Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi

 

Pokolenie trzecie

 

W kilka dni później do dworu przyjechał panicz Jan Zarzycki z matką staruszką i narzeczoną, córką bogatych ziemian, zbiegła w czasie rewolucji z terenów zajmowanych przez bolszewików. We dworze gorączkowo szykowano się do wesela. W dniu ślubu byłem ja też we dworze razem z innymi dziećmi. Podziwialiśmy sznury różnokolorowych serpentyn rozciągniętych w bramie, w którą pędziły wichrem pojazdy. Gapiliśmy się na dostojnych gości wchodzących po szerokich schodach do odświętnie przybranego pałacu. Nam, dzieciom rzucano cukierki, walczyliśmy jak wilki wydzierając sobie wzajemnie. Wieczorem wdrapywaliśmy się na wysokie parapety okien zaglądając do środka, ale nas zganiała służba pałacowa. Na pańskim weselu było nam dziwnie, ale też i śmiesznie.

Niedługo cieszyłem się beztroską swobodą, w Zarzeczu zorganizowano szkołę po raz drugi w jej historii. Nauczycielka, młoda panna, zgodzona prywatnie przez rodziców chodziła według kolejności na jedzenie i spanie. Dzieci chodziło dużo większych i mniejszych. Śmieszna była ta szkoła w dzisiejszym pojęciu.

W jednej, obszernej co prawda izbie żyła rodzina gospodarza, a pod ścianą ustawiano długi szereg stołów dookoła zaś ławy do siedzenia. Uczniowie siadali na ławkach ciasno, jeden obok drugiego. Na jednym rogu stołu siadała nauczycielka. Uczniowie po kolei czytali przy niej z różnego rodzaju elementarzy, czy książek do nabożeństwa, zależy kto co miał. Ona przeczytała mu lekcję i uczeń przechodził na drugi koniec, a do nauczycielki przysuwał się następny i tak w kółko. W czasie ciągłego przesuwania się, uczeń miał nauczyć się lekcji, którą czytał, gdy przyszła jego kolej przy nauczycielce, pokazując czytane słowo piórkiem z koguciego ogona.

Tak prostym i prymitywnym sposobem my, dzieci nauczyliśmy się czytać, pisać nie uczona nas wcale. Ta szkoła tak samo nie trwała długo, rozpadła się z powodu epidemii tyfusu i innych chorób w wiosce.

W naszym domu zachorował brat. Stan chorego pogarszał się z godziny na godzinę, temperatura podwyższała się. Władek leżał rozpalony, zaczął majaczyć, nie poznawał nikogo. Przestraszona matka i jego żona narobiły krzyku. Ojciec stracił głowę, mimo pozorów surowości dzieci kochał po swojemu. Ktoś doradził jechać po doktora, nie upierał się, choć lekarzy nie poważał, nawet ich nie cierpiał, ale "tonący brzytwy chwyta się". Pośpiesznie założył konia i pognał do miasta po felczera Dudzickiego. Felczer pukał, słuchał, starannie badał, dał coś tam choremu do zażycia, zapisał receptę. Po odwiezieniu trzeba było parę godzin czekać na lekarstwo. Z miasta wyjechał o zmroku, ciemna noc nie pozwoliła jechać szybciej. Jadąc wolna denerwował się, nie opuszczała go myśl o chorym. W takiej ciemności ojciec nie dowierzał sobie, wolał zdać się na instynkt konia, pamiętając jak raz przyciągnął go do domu bezprzytomnie pijanego. Koń szedł gdzie chciał, na szerokim gościńcu wybierał najsuchsze miejsca, omijając błoto. Byli niedaleko bocznej drogi do wsi, w ten blask nagły oślepił ojca - zobaczył z prawej strony anioła. Zjawisko było tak cudne, że patrzył urzeczony nie mogąc oderwać wzrok. Dokładnie widział piękną twarzyczkę i .... , zwrócił uwagę na sukienkę jak śnieg białą, w drobne zakładeczki, długiej do kostek. Widział drobne bose nóżki o pięknych paluszkach.

Anioł pogroził mu palcem, mówiąc miłym głosem: "Nie jedź tu!" Później powtórzył jeszcze raz: "Nie jedź tu" - i znikł. Wtedy usłyszał z drugiej strony jakiś ochrypły głos: "Kto ci zabroni jechać - boisz się?" Nie widział dobrze osoby, wydawało mu się, że jakaś czarna postać stoi z boku. W tej chwili skojarzyła się chrzcielnica w kościele, na której pod drzewem Wiadomości Dobrego i Złego stoją Adam i Ewa, a kusił ich szatan. Anioł zjawił się jeszcze raz powtarzając z naciskiem: "Nie jedź tu!". W blasku anielskiej jasności zauważył, że wóz jedzie brzegiem głębokiego rowu napełnionego wodą, machinalnie szarpnął lejce kierując konia na środek gościńca. Ujechał może dwadzieścia metrów, zobaczył brzegiem rowu posuwającą się postać w jego kierunku. W ciemnościach dobrze nie widział, zwrócił tylko uwagę na ciężki sztywny chód i laskę, którą podpierał się. Bez słowa minął ojca. Powstała niepokojąca myśl: może to przed nim anioł ostrzegał? Ogarnął go strach, którego przedtem nie odczuwał. Zaczął niespokojnie oglądać się. Po chwili uczuł silne uderzenie w tył głowy, jakiś ciężar wtoczył się na plecy, cisnął tak mocno, aż kości trzeszczały, zabrakło tchu, dusił się. Myślał, że będzie z nim koniec, ale gniotący go ciężko, jakby popuścił kleszczy, potoczył się do tyłu. Zerwał się na nogi, serce rozsadzało pierś, waląc jak młotem. Prawie nieprzytomny, ze strachu zaczął siec batem klacz, która jak oszalała rwała na oślep, w gwałtownym pędzie wpadli na swoje podwórko. Ojciec do domu wszedł zmieniony na twarzy, ale nikomu nie mówił co zaszło. Mojej matce dawał wymijające odpowiedzi. Jednak sam w sobie przeżywał bardzo głęboko od tego dnia stał się innym: nie dokuczał żonie, unikał awantur, był bogobojnym, modląc się często.

O tym zdarzeniu opowiedział po kilku latach dla swego brata Jana niewierzącego materialisty, żeby przekonać go, że Pan Bóg jest. Ale wuj Jan nie uwierzył, wyśmiał go, twierdząc z uporem, że musiał zdrzemnąć się na wozie i przyśniła mu się ta cała awantura jak ją nazywał. Takie twierdzenie bardzo ojca złościło, przysięgał tłumaczył, ze nie spał, był całkiem przytomny, że naprawdę widział, słyszał i czuł.

Daremnie tłumaczyłem ja też ojcu mając już maturę, wyjaśniałem, że uległ halucynacji, będąc pod wrażeniem choroby syna i wyczerpania nerwowego. Wtedy takie wyjaśnienie było dla mnie terminem bez doświadczenia. Dopiero później będąc w więzieniu, gdy wpuszczano mnie na pojedynkę, niewyspanego i przemęczonego śledztwem, zobaczyłem w kącie koło naczynia nocnego dwoje dzieci: chłopczyka i dziewczynkę posyłających mi pa, pa! Uległem halucynacji, ale ojciec wierzył swoje. Zmiana w uosobieniu ojca była widoczna dla każdego, choć nikt nie wiedział powodu. Brat ledwo przyszedł do zdrowia za namową żony nalegał na ojca, aby dał przypadającą mu część gospodarstwa, chcieli pracować tylko dla siebie. Przedtem nie dostaliby na pewno, bo ojciec za swego życia podobnie jak dziadek, gospodarstwa dzielić nie chciał. Teraz nie zastanawiał się wiele - gospodarstwo podzielił na trzy części, dwie zatrzymał sobie ( swoją i moją ), a trzecią część dał Władkowi. Na taką decyzję wpłynęła i druga przyczyna: mówiło się o przyjściu bolszewików z powrotem. Dlatego wygodniej było gospodarstwo podzielić.

Na daremno ludzie gadali, wiadomość, że państwo ze dworu uciekają, a różny dobytek rozdają ludziom lotem błyskawicy rozeszła się po wsi. brali ludzie wszystko co tylko się dało. Pan kazał brać każdemu kto chciał, prosząc oddać wszystko w całości gdy on wróci. Prosił i groził, mówił po powrocie wynagrodzi dobrych ludzi, zaś dla tych co mu krzywdę uczynią będzie bardzo surowym.

Ja pasłem już krowy, pan zawołał nas do siebie, prosząc żebyśmy nie paśli krów na łąkach bagnistych, nie czynili żadnych szkód w budynkach i nie niszczyli sadów. Wszyscy obiecaliśmy, ledwo wyjechał zapomnieliśmy o obietnicy, o groźbach i prośbach. Hasaliśmy po olbrzymim pałacu, akrowy szły gdzie chciały, przecie pana nie było.

Wraz z przyjściem bolszewików zjawił się i wuj Jan, uważany przez wszystkich za zabitego. W wiosce rzadko bywał, pracował nadal w Komitecie Rewolucyjnym.

Armia radziecka szła i szła, jak wezbrana rzeka na wiosnę. Na wpół głodni i obdarci szli pytając po drodze czy daleko Warszawa, jakby Warszawa była ich ostatecznym celem.

Nastały ciężkie głodowe czasy. Raz siedzieliśmy przy kolacji, jedząc ziemniaki z solą, gdy do okna zapukał sąsiad, wzywając ojca, aby szedł razem z innymi na gościniec, którędy przejeżdżał Żyd, wioząc mąkę i cukier do Nowogródka. Ojciec odmówił, był to formalny rozbój, inni napadali zabierając towar.

Zawleczono różne zarazy bydła, najgorszy był ks...susz, na który padło kilka sztuk. Nie było rady, zebrali się więc kobiety do tkania ręczników. Pracowały w wielkim pośpiechu całą noc, ale o świcie na wioskowych krzyżowych drogach leżały już ręczniki. Krowy na pastwiskach przegnaliśmy, bacząc, aby która nie zahaczyła rozciągniętego na ziemi. Komu jak komu, ale nam, pastuchom wojny polsko - bolszewickie były prawdziwym rajem. Było nas dużo, przeważnie każdy pasł tylko swoje krowy. Byliśmy "groźni" dla pastuchów z innych wiosek, pasących tak jak my na olbrzymim lotnisku. Gdy pan uciekł cały majątek leżał odłogiem, puszczaliśmy krowy wszędzie, jaka swoboda była! Bawiliśmy się, przeważnie w wojsko, broni i amunicji było dosyć. Jaka uciecha dla dzieci kłaść pociski karabinowe do ognia. Posuwaliśmy się dalej, kładąc olbrzymie pociski armatnie na suchym chruście w poniemieckich bunkrach betonowych, podpalając chrust chowaliśmy się do innego czekając na wybuch. Co za radość była, gdy pocisk eksplodował w ogniu, aż ziemia drżała. W ogóle dzieci z Zarzecza nie miały dobrej opinii. Tak wielka zgraja, bez żadnej opieki ze strony starszych, były prawdziwym utrapieniem dla nie jednego. Najchętniej zaczepiano kobiety idące do kościoła, czy na rynek. Sprośne przyśpiewki i wyrażenia słyszało się co chwila.

 

 

1 1 1 1

 

 

Rozgromienie olbrzymiej armii radzieckiej pod Warszawą zadecydowało także o losach naszych ziem. Masy ludzkie przelewały się w popłochu na wschód, prawie nie stawiając żadnego oporu. Po drodze zostawiali wszystko: broń i amunicję, uciekając po dwóch na koniu, a trzeci biegł trzymając się końskiego ogona. Każdy myślał przede wszystkim o sobie, byle nie dostać się do niewoli, byle dobrnąć do swoich rodzin. Koło Lidy legiony przecięli im ważną trasę na Mołodeczno. Zepchnięci straszliwym ogniem artyleryjskim na błota, zostawili wszystko cały obóz, czerwonoarmiejscy uciekali jak kto mógł. Utopiony obóz leżał na błotach za rzeką, na wprost "Górki", gdzie chowali się kiedyś nasi dziadkowie w wojnach powstańczych. Korzystając z bliskości, ledwo ucichła artyleryjska kanonada wszyscy z Zarzecza mali i starzy rzucili się przez rzekę, rabując co się dało. gospodarze w pośpiechu spychali wozy do rzeki, aby spokojniejszym czasem wydobyć. Konie wszystkie leżały martwe zerwane nadmiernym wysiłkiem jazdy przez błoto, za to puszorki były cennym łupem. Zanim przyszło wojsko polskie i postawiło posterunki, ludzie z naszej wsi nanosili wszystkiego, chowając dobrze, spodziewali się przecie rewizji.

Od pierwszej chwili tworzenia się państwowości polskiej Zarzecze będąc wioską wyznania rzym. - kat. zapisało się zdecydowanie jako Polacy. carski trud rusyfikowania ziemi lidzkiej nie poszedł na marne, wiele wiosek, które pod naciskiem przyjęli prawosławie, teraz pisali się Białorusinami. Zresztą urzędnicy sami pisali nie pytając o zdanie wyznawców rzym. - kat. Polakami, a wyznawców prawosławia Białorusinami.

Ostre walki w Konstytuancie, potem zaś w sejmie nie pozostały bez echa. Zaczęli napływać różnego rodzaju agitatorzy. Zwłaszcza w Lidzie w każdą niedzielę po sumie, odbywały się publiczne wiece, na placu nazywanym teraz "placem Wolności". Na tym placu, gdzie dawniej nasi dziadkowie próbowali sił w zapasach z kozakami. Jedno z takich wieców na którym przemawiał starosta, głęboko utkwiło w pamięci mego ojca, często później wspominał. Starosta mówił ładnie, bardzo kwieciście, między innymi powiedział: "Każdy wieśniak żyjąc w Polsce Niepodległej musi czuć się pełnym i równym każdemu obywatelowi, musi mieć w każdą niedzielę kurę w garnku." Śmiał się z tego ojciec nie wierząc po chłopsku w takie "cuda". Nie wiem czy starosta mówiąc te słowa był przekonany, że tak musi być i w Polsce będzie, czy tylko szukał naiwnych.

A co robiło się na nieoficjalnych wiecach, gdy z sejmu przyjechał poseł. Korzystając z nietykalności poselskiej, demonstracyjnie stawał niedaleko kościoła i z błotem mieszał wszystko co nie było chłopskie. Nie przebierał w słowach, gdy z daleka zobaczył policjanta, pokazywał ręką na niego i krzyczał: "Precz, precz psie pański." bezsilny policjant spuszczał głowę i uciekał. Były to czasy prawdziwej swobody, której natura polska uszanować nie umie. Tak jak za czasów Rzeczpospolitej szlacheckiej, szlachta nie umiała ocenić wywalczonych sobie praw, ale warcholstwem, głupotą i ciasną prywatą utracili wszystko nawet wolność Rzeczypospolitej. Tak samo w takim trudzie, od nowa odbudowująca się Rzeczpospolita od samego początku była zagrożona jadem nienawiści i prywaty, które musiały doprowadzić do zaniku swobód demokratycznych, do słabości i upadku.

Wuj Jan nie zdążył uciec, władze polskie aresztowały go, po krótkim śledztwie postawiono przed sądem. Wuj będąc przekonanym, że Armia Czerwona niedługo przyjdzie, chciał pozostać w roli bohatera. Na rozprawie zachowywał się arogancko, oskarżał rządy burżuazyjne jako krzywdzicieli narodu, ubliżał sędziom. Skazano go na dożywotnie więzienie. Gorzko jednak rozczarował się, gdy przeczytał w gazecie o zawarciu pokoju i wytyczeniu granicy polsko - radzieckiej. Zaczął przemyśliwać jak unieważnić wyrok. Złożył odwołanie przedstawiając świadków, że przysłużył się właściwie sprawie polskiej, a nie zaszkodził. Podał jako świadka bogatego kupca i właściciela młyna, którym ocalił życie. Tak właściwie było. Członkowie Komitetu Rewolucyjnego skazali na śmierć, on przewodniczący w gorących słowach przedstawił członkom, że Władza Ludowa nie potrzebuje zabijać bogatych, za to tylko, że są bogatymi, odwrotnie każdego człowieka szanuje. Trzeba od kapitalistów odebrać ich bogactwo, a ich samych unieszkodliwić. Tym przekonał ich, skazani na śmierć zostali ułaskawieni i puszczeni do domów. Ci dwaj świadkowie prze wdzięczność szczerze bronili wuja. Sąd unieważnił poprzedni wyrok, zamieniając na znacznie niższy. Po blisko dwuletnim pobycie w więzieniu, resztę zdjęła amnestia. Wuj po powrocie do domu zabrał od mego ojca swoją część gospodarstwa, ożenił się, polityki zaniechał. We wsi brał czynny udział w organizacji Kółka Rolniczego. Czytał wiele książek naukowych zdobywając wiedzę, przerastając wszystkich intelektualnie, chociaż tęgim gospodarzem nie był. Ziemię uprawiał niedbale, prawie jak zło konieczne, aby żyć, dlatego ledwo wiązał koniec z końcem. W pożyciu małżeńskim szczęśliwym nie był. Żona sama bez wykształcenia nie rozumiał go, uważając za lenia, wiecznie zajętego książką. Po co ci nauka - krzyczała, z tego chleba jeść nie będziesz!

Dziedzic do majątku wrócił zupełnie innym człowiekiem, nazywał wszystkich kochanymi sąsiadami, witając się z każdym. Nie lubił, gdy nazywano go dziedzicem, albo jaśnie oświeconym, prosił żeby mówiono mu "Panie sąsiedzie". Tym co oddali jego rzeczy serdecznie dziękował, tym zaś co nic nie oddali nie wspominał ani słowem. Dziedziczka też choć do rany przyłóż, zapraszała do siebie wioskowe kobiety, rozmawiając z nimi jak równa z równymi. Nie kazała też się tytułować tłumacząc, że to przeżytek. Pan gospodarstwem nie zajmował się, postawił plenipotenta, sam zaś sprzedał las i przystąpił do spółki z Żydami, biorąc na siebie firmę wytwórni koniaków. Czas był bardzo kapryśny jedni niespodziewanie dorobili się fortuny, drudzy tracili wszystko co mieli, zostając tylko z torbami. Marka polska skakała w zawrotnym tempie. Dziś sprzedałeś krowę, a jutro kupisz zaledwie kurę!

Po niecałym roku spółka upadła przynosząc poważne straty, obarczając hipotekę majątku. Sprzedał resztę lasu wraz z ziemią pod nim i jeszcze próbował szczęścia w jakimś przedsięwzięciu, ale i tym razem stracił. Rozczarowany niepowodzeniami odprawił plenipotenta, zabierając się do gospodarstwa, obciążonemu znacznymi długami. Nie wiadomo kiedy zginęły (długo nie trwały) demokratyczne nastroje pana i pani. Tak samo jak dawniej nazywano państwo "Jaśnie oświeconymi dziedzicami". Prawdę mówiąc nie mało do tego przyczyniła się i sama służba nawykła do uniżoności. To samo można powiedzieć o Zarzeczanach; nikt nie kwapił się utrzymywać stosunków sąsiedzkich z państwem, każdy wolał zachować pewien dystans obłudzie, uniżonością zaskarbiać sobie łaski państwa. Najwięcej chodziło o wydzierżawienie lepszych kawałków łąki pańskiej na siano. Dziedzic mając mało rąk do pracy, wydzierżawiał łąkę Zarzeczanom na odrobek przy pilnych robotach polowych lub na tak zwaną trzecią część. Dwie kopki siano za robotę, a trzecią do majątku. Łąkę wydzierżawiał przyciśnięty koniecznością, ponieważ za pieniądze nikt nie chciał iść. Ludzie nauczeni przykrym doświadczeniem niestałości pieniędzy w ogóle, a przy dewaluacji szczególnie, pieniędzy nie zbierali i nie cenili. U mojego ojca leżało ponad tysiąc rubli carskich z trudem i lubością zebranych. Niektórzy mieli marki niemieckie, a inni posiadali całe "chusty" nie porozcinanych " Kierenik". Teraz polskich marek nikt nie trzymał wszystko przepijali. W Zarzeczu pijaństwo było zawsze wielkie, ale w tym czasie, jak rzadko kiedy, we wsi znajdowała się wódka całymi skrzynkami.

Pomału życie zaczęło się stabilizować. W Zarzeczu powstała 3 -klasowa szkoła powszechna z państwowym programem nauczania. Ja także chodziłem. Pierwsze litery poznałem tak jak wszyscy moi rówieśnicy od matki przy kądzieli, no i w tej że tak powiem "szkole", posuwając się kolejno dookoła stołu, czytając z jakiegoś elementarza. Dlatego czytać umiałem nieźle, ale pisać nie umiałem ani jednej litery. Teraz chociaż uczono nas według programu, ale nauczycielka, żona inspektora szkolnego, będąc słabego zdrowia, więcej była w domu w Lidzie, niż w szkole. Nikt się tym nie przejmował, wszyscy byli raczej zadowoleni, mogli swobodnie paść krowy. Oczywiście, my dzieci chętniej chcieliśmy paść, niż chodzić do szkoły. Już wczesną wiosną, gdy śnieg zginął, z niecierpliwością czekaliśmy pierwszego grzmotu. Uważało się na wsi, że pierwszy grzmot ziemię ruszy, wtedy trawa zacznie szybciej rosnąć. Ledwo usłyszeliśmy z daleka pierwszy grzmot, a dzieci kulaliśmy się jak oszalałe przez głowy na trawie, miało to uchronić przed strachem podczas burzy.

Nareszcie przychodził czas wygnania krów na pastwisko. Zwykle matki czyniąc znak krzyża każdą sztukę gałązką palmową, a pastuch z wesołą miną gnał swoje krowy na wspólne pastwisko. Co nie wyprawialiśmy, chociaż skończyły się dla nas dobre czasy wojen bolszewickich i swoboda w bezpańskim majątku. Był w majątku pan trzeba było uważać. Paśliśmy najczęściej na lotnisku, obok był duży sad majątkowy. Byliśmy wprost plagą dla dzierżawcy sadu. Codziennie łaziliśmy, nam tylko wiadomymi dziurami, z kilku stron od razu. Biedny dzierżawca nie wiedział kogo łapać, nawet pies się bał, bo uciekając ciskaliśmy kamieniami.

W naszej wiosce sady miało tylko dwóch gospodarzy, reszta najwyżej śliwę lub wiśnię. Istniało u starych przekonanie, że sadu trudno podzielić więc przy podziale między rodzeństwem jest prawdziwą kością niezgody, często nawet bójek rodzinnych.

Lubiliśmy paść na lotnisku, bo oprócz zdobycia upragnionych owoców, przyglądaliśmy się z ciekawością startującym samolotom. Wyobrażaliśmy sobie, że w samolocie benzyna kapie na rozpalone żelazo i tak on leci. Na wioskowy wygon krowy wyganialiśmy rzadko, był raczej dla koni. Ale przed Zielonymi Świątkami od południa wypędzaliśmy tylko na wygon, dlatego żeby łatwiej złapać i tradycyjnie umaić krowy. Najpierw wiązaliśmy wianki z cienkich gałązek brzozy tak zwanej płaczącej. Zakładaliśmy każdej krowie na rogi, mocno przywiązując sznurkiem, lub cienkim drutem. Krów spokojnych było mało, większość nie dawały się złapać, musieliśmy okrążać, wegnać do błota, tak złapanej wiązaliśmy na rogach wianek.

Wieczorem krowy wracały do wioski w zieleni na rogach, za to gospodarze czy rodzice, jeżeli kto tylko swoje pasł, dawali pastuchom "gościńca" kilku jajek, pieroga, kiełbasy, nawet pieniędzy. Składaliśmy się później kto co miał, urządzając na pastwisku bibę zakrapianą wódką. Po takiej libacji dokazywaliśmy w sposób najbardziej wymyślny, co komu do głowy przyszło. Wszystko nam udawało się, ale w chwili najmniej spodziewanej przyszło do nas na pastwisko dwóch policjantów, kazali nam stanąć w dwuszeregu według wzrostu, spisali imiona i nazwiska, ile kto ma lat i czy posiada ojca i matkę. Potem ostro do nas, że bronimy i na ludzi napadamy. Strach obleciał nas, bo nie wiedzieliśmy czego od nas chcą. Z początku mówili, że posadzą nas i naszych rodziców do więzienia. Później zasypywali nas różnymi pytaniami: czy kto jadł bliny pszenne i czy smakował cukier i wiele innych. Nie odpowiadaliśmy choć poznaliśmy o co im chodziło: kto obrabował Żyda na gościńcu? Przezornie milczeliśmy, policjanci wiedząc, że z nami do ładu nie dojdą dali nam spokój. W wiosce było wielkie poruszenie, o napadzie zapomniano, nie uważając tego za grzech, ani też za przestępstwo. Był głód więc zabrali i tyle, mówiąc między sobą, że dla Żyda krzywdy nie zrobili, przecie on tylko przewoził. Policja i tu nic nie dowiedziała się, nikt nie przyznawał się, nikt nie widział, ani słyszał. Jednak wkrótce osiemnastu gospodarzy otrzymało wezwanie do sądu, między nimi także mój ojciec. Najbardziej niepokoiło wszystkich, że wciągnięto mego ojca. Obawiano się, żeby w sądzie pod przysięgą nie powiedział jak było. Przyszli do nas wszyscy tłumaczyli ojcu, prosili i grozili, aby prawdy nie mówił, udając, że o niczym nie wie. Ojciec był na rozdrożu, przeżywał poważnie. Sąsiadom szkodzić nie chciał, ale przysięgać i kłamać - bał się gniewu bożego. Na szczęście jako współoskarżonemu przysięgać nie kazano. Rozumie się Żyd sprawę przegrał z braku dowodów.

Tak więcej pasąc krowy, niż chodząc do szkoły nauczyłem się dobrze czytać, niebrzydko pisać i biegle wykonywać cztery działania na liczbach do stu. Pierwsze nieporozumienie między mną a starszymi sąsiadami był mój stosunek do Konstytucji 3 -go Maja. Wróciłem do domu z biało - czerwoną chorągiewką w ręku z napisem "Macierz Szkolna", choć zmęczony pochodem, ale zadowolony. Było u nas kilku sąsiadów. - No i co ty za święto dzisiaj miałeś - pyta mnie jeden. Mówiłem z patosem dobrze wyuczoną lekcję o Konstytucji 3-go Maja.

Nic z tego nie rozumiałem mnie uczono inaczej, . sobie tłumaczyłem z zapałem, śmiali się ze mnie. Zwolenników 1-go Maja było sporo, ale świętować nie świętowali, natomiast 3-go maja w polu nie pracował nikt, bali się mandatu karnego (policja jeździła po wsiach ) za to w domu kobiety najczęściej robiły przepierki, a młodzież szła do miasta przyjrzeć się defiladzie.

W podobny sposób wyśmiewano mnie, gdy wróciwszy ze szkoły pochwaliłem się, że posłałem pocztówkę na Maderę do Dziadka Piłsudskiego, znajdującego się tam w celach leczniczych, życząc mu rychłego powrotu do zdrowia i Ojczyzny. Była to akcja ogólnopolska. Wszystkie szkoły, urzędy, wojsko i instytucje słali Dziadkowi, specjalnie wydane w tym celu pocztówki, adresowane na Maderę. brat Władek tłumaczył mi, że Piłsudzki sprzedał biednych bogatym, posiadając majątek krzywdy dla dziedziców nie zrobi, jak mówię "Kruk krukowi oka nie wykole". Inny znowu drwił ze mnie, że mojej pocztówki oglądać nie będzie Piłsudski, ani nikt inny, bo gdyby tylko policzyć bez czytania nie starczyłoby mu stu lat. Ten ostatni argument mnie zastanowił, pani przecie powiedziała nam w szkole, że wysłano taką ilość worków, że specjalny okręt musiał jechać na Maderę. Podniosłem palce i spytałem - proszę pani, kiedy to dziadek przeczyta, przecie nie starczyłoby mu stu lat? nauczycielka przyjrzała mi się uważnie, zastanowiła się chwilkę, potem wyjaśniała nam wszystkim, że Dziadek czytać tych pocztówek nie potrzebuje, chodzi tu o wyrażenie naszego serca i uczucia dla niego. Tym mnie nie przekonała, byłem rozczarowany że mojej pocztówki czytać nie będzie, tyle włożyłem trudu do napisania!

Jan Szot

 

??????.???????