|
Zapiski oficera armii cyerwonej
Listopad 1939 roku
Lida
Jestem w Lidzie. Mieliśmy jechać do Starej Wilejki, a tymczasem przyszedł rozkaz przenieść się do Lidy. Władza radziecka wie, co robi.
Miasto niczego sobie: czyste. Ale i tu pełno burżujów. I skąd ich tylu się bierze?!... Wygląda na to, że cała Polska z samych burżujów się składa. Co spojrzę na którego, to każdy w butach albo w trzewikach ze skóry. Każdy przy zegarku. I tak samo sklepów dużo i sprzedają wszystko każdemu bez żadnych ograniczeń.
Co prawda: to już nie jest Polska, ale Białoruś. Nasza Radziecka Białoruś. Właśnie niedawno były wybory i okazało się, że wszyscy, zgodnie i chętnie, głosowali za przyłączeniem do Związku Radzieckiego. Nikt nie był przeciwny temu. Bardzo to przyjemnie. Zrozumiała jednak burżuazja, że nasz wielki Związek Radziecki i jego OJCIEC, Stalin, potrafią zapewnić wszystkim wolność, pracę i dobrobyt.
Mieszkam ja u montera elektrowni kolejowej. Nazwisko jego: Lipa. Bardzo wartościowy człowiek - wódkę pije szklankami. Nie inaczej. Ja też nie od tego: umiem pociągnąć zdrowo, ale jemu nie dorównam. Myślałem z początku, że to kapitalista wielki, bo i ubrany elegancko, i zegarek ma, i w butach chodzi. Ale przekonałem się później, że rzeczywiście jest robotnikiem. Od razu, jak do niego wprowadziłem się, przyszedł do mnie wieczorem z wódką. Powiada:
- No, czerwony dowódco, trzeba opić twoje wprowadziny do nas. Ale może ty nie chcesz z robotnikiem pić?
- Czemu nie - powiedziałem. - Wódkę i z czortem pić można. Ale ty nie bardzo na robotnika wyglądasz.
- Czemu to tak? - spytał.
- Garniturek twój wełniany, zagranicznego fasonu, i trzewiki chromowe zdradzają twoje klasowe pochodzenie. A on mi pięść pod nos sadzi.
- Popatrz: jakie mam ręce spracowane. Jak żelazo. Widzisz? To ty jesteś białorączka i robotnikiem pogardzasz. Pokaż no ręce! Pokazałem mu dłonie. A on śmieje się.
- Rączki jak u panienki masz. Tylko do dłubania palcami w nosie. Widać, że nie sam dla siebie na chleb zarabiasz. Ale mnie wszystko jedno, jakie jest twoje pochodzenie klasowe. Oficer przecież też człowiek, chociaż nieraz gorszy od świni bywa.
Nie bardzo mi się te jego wyrażansy podobały. Ale - myślę ja sobie - człowiek nie uświadomiony, to jak dzieciak: paple byle co. A sprzeciwiać się mu jakoś nie chciałem, bo rzeczywiście pięści miał jak młoty.
Zaczęliśmy wódkę pić. On po pół szklanki nalewa i trzaska raz za razem. Ja widzę: kiepsko - nie poradzę mu. Więc przepuszczam kolejki. No, nic... tak sobie kulturalnie zabawiamy się i rozmawiamy to o tym, to o owym. W pewnej chwili pytam ja go: "Jak po białorusku wódka się nazywa?" A on na to odpowiada:
- Nie mam pojęcia.
- To jaki z ciebie Białorusin?
- Żaden ze mnie Białorusin, tylko Polak.
Pomyślałem ja: "Kłamać ty, widać, nie gorzej umiesz, jak wódkę pić". Potem mówię:
- Jeśli ty nie Białorusin, to dlaczego za przyłączeniem Białorusi do Związku głosowałeś? A on powiada:
- Czy ty dureń jesteś, czy durnia grasz? Każdy głosował, żeby pieczątkę na dokumencie postawili. Bo inaczej: wróg ludu! A co to znaczy... sam wiesz. Takim sposobem nie tylko za Białorusinami, ale i za Zulusami głosować będziesz.
- Więc niby tu Białorusinów nie ma?
- Dlaczego: nie ma? Są, ale mało. Na wsi jest ich więcej. A tu prawie sami Polacy i Żydzi... Jeśli Ruskim Polska tak bardzo nie podobała się, to powinni byli urządzić głosowanie za przyłączeniem do Palestyny. To już byłoby sprawiedliwiej.
- A tobie Polska podobała się?
- Czemu nie? - powiedział. - Jak kto pracować umiał i chciał, to tu żyć można było. Widzisz sam: czysto chodzę, wódkę piję i rodzinę utrzymuję należycie. Czego więcej jeszcze chcieć?
- A o swobodzie ty zapominasz?
- O jakiej swobodzie? - spytał.
- No, o swobodzie proletariackiej.
- Nie wiem: jaka tam u was w Rosji proletariacka swoboda. Ale u nas każdy żył, jak chciał. Jak były wybory, to mogłem głosować, na jaką chciałem partię. A u was wystawili dwóch kandydatów. Obaj komuniści. O żadnym z nich nigdy nic nie słyszeliśmy. No i wybieraj, obywatelu, kto tobie się podoba: tyfus czy cholera?... To tak wychodzi, jakbym ja powiedział: "Albo wy, kumie, idźcie do miasta, a ja zabawię się z waszą żoną. Albo: ja zabawię się z waszą żoną, a wy, kumie, idźcie do miasta".
Wysłuchałem ja go uważnie i mówię:
- Szkoda mnie ciebie, że będąc robotnikiem tak dałeś się burżujom zbałamucić, że nic na tych sprawach nie znasz się. Ale jestem pewien, że i ty wkrótce zrozumiesz wszystko należycie.
A on mi na to odpowiedział:
- Należycie, to ja rozumiałem wszystko, jak tylko wy tu przyszliście. I ty teraz wszystko rozumiesz należycie, ale po stachanowsku normy bujania wyrabiasz. Ale u was inaczej nie można.
Skończyliśmy wódkę i poszli spać. A nazajutrz rano przypomniałem ja sobie dokładnie naszą wczorajszą rozmowę i aż mi zimno zrobiło się ze strachu. Przecież on wczoraj krytykował wybory i kpił z nich, a ja to słyszałem i nie zameldowałem natychmiast do NKWD. Można by dziś pójść i powiedzieć o wszystkim, ale spytają: "Dlaczego nie doniosłeś o tym wczoraj?".
Bardzo mi głowa rozbolała się ze strachu. I nie wiedziałem: co tu robić? Doniosę o kontrrewolucyjnej rozmowie - wsiąknę razem z nim... albo za rozmowę taką, albo za zwłokę. Nie doniosę, a może on zamelduje, że ja to słyszałem i nie postąpiłem tak, jak powinien postąpić każdy uczciwy oficer i komunista!... Ot, wpadłem ja w nieszczęście przez tę przeklętą wódkę! I po jakiego diabła pytałem ja go o tamtych, cholernych, Białorusinów? Przecież z tego właśnie rozmowa później przeszła na wybory!
Porwałem sieja z łóżka i poszedłem do umywalni. A Lipa mnie wyprzedził. Już tam golił się.
- Jak zdrowie, czerwony dowódco? - spytał. Patrzę ja jemu w twarz i staram się wymiarkować: pójdzie do NKWD z donosem czy nie pójdzie? Tymczasem odpowiedziałem:
- Głowa mnie bardzo boli. A on mówi:
- Marna głowa od wódki dwa lata boli.
Co by to mogło znaczyć? Po co on o tych dwóch latach wspomina?... Co ma na myśli?... Może zesłanie do łagru na dwa lata? A za taką rozmowę nie dwa lata, lecz najmniej osiem lat wpakują, a po odbyciu terminu, jeśli nie zdechnę, drugie tyle dołożą.
To ja powiadam:
- Za dużo wczoraj wypiliśmy. Nie pamiętam nawet ani słowa: o czym rozmawialiśmy.
A on roześmiał się (mnie od tamtego jego śmiechu aż kolana osłabły) i mówi, brzytwę na dłoni wecując:
- Ot, gadaliśmy coś niecoś po przyjacielsku. Dzisiaj, to i ja nie bardzo pamiętam.
I odkaszlnął. Ale jak odkaszlnął!
"Tak, zginąłem ja!". Zrozumiałem, że doniesie o naszej wczorajszej antypaństwowej rozmowie.
Bardzo mi przykro zrobiło się. Pomyślcie sami: ja, uczciwy oficer, i - można powiedzieć - bohater Armii Czerwonej, muszę zginąć przez tę podłą, polską (przepraszam - białoruską teraz) gadzinę!... Co robić?... Muszę chyba biec pierwszy i prędzej donieść! Może trafię na dobrą chwilę i nie aresztują. Niechby już bili, ile chcą. Zasłużyłem ja na to za swoją głupotę. Lecz szkoda, że nie będę mógł pracować, jako oficer, na chwałę Rosji, partii i naszego kochanego WODZA, towarzysza Stalina.
"Tak - postanowiłem -ja pierwszy doniosę! Nie wyprzedzisz mnie, burżujski pachołku! Poniosę odpowiedzialność za swoją głupotę i brak bolszewickiego charakteru!".
Wyszedłem ja z umywalni i pośpiesznie ubieram się. A Lipa po chwili krzyczy z korytarza:
- Ej, dowódco, miejsce wolne. Proszę się myć i golić.
- Dziękuję - powiedziałem. - Trochę później.
A sam co prędzej ubrałem się, żeby go wyprzedzić, i jazda na ulicę. Kiedy skręciłem na szosę, to obejrzałem się i zauważyłem, że Lipa z domu wyszedł. To ja stanąłem z boku, za parkanem, i myślę sobie: "Teraz trzeba popatrzyć, gdzie on pójdzie".
Niedługo Lipa mnie minął i nie do miasta, lecz na tory kolejowe poszedł. Trochę mi lżej zrobiło się, bo i to dostrzegłem, że w roboczym kombinezonie on szedł i sumkę z narzędziami niósł pod pachą.
"A może nie zamelduje?... Może naprawdę nie pamięta o czym wczoraj rozmawialiśmy?... Przecież wypił on chyba ze dwa razy tyle co ja!...".
Poszedłem ja z dala za nim. Niedaleko była elektrownia kolejowa. Lipa wszedł do środka, ja zaś skręciłem z torów w bok. Znalazłem sobie wygodne miejsce między stosami podkładów kolejowych i tam położyłem się. Myślę sobie tak: "Jeśli za dwie godziny nie wyjdzie do miasta, to chyba już nie doniesie. Pewnie naprawdę zapomniał, o czym wczoraj przy wódce rozmawialiśmy".
Ale czekałem ja aż do południa. Posłyszałem gwizdki. Niedługo potem Lipa wyszedł z elektrowni i przez tory ku domowi skierował się. Pewnie na obiad szedł. A ja, z dala za nim idąc, na dziedziniec nasz wstąpiłem i po cichu do swego pokoju wszedłem. Tam położyłem się na łóżku. Bardzo ja od strachu osłabłem, pocić się zacząłem i drżenie w łydkach poczułem. Po jakimś czasie ten przeklęty Lipa do mnie zapukał. U mnie nawet serce zatrzymało się, ale poprosiłem wejść. Wszedł Lipa ze szklanką wódki w ręku.
- Masz, czerwony dowódco, lekarstwo od bólu głowy najlepsze. Klin... klinem!
- Nie - powiedziałem. - Nie będę ja pić. Wasza wódka jakaś dziwna: w głowę uderza i pamięć odbiera. Cały czas staram się przypomnieć sobie: o czym my wczoraj rozmawiali, i nic w głowie nie zostało. Może ty pamiętasz?
- A po co o tym myśleć? Od tego może mózg spuchnąć. Czy człowiek spamięta wszystko, o czym po pijanemu gada?... Mówiliśmy o wszystkim i o niczym.
- A ty nie kłamiesz? - spytałem.
- Co ja ci mam kłamać?... Chyba ty naprawdę zbzikowałeś? Ot, wypij wódkę i będzie ci lepiej.
Lżej mi się zrobiło. Zrozumiałem ja, że nie doniesie, bo nie pamięta wcale o naszej reakcyjnej rozmowie. Wypiłem ja wódkę i potem usnąłem. Ale dopiero za trzy dni uspokoiłem się zupełnie. Lecz postanowiłem twardo, że nigdy już z nikim o politycznych sprawach rozmawiać nie będę. Nigdy!
Sergiusz Piasecki