielnie, ale zbyt brawurowo, miał piękny partyzancki pogrzeb.

Akurat zapadła decyzja: robimy koszary szaulisów w Koniawie. Oddział kwaterował wtedy o kilkanaście kilometrów od miejsca zaplanowanego ataku, w samym sercu Puszczy Nackiej, w Naczy, dziś wsi, a ongiś, przed kilkuset laty, mieście z królewskimi przywilejami, które zdegradował bieg historii.

Szaulisów było trzystu, ich koszar z grubych bierwion strzegły betonowe bunkry. Klamrowali strategicznie ważny punkt - szosę biegnącą groblą mię­dzy rozległymi błotami. W zestawieniu z pasem umocnień i stutzpunktami (Stutzpunkt - umocniona pozycja niemiecka na rozstaju dróg. Załoga ok. 30 ludzi uzwojona w broń maszynową ciężką, lekką i granatniki była otoczona wałami ziemno-drewnianymi oraz bunkrami, dysponowała studnią oraz zapasami amunicji i żywności na ok. 2 tygodnie. Wzdłuż całej granicy ówczesnych Prus Wschodnich i Ostlandu Niemcy pobudowali cały system stutzpunktów odległych o kilka kilometrów jeden od drugiego. - CC), które kilkanaście kilometrów na zachód od Koniawy ciągnęły się z północy na południe wzdłuż granicy Ostlandu i Bezirku-Białystok włączonego do Prus Wschodnich, Koniawa bardzo ułatwiała Niemcom antypartyzanckie dzia­łanie.

A więc za jednym zamachem zlikwidować zagrażający lasowi niemiecki punkt wypadowy, a przy tym dozbroić ludzi i zaopatrzyć się w amunicję. Zaczęło się misterne obmacywanie przeciwnika. Nie była to łatwa sprawa. Trzystu obunkrowanych Litwinów, którym w ciągu pół godziny mogły przyjść z odsieczą zmotoryzowane oddziały z Grodna i z Lidy, można było rozbroić tylko przez zaskoczenie.

Do oddziału liczącego około sześćdziesięciu osób zaczęto na tę akcję ściągać ludzi z placówek i formować ich, doszkalać. Wywiad tymczasem rozsnuwał sieć wokół Koniawy. Początkowo nie było żadnych wieści, a potem...

 

Cezary Chlebowski

 

??????.???????