|
Pokolenie trzecie
Tak więcej pasąc krowy, niż chodząc do szkoły nauczyłem się dobrze czytać, niebrzydko pisać i biegle wykonywać cztery działania na liczbach do stu. Pierwsze nieporozumienie między mną a starszymi sąsiadami był mój stosunek do Konstytucji 3-go Maja. Wróciłem do domu z biało-czerwoną chorągiewką w ręku z napisem "Macierz Szkolna", choć zmęczony pochodem, ale zadowolony. Było u nas kilku sąsiadów.
- No i co ty za święto dzisiaj miałeś - pyta mnie jeden. Mówiłem z patosem dobrze wyuczoną lekcję o Konstytucji 3-go Maja.
- Ech ty głupi - przerwał mi, tak tobie w szkole bajają, żeby ogłupić biedotę, przecie to pańskie święto! Pamiętaj, bałwanie, chłopskie święto jest 1-go Maja, czerwone święto, dlatego, że w dniu tym lała się robotnicza krew.
Nic z tego nie rozumiałem mnie uczono inaczej. Śmiali się ze mnie. Zwolenników 1-go Maja było sporo, ale świętować nie świętowali, natomiast 3-go maja w polu nie pracował nikt, bali się mandatu karnego (policja jeździła po wsiach), za to w domu kobiety najczęściej robiły przepierki, a młodzież szła do miasta przyjrzeć się defiladzie.
W podobny sposób wyśmiewano mnie, gdy wróciwszy ze szkoły pochwaliłem się, że posłałem pocztówkę na Maderę do Dziadka Piłsudskiego, znajdującego się tam w celach leczniczych, życząc mu rychłego powrotu do zdrowia i Ojczyzny. Była to akcja ogólnopolska. Wszystkie szkoły, urzędy, wojsko i instytucje słali Dziadkowi, specjalnie wydane w tym celu pocztówki, adresowane na Maderę. Brat Władek tłumaczył mi, że Piłsudzki sprzedał biednych bogatym, posiadając majątek krzywdy dla dziedziców nie zrobi, jak mówią "Kruk krukowi oka nie wykole". Inny znowu drwił ze mnie, że mojej pocztówki oglądać nie będzie Piłsudski, ani nikt inny, bo gdyby tylko policzyć bez czytania nie starczyłoby mu stu lat. Ten ostatni argument mnie zastanowił, pani przecie powiedziała nam w szkole, że wysłano taką ilość worków, że specjalny okręt musiał jechać na Maderę. Podniosłem palce i spytałem - proszę pani, kiedy to dziadek przeczyta, przecie nie starczyłoby mu stu lat? Nauczycielka przyjrzała mi się uważnie, zastanowiła się chwilkę, potem wyjaśniła nam wszystkim, że Dziadek czytać tych pocztówek nie potrzebuje, chodzi tu o wyrażenie naszego serca i uczucia dla niego. Tym mnie nie przekonała, byłem rozczarowany, że mojej pocztówki czytać nie będzie, tyle włożyłem trudu do napisania!
Do miasta do szkoły chodziłem sam jeden ze wsi. Przychodzą mi na pamięć te trudy, jakie musiałem pokonać chodząc codziennie pięć kilometrów. Brnąc często po kolana zawianym śniegiem szerokim gościńcem - traktem. Smagany nieraz zamiecią, że świata widać nie było, czy mrozem niemiłosiernie szczypiącym policzki i uszy, choć schowane pod czapką, w "zamarzniętych na kość" buciorach. Zaraz za miastem na całej przestrzeni nie było ani jednego domu. W trudnych warunkach, ale klasę trzecią ukończyłem z wynikiem dobrym. Gdy chodziłem do czwartej z naszej wsi zapisało się do miejskiej szkoły do klasy trzeciej jeszcze trzech. Teraz chodziliśmy czworo. We czworo to już nie jeden, zawsze znalazł się ktoś komu nie "pasowało" tego dnia iść do szkoły, a jeżeli kto miał jeszcze parę groszy wtedy szliśmy na "wagary". Ja właściwie bez potrzeby, lekcje miałem zawsze odrobione, a uczyłem się dobrze - co się nie robi dla towarzystwa?! Na szczęście zmarnowanych dni było niedużo, nie miało poważniejszego znaczenia. Przeszliśmy wszyscy: ja do klasy piątej, a oni do szóstej.
W następnym roku szkolnym mieliśmy drogę lżejszą, zbudowano szosę z Lidy do Nowogródka, dawniejszy szeroki trakt - gościniec zmienił się zupełnie. Tylko cztery rzędy brzóz rozłożystych, najczęściej spróchniałych w środku ze starości, mogło nasunąć niejednemu myśl o dziejach Katarzyny, później Napoleona.
Był wiosenny piękny dzień, szliśmy we czworo do szkoły, wtem jeden powiada, że ma pieniądze. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy nie iść tego dnia do szkoły, ale kupić w najbliższym sklepie w mieście cukierków i iść na "wagary". Idziemy do sklepu, patrzymy, a tu naprzeciw nas, w odległości może ze sto metrów idzie nauczyciel, którego baliśmy się bo "lał", aż trzeszczało. Widząc jak koledzy rzucili się do tyłu, uciekając co sił, ja też za nimi. Wpadliśmy w boczną ulicę, tam jechał woźnica z piwem, myślał, że my co skradli - trzymajcie ich, trzymajcie - krzyczał na cały głos. To dodało nam jeszcze większego strachu, skręciliśmy jeszcze w jedną uliczkę, byliśmy już za miastem. Szliśmy do domów polami na przełaj, kłamiąc matkom zmyśloną bajeczkę.
Ten drobny przypadek, spotykany w różnych formach między uczniami, zadecydował poważnie na dalszym moim życiu. Od tego dnia przestałem chodzić do szkoły, wolałem lepiej paść krowy. Trochę wstydziłem się, trochę bałem się, zresztą sam, nie wiem czemu. Ojciec nie zmuszał, nie chcesz - powiedział, to paś! Pasłem więc krowy. Na próżno wychowawczyni przysyłała abym chodził, choć do końca roku brakowało jeszcze niecałe dwa miesiące. Więcej do szkoły nie poszedłem, przysłała świadectwo z promocją do klasy szóstej. Uczyłem się dobrze, ale nauką specjalnie zainteresowany nie byłem, nie rozumiałem jeszcze wartości, nie było komu mnie wytłumaczyć i zainteresować. Tych trzech towarzyszy po ukończeniu klasy trzeciej także więcej do szkoły nie chodzili.
***
Rok 1925. Gdyby wstał dziadek byłby bardzo zdziwiony nie poznałby Zarzecza, tak jak mnie wnukowi trudno uwierzyć, że było kiedyś dookoła inaczej. Zmieniła się wioska całkowicie, odnowiona, rozbudowana i zagęszczona. Dawniejsze stare chałupy znikły, nie mówiąc już o kurnych chatach, o których młodzi nie mieli wprost wyobrażenia. Domy przeważnie nowe z budulca nawożonego w czasie wojen. Niektóre domy budowano prawie jak w mieście, pod tak zwany "niemiecki węgieł", z budulca tartego piłą i heblowanego z wierzchu, a nie jak dawniej ciosanych siekierą, Już i podłogi były gdzieniegdzie, najważniejsze chyba, że prawie ze wszystkich mieszkań wywędrowały kury, odwieczne towarzyszki w izbach.
Czas zmienił wszystko. W miejscu, gdzie stała karczma było pole orne, tylko czasem odgrzebany kawał cegły świadczył, że w tym miejscu był budynek. Dookoła, gdzie kiedyś szumiały krzaki, w których nasze babki gubiły chodaki i zapaski falowało zboże. Znikły krzaki za ogrodami na łące, w których błądziła moja babka, wracając pijana z karczmy. Komu z obecnego pokolenia nasunie się myśl, że dawniej było inaczej, jeżeli nie opowiadali starzy? Tylko nazwy uroczysk świadczą, że w tych miejscach mogło być inaczej. Pozostał jeszcze szeroki pas błota, jak dawniej trudny do przebycia, ale niedługo i błota uległy człowiekowi.
Mimo zasadniczych zmian w samej wiosce i okolicy, Zarzeczanie prawie nie zmienili się. Wzrosło poczucie przynależności społecznej i pewna aktywność polityczna, legalne ówczesne partie lewicowe miały swoich zwolenników. Życie stało się trochę lżejsze, znikły z komór czy sieni żarna, przy których niemało potu wylewały przede wszystkim kobiety. Wywalono stępy do tłuczenia kaszy. Były to prace wymagające wielkiego wysiłku fizycznego. Nie opłacało się już, każdy wolał zawieść do młyna wodnego i zapłacić grosze, o zarobek w Zarzeczu było nietrudno.
Jak tylko pamiętam ojciec prawie co wieczór chodził na tak zwane "wieczorki", zwłaszcza na jesieni i zimą. Zbierali się sami mężczyźni do jednego domu, jak do świetlicy - o czym tam nie rozprawiali! Jeżeli zabrakło tematu poważniejszego, opowiadali bajki, lub żartowali jeden z drugiego, a czasem wszyscy napadali, obierając jedną ofiarę. W izbie wybuchały wesołe śmiechy, albo dochodziło do takiego chaosu, gdy jeden drugiego chciał przekrzyczeć, aż zdawało się ogłuchnąć można. Dochodziło nieraz do poważnych kłótni, gdy dwaj zacietrzewieni przeciwnicy skakali do siebie, podjudzani przez innych. Co wtedy za uciecha była! W półmroku od dymu tytoniowego, w zaduchu niemożliwym do zniesienia. Nie było dnia, żeby choć kilku mężczyzn do tego domu nie przyszło. Kobiety bardziej uwiązane pracą przy gospodarstwie nie mogły pozwolić sobie na beztroskie przesiadywanie wieczorów. Dla nich zmieniło się niewiele. Trzeba było poza gospodarską robotą w domu, obrobić dużo lnu, prząść i tkać, potem szyć w ręku. Do krawca oddawało się tylko kożuchy i grube sukno swojej roboty. Prawda teraz mężczyźni do pracy nosili częściej portki z materiału kupionego, "cajgowe", ale bielizna była swojej roboty. Kobiety i dziewczęta oprócz bielizny, ubierały się w materiały "kramne" to jest kupne. Chociaż nosiło się część odzieży fabrycznej, ręce kobiet były pełne roboty. Ciekawe ploteczek mogły zebrać się razem w niedzielę, czy święta. Z nastaniem cieplejszych dni zbierały się gdzieś pod izbą, siadając na czymkolwiek w kółeczko, ze skromnie ustawionymi nogami. Majtki nie były jeszcze w modzie, dopiero po trzydziestym roku weszły w naszej wiosce do powszechnego ubioru.
Zwyczaje młodzieży nie zmieniły się, tylko odzież miejska gwałtownie wypierała wszelkie samodziały. Młodzież naprawdę zaczęła wstydzić się wiejskiego ubrania, kupując choć tandetę, ale materiał fabryczny. W wiosce znikły tradycyjne łapcie i chodaki, obuwie skórzane noszono na co dzień. Ciepłą porą chodzili prawie boso. Na zabawie dziewuch bosych spotkać nie można było, ale do miasta szły przeważnie boso, niosąc w ręku obuwie, aż do pierwszych domów w mieście. Ciekawe, że do miasta chodziły boso nie tylko kobiety z wiosek, ale także szlachcianki z okolic, często elegancko ubrane, w kapeluszach - obuwały się na przedmieściu.
Tak samo jak za naszych babek dziewczęta zbierały się z kądzielami, a kawalerka przychodziła urządzać im różne psikusy. Chłopcy po staremu jak dawniej podtrzymywali tradycję awanturników i zabijaków.
Same zaś oblicze moralne wioski zmieniło się wysoce dodatnio. Pijaństwo dalej nie ustawało, ale nie było tak gromadne, znikła jawna rozpusta, kobiety nauczyły się skromności i wstydliwości. Każde uchybienie natury moralnej było zaraz przez ogół potępione i wyśmiane. Jest to niewątpliwie dużym sukcesem w powolnym, ale stałym rozwoju i budzeniu się do nowego życia.
Wyszło z "mody" chodzenie po chałupach pana młodego i pani młodej, proszących o błogosławieństwo, zapraszając wszystkich na wesele. Na wesele młodzi całej wioski nie zapraszali, jednak bez ludzi nie obeszło się. Tak samo jak dawniej przychodzili kto tylko mógł poczynając od dzieci do starców. Wesele poza poczęstunkiem należało do ogółu w niezmienionej formie.
W tym czasie dziedzic powróciwszy z Warszawy oświadczył wszystkim, że doszukał się w księgach, że on pochodzi z rodziny hrabiowskiej, kazał wszystkim tytułować go panem hrabią. Pan hrabia żył niedługo, zostawił po sobie majątek poważnie obciążony długami i jednego syna. Cały ciężar prowadzenia majątku będącego już w ruinie spadł na barki pani hrabiny. Uratować nie było sposobu, trzeba było parcelować na pokrycie długów i została resztówka około sześćdziesięciu hektarów. Świetność Zarzeckiego dworu zupełnie upadła, jednak hrabina z uporem, narażając się na śmieszność, podtrzymywała tradycje jaśniepańskie. Kazała dalej nazywać się panią hrabiną, syna zaś paniczem lub młodym hrabim. Biada temu, co przechodząc obok nie ukłoni się, zdejmując czapkę, i najważniejsze nie pocałuje ją w rękę, którą machinalnie z przyzwyczajenia wyciągała. Pod ciężarem spadających na nią tylu nieszczęść stała się bardzo nerwowa, wmówiła sobie, że wszyscy na nią czyhają. Dlatego z pistoletem nie rozstawała się nigdy, nawet w domu. Była przekonana, że chłopa tak jak dzikie zwierzę trzeba trzymać energicznie pod strachem, wtedy będzie potulny i posłuszny.
Z upadku majątku skorzystał brat Władek. Skoro dziedzic wrócił z ostatniej ucieczki, trzeba było na gwałt reperować budynki, zgodził mego brata. Pieniędzy za pracę nie dawał, obiecywał, łudząc z miesiąca na miesiąc, aż urosła poważna sumka. Dziedzic nie miał innej rady, zaproponował mu żeby za to zabrał dwa hektary ziemi. Zagubione w wiejskich gruntach dwuhektarowe pole, daleko od majątku leżało odłogiem, z jednej strony poryte dołami po wybranym żwirze, a w niższej zarośnięte krzakami, w których gnieździć się mogły wilki.
Brat przystał chętnie, wkładając olbrzymi trud, zanim doprowadził do właściwego stanu. Krzaki wykarczował i zaorał, doły zniwelował, przeznaczając na plac pod budowę. Położenie tego kawałka było bardzo korzystne, przylegało do ruchliwej w tym miejscu szosy, blisko cegielni. Władek miał szczęście - dostał niewielki spadek po krewnym żony, resztę pożyczył w banku i w krótkim czasie pobudował ładny dom na dwa końce pod blachą i obszerne budynki gospodarcze. Jeszcze mieszkania dobrze nie wykończył, a już założył sklep spożywczy, jako trzeci w Zarzeczu. Ryzykował, ale zawodu nie doznał, sklep zaczął prosperować dobrze, stawiając brata na mocne nogi.
Później gdy hrabia znalazł się w tarapatach pieniężnych kupił u niego jeszcze sześć hektarów dobrego gruntu, położonego z drugiej strony szosy. Ryzykował bardzo poważnie płacąc hrabiemu dosyć drogo, ponieważ hipoteka majątku była napięta. Niedługo hrabia umarł, majątek za długi parcelowano, brat ledwo rozliczył się z Bankiem Rolnym.
Tak Władek dorobił się dobrego gospodarstwa, posiadając dosyć wiedzy fachowej z książek rolniczych, stał się poważnym gospodarzem, prawdziwą dumą ojca, który zawsze mówił, że go dobrze wychował. Ze mnie ojciec zadowolony nie był, denerwowało go bardzo moje czytanie czegokolwiek co w rękę wpadło, najczęściej znaleziony kawałek starej gazety. Krzyczał wtedy na mnie nazywając mnie głupim Józefem, czy Janem, to jest imieniem swoich braci, których uważał naprawdę za głupich. Jedyna matka darzyła mnie miłością do najmłodszego dziecka. Kochała mnie i była bardzo dla mnie wyrozumiała. Ilekroć była w mieście zawsze przyniosła plik różnych, starych gazet, wiedząc, że sprawi mi wielką radość. Nawet na myśl mi nie przyszło, że wkrótce czeka mnie wielkie nieszczęście.
Jan Szot.