|
Pokolenie trzecie
Jan Szot
Ożeniłem się z Zosią 15 czerwca 1938 r. Ślub mieliśmy w cichym kościółku farnym w Nowogródku, gdzie był do wiary doprowadzony Mickiewicz, dla którego my oboje mieliśmy tyle sentymentu. Wesela nie wyprawialiśmy goszcząc skromnym poczęstunkiem najbliższych.
Byliśmy z sobą szczęśliwi, choć jeździliśmy jak cyganie z miejsca na miejsce, w zależności od tego gdzie szef przydzielał mi robotę. Zajęci sobą nie spostrzegliśmy się jak zleciała zima i wiosna. W kwietniu było już nas troje, przyszedł na świat synek. O swoim ojcu prawie zapomniałem, wysyłając jakby odczepnego, od czasu do czasu po kilka złotych. Aż tu otrzymałem telegram od matki - "przyjeżdżaj, ojciec umiera". Pakowałem się w pośpiechu, do odejścia autobusu miałem niecałą godzinę, inaczej spóźniłbym się na pociąg. Byłem bardzo podenerwowany, okropnie dłużyło mi się, odetchnąłem z ulgą dopiero na stacji w Lidzie. Normalnie poszedłem do wsi pieszo, byłem przecie przyzwyczajony. Tym razem spieszyło mi się, bez namysłu zawołałem taksówkę i wkrótce byłem w domu. Okazało się mój pośpiech był nie potrzebny, ojciec nie umarł przeciwnie polepszyło mu się na tyle, że można było mieć nadzieję na wyzdrowienie.
Zawinił sobie sam, choć pijakiem nie był, popić, jak mówił, lubił. Za kołnierz wylewać nie kazał, nic więc dziwnego, że od czasu do czasu przebrał miarkę i nie bardzo wiedział jak do domu wracał.
Nie wiem jak od dawna, ale jak pamięć moja sięga, był zwyczaj co poniedziałek udawać się do Lidy na jarmark. Co poniedziałek wszystkimi drogami wiodącymi do miasta, ciągnęły sznury chłopskich furmanek i pieszych. Jechali z odległych nieraz okolic. Jedni prowadzili na sprzedaż konie, krowy, pełno świń na wozach, a rzemieślnicy wiejscy swoje wyroby, drudzy potrzebowali coś kupić. Olbrzymia część jechała bez żadnego powodu - taki był zwyczaj. Na rynku można było spotkać krewnych, czy znajomych z różnych okolic, pogawędzić z nimi i wypić. Rynek był, jakby to powiedzieć miejscem towarzyskiego spotkania. Policja w poniedziałki miała wiele roboty z dopilnowaniem samego ładu. Wozów zwykle tyle zjeżdżało się że zastawiano ciasno jeden przy drugim oba rynki i przylegające ulice.
Młodzież nie siedziała też w domu, jechali lub szli razem ze starszymi, chociaż na samym rynku młodzieży nie widziało się wiele, za to na pryncypialnej ulicy imienia Pułku Suwalskiego, pospolicie zwanej Suwalską, aż roiło się.
Na tej ulicy młodzieży wiejskiej zbierało się więcej niż na niejednym odpuście. Spacerując tam i z powrotem spotykali się ze znajomymi lub czynili nowe znajomości, bez przesady można powiedzieć, że Suwalska była miejscem spotkań - tu dobrała się niejedna para.
Na taki zgiełk co poniedziałek nie mogli patrzeć ekonomiści z miasta, wyszydzając lub dowodząc w prowincjonalnych dziennikach: ile to dni w roku traci chłop nie produktywnie, jakie z tego byłyby korzyści dla państwa. Chłopi nic z tego sobie nie robili, ekonomią społeczną nie zaprzątali sobie głów, własną robotę w gospodarstwie rozkładając tak, aby w poniedziałki jechać do Lidy, chyba pilne prace polowe zatrzymały by w domu. Ekonomiści swoje, a zwyczajne życie swoje, nie będzie dziwił się temu, ten co zna wieś kresową, zacofaną, biedną, bez warunków do ekonomicznego rozwoju.
Przecie jedyną rozrywką w ich znojnym życiu to niewybredna potańcówka i poniedziałkowe spotkanie się na rynku ze znajomymi. Jeżeli jeszcze przy różnych okazjach wypije sobie, to wtedy zapomina o swojej biedzie, o wszystkich kłopotach, wracając do domu śpiewa, gdy właściwie płakać trzeba.
Zamiast mówić o nieproduktywności, o zmarnowanych dniach, trzeba podnieść ogólną oświatę, stworzyć warunki do podniesienia stopy życiowej, gdy będzie syty, wzrośnie zaciekawienie otaczającym go światem. Niech stać go będzie na ciekawą książkę, gazetę i u każdego radio, a nie jeden odbiornik na całą wieś, zwykle u zamożnego. Jestem przekonany wtedy nie pójdą do Lidy co poniedziałek, szkoda będzie czasu.
Tak było z moim ojcem, prawdę mówiąc wtedy na rynek iść nie potrzebował, nie miał żadnego interesu, ale jak nie pójść? Tam spotkał znajomych, potem pomógł sąsiadowi kupić krowę i za to przyjętym zwyczajem trzeba było wypić. Rozumie się wypił trochę za dużo, twierdził, że był zupełnie normalny i przytomny, choć ja jestem innego zdania. Wracając do domu wpadł do przydrożnego rowu. Woda była niegłęboka zaledwie do pasa, ale przy szamotaniu się wyrwał się guzik od spodni, które objechały mu na kolana. Poczuł się skrępowany, nie przyszło mu na myśl, żeby spodnie podciągnąć. Wydawało mu się, że jakiś człowiek czarno ubrany silnie trzymał go za kolana i nie puszczał. Daremnie ojciec kłócił się, groził, później prosił i płakał, nieznajomy tylko chichotał i trzymał. Prawdopodobnie zginąłby w tym rowie, gdyby nie jechał sąsiad, tak samo zapóźniony, podciągnął mu portki i przywiózł do domu. Później śmiał się, że ojciec kłócił się nie wiadomo z kim, bo nikogo nie było.
U ojca wypadki przepicia się zdarzały się często, ale z tego powodu nigdy nie chorował, zrywał się wcześnie, starając się powetować przepite pieniądze. Tym razem z łóżka nie wstał, trzęsła go febra, później zaczął stękać i majaczyć. Doktor stwierdził poważne zapalenie płuc, dał do zrozumienia, że trzeba raczej spodziewać się śmierci niż poprawy. Dlatego matka natychmiast zadepeszowała do mnie. Na szczęście ojciec wyzdrowiał i z lekarza śmiał się, czy robotnik ma prawo zabawić się? - pewno ma prawo, tylko niech ta zabawa będzie godziwa. Odpowiedziałem mu, że moim zdaniem do zabawy mają wszyscy nie tylko prawo, ale wprost konieczność, każdy musi zabawić się, wtedy życie będzie, mu milsze, a on sam lepszy. Nie jestem zwolennikiem picia alkoholu, ani karczemnego gwaru, uważam jednak, że każdy bawi się tak, jak go wychowano i nauczono. Powiedziałem temu panu: gdyby wy zorganizowali miłe, przyjemne i szlachetne rozrywki, nikt nie poszedł by do karczmy "topić nudę", marnotrawić czas i pieniądze, na drugi dzień praca byłaby wykonywana chętnie. Popatrzył na mnie jak na wariata.
Wieś kresowa była biedna, gospodarczo zacofana, bez możności rozwoju, ponieważ grunta do tego stopnia rozdrobniono, że gospodarstwa składały się często ze trzydziestu, albo i więcej kawałków, oczywiście długich, ale bardzo wąskich. Były gospodarstwa, na którym właściciel nie mógł rozkraczyć się - sześć skib pojedynczego pługa! Co można na takim gospodarstwie zrobić, jak kulturę wprowadzić? Wioska przy tym tak zagęszczona, tak zlepiona razem, że w wypadku pożaru, szła z dymem, zwłaszcza że wszystkie domy drewniane kryte słomą. Taki stan był poważnym problemem, dlatego rząd postanowił temu zaradzić przez obowiązkowe scalenie wszystkich wiosek będących w szachownicy. Niewątpliwie kierował się dwoma względami, czysto gospodarczym, drugim niemniej ważnym politycznym. Chodziło o to, aby zgęszczone skupiska, w których biedna ludność z zasady jest niezadowolona z rzędu, ciążyła do Związku Radzieckiego, państwa robotniczo-chłopskiego. Trzeba było aby chłopi nie zbierali się razem na cowieczorne, sąsiedzkie pogawędki, ale rozrzuceni po wszystkich uroczyskach spotykali się rzadko, raczej przypadkowo. Akcja ta miała być oparta na dobrowolności, jednak na pierwszy ogień wzięto przymusowo te wioski, które z racji stanu musiały być podzielone natychmiast, do nich II Wydział nie miał zaufania. Dochodziło do poważnych zaburzeń, w niektórych wioskach doszło do starć z policją specjalnie przysłaną, bo mierniczy sam nie miał co pokazywać się.
Zarzecza specjalnie nie prześladowano, do komasacji nie zmuszano, ale w planie przygotowanym było ujęte parę lat wcześniej. Gdy przyjechał z powiatu na wstępne zebranie narobili tyle hałasu, że w pośpiechu spakował się i uciekł. Więcej nikt nie pokazywał się, sprawa ucichła na parę lat. Zarzeczanie ziemi nie mieli dużo, było więc ogólne mniemanie, że bez zarobku na cegielni nie zwiąże się końca z końcem. Gospodarstwo więc traktowano po macoszemu, zresztą co można zrobić na dwudziestu dwóch kawałkach, wąskich ale długich, oddalonych od wioski nieraz o siedem km. Prawda wieś, zwłaszcza kresowa, jest bardzo konserwatywna, niełatwo wyzbywa się starych nawyków, sądzę dlatego, że biedna, boi się ryzyka, przecie owoc całorocznej pracy rolniczej zbiera się tylko raz, co będzie, jeżeli nie uda się? Wolą więc pracować po staremu niż próbować myśleć po nowemu. Tylko nieliczni odważniejsi, po kryjomu bojąc się śmiechu, gdyby nie powiodła się - reszta idzie starym traktem, którym szli dziadowie.
Po staremu stosowano więc trójpolówkę. Wywożono gnój na pole bliższe, na dalszych stosowano łubin na podorywkę, lub zostawiano ugory. Próbowano stosować nawozy sztuczne, ale pierwsze niepowodzenie i bardzo wysoka cena odstraszały wszystkich.
W 1939 roku większość wsi w powiecie była skomasowanych, scalenie weszło w fazę żywiołowego pędu, nie spotkało się wiosek, które by nie chciały, ubiegały się o pierwszeństwo. Przekonali się wszyscy o gospodarnych korzyściach na koloniach, gdzie każdy na swoim kawałku, choć nieraz małym spokojniej żył, przecie kłótnie i plotki wszelkie niejednemu zbrzydły.
W Zarzeczu także nie protestowano, życie w wiosce stawało się coraz nieznośniejsze, zwłaszcza dawał się we znaki brak pastwiska. Zastanawiali się czy warto trzymać się cegielni, przecie do miasta ze wszystkich uroczysk nie było daleko. Wielu nosiło już mleko do miasta i dobrze opłacało się, niejeden marzył, aby mieć dwie krowy, nie trzeba byłoby iść w zarobki. Wioski w zasadzie też nie żałowali, weźmiesz ziemię dalej od wioski będziesz miał więcej, dlatego na wynos zgłosiło się dużo, we wsi miało pozostać tylko dwanaście gospodarstw. Niestety wojna przeszkodziła dokończyć pomiarów i wszystko pozostało po staremu.
Życia w Zarzeczu nie można porównać do innych wiosek, ze względu na korzystne położenie. Tutaj nie istniał jak w innych wioskach problem zbędnych rąk. Każdy kto mógł i chciał zawsze jakąś pracę dostał. Czy na cegielni, na lotnisku przy wojsku, czy w mieście, ale najwięcej młodzieży żeńskiej zaangażowało się do nowo otwartej fabryki wyrobów gumowych "Ardal" jednej z największych w Polsce. Lida bardzo szybko rozbudowała się, stając się poważnym ośrodkiem przemysłowym na kresach. Jak mówią, kokosów nikt nie zarabiał, zwłaszcza w "Ardalu", gdzie kobietom płacono zaledwie złotego dziennie, ale przy swoim gospodarstwie na potrzeby starczało, młodzież zaś mogła ubrać się elegancko. Wiadomo, gdzie jest choćby względny dostatek, tam życie układa się inaczej i kształtuje się odmiennie od reszty charakter.
Muszę wspomnieć choć w kilku słowach o dalszych wioskach. Przede wszystkim przeludnione, nadmiaru rąk do pracy nie można było wykorzystać w swoich gospodarstwach, innej pracy dostać łatwo nie było. Gospodarstwa drobne, często brakło nawet chleba, nie wspominam o innych potrzebach choćby skromnych. Była bieda i to wielka bieda. Młodzież potrzebowała ubrać się, dlatego dziewczęta przeważnie szły na służbę do miasta. Chłopcy natomiast trudnili się kradzieżą drzewa z lasów państwowych i majątkowych. Bez przesady las żywił i przyodziewał. Nielegalnie upolowaną różnymi sposobami zwierzynę dożywiali się, a sprzedażą kradzionego drzewa w mieście "opychali" inne potrzeby. Za to więzienie w Lidzie było przepełnione w większości skazanymi za kradzież drzewa, na szczęście wyroki nie były zbyt surowe.
Pewien dochód przynosił las także za zebrane jagody i grzyby suszone, które chętnie były kupowane, zwłaszcza na eksport. Na drobne domowe potrzeby jak: sól, nafta, mydło i zapałki, które dzielono nawet na czworo, każda gospodyni starała się mieć za jajka, których na wsi nie jedli, żałując i dzieciom. O drobiu mowy nie ma, na wsi nikt nie jadł - żałowano, trzeba było sprzedać, chyba, jak na rynku sortowali: "Chłop kurę wtedy zjadł, gdy zdechła, lub gdy sam zdychał".