|
Pokolenie trzecie
Młode małżeństwo niedługo cieszyło się sobą, po dwóch miesiącach wezwano brata do wojska. Car mobilizował armię. Z naszej wsi poszło dziewięciu. Mówiło się coraz częściej o wojnie, ale nikt sobie tego do serca nie brał. W Zarzeczu działy się niesamowite rzeczy. Nadzwyczajna łatwość zarobku sprawiła, że nikt pieniędzy nie szanował. Nie mając żadnych zainteresowań obracali wszystko na hulanki. Powstała prawdziwa Sodoma i Gomora. Pili i pili, po pijanemu zaś wyprawiali prawdziwe orgie. Świadomie, dobrowolnie zamieniali się na chwilę żonami, przy obopólnej zgodzie żon i mężów. Z braku karczmy na miejscu, znaleźli sobie różne spelunki w mieście, skąd wracali do domów późno w nocy. Tylko cztery kobiety z całej wioski, między innymi moja matka, które wiele nie piły i na takie barbarzyństwo nie godziły się, mając poczucie wstydu i godności osobistej. Matka, choć bez żadnego wykształcenia, miała w sobie wrodzone poczucie piękna. Obeznana trochę z życiem w służbie u dobrych państwa przewyższała ojca o całe niebo. W hulankach takich czuła się nieswojo i wielkiego udziału nie brała. Za to ojciec był w swoim żywiole. Ambitna, ile musiała wycierpieć wstydu, nieraz sponiewierana, albo bita cierpliwie pilnowała ojca, żeby z kim nie pobił się, czy nie poszedł do innej.
Mimo tych cech ojca, niewątpliwie brzydkich, on jeden chyba z całej wioski poznał wartość pieniędzy. Lubił wypić i zabawić się, ale pamiętał o oszczędności, za które kupował ziemię. Jeżeli przepił, to zrywał się o świcie i pracował bez wytchnienia, żeby stratę nadrobić. Pracował ciężko, ziemi mając dużo, ale zawsze znalazł jeszcze czas aby pojechać końmi by zarobić w cegielni, czy w koszarach. Najchętniej jeździł na koszary wożąc olbrzymie kamienie próżno zbierane na polach. Samemu byłoby trudno, dlatego brał do pomocy córkę.
Młodzież zarzecka prawie cała pracowała zarobkowo, część robiła na cegielni, a inni, zwłaszcza dziewczęta, chodziły na lotnisko. Siostrę moją ojciec nie puszczał, potrzebna była w domu. Czuła się bardzo osamotniona, zazdrościła tym, co chodziły do pracy, wiedziała ile to wrażeń młodzieńczych przeżywały jej koleżanki. Byłaby na pewno kopciuszkiem w wiosce, gdyby nie ubierał jej brat Władek za swoje, nieraz krwawo zarobione ruble, i matka, po kryjomu, jak mogła, bo ojciec na ubiory pieniędzy żałował.
Raz wyładowała z ojcem olbrzymi głaz z wozu, w pobliżu pracowało kilka dziewczyn zarzeckich - chodź do nas, Haniu - kusiły ją, zaśpiewamy. Pomóżcie wpierw kamień zwalić, odpowiedziała na wpół śmiechu z płaczem, ponieważ obdarowana pięknym głosem śpiew lubiła, Tak chciało się jej do tej gromadki, razem z nimi pracować, śpiewać i śmiać się beztrosko jak one. W tej chwili podszedł do ojca ruski podoficer grzecznie prosząc, aby pozwolił córce pójść pośpiewać, a on sam pomoże. Dziewczęta śpiewały pięknie, podoficerowi bardzo podobał się głos mojej siostry, pomagając ojcu nie spuszczał jej z oka, widać było, że bardzo mu się podobała. Od tego dnia kiedy przywieźli kamienie, zawsze jak spod ziemi, zjawiał się przed nimi. Był grzeczny, choć z natury nieśmiały, pomagał ojcu, częstował siostrę jabłkami, wyraźnie nie narzucając się. Parę tygodni później, w niedzielę, gdy siostra wróciła z kościoła, matka opowiedziała jej: byli jacyś wojskowi prosząc o poczestunek. Matce przyszła do głowy myśl, że może jej syn gdzieś głoduje w wojsku i tak samo kogoś o jedzenie prosi. Zaprosiła żołnierzy do mieszkania, po chwili stawiając przed nimi patelnię smażonych jajek. Zapłaty brać nie chciała, jeden całując ją w rękę, dostał pięć rubli srebrem bardzo prosił żeby przyjęła. Nie umiała odmówić, choć była zaskoczona wysokością zapłaty, zanim ochłonęła z wrażenia żołnierzy już nie było. Z dalszych opowiadań Hania domyśliła się kto to był. Serce o mało nie wyskoczyło, nie wiedziała z radości co robić, był to ten podoficer, chłopak ładny i grzeczny, nazywał się Grysza. Był jeszcze kilka razy z interesem do ojca lub matki, a potem nie wiadomo jak, nieproszony przez rodziców przychodził często do naszego domu. Ojcu nawet do głowy nie przyszło, żeby Grysza chodził do córki z zamiarami. Ten skromny i grzeczny nigdy wyraźnie sprawy nie stawiał. Dlatego ojciec był bardzo zaskoczony dowiadując się na wsi od różnych złośliwych ludzi, że będzie miał zięcia "kacapa", bo tak nazywano Rosjan. Ojciec Gryszę polubił, ale nie mógł pogodzić się, żeby był jego zięciem. Nie wiadomo skąd pochodził, może ma tyle swego co portki na sobie, no i prawosławny był, więc innej wiary. Nie, ojciec nie mógł myśleć o takim zięciu, jego ambicja na to nie pozwalała, co innego Kazimierz, przecie to gospodarz na całą wioskę, wszyscy zazdroszczą takiego zięcia. W domu narobił wielkiego piekła, na drugi dzień, gdy przyszedł Grysza, ordynarnie wygnał go z domu. Więcej u nas w domu nie pokazywał się, ale widzieli ludzie jak często krążył koło mieszkania, starając się zobaczyć Hanię choć z daleka. Zaszedł jeszcze raz, nie sam ale z wojskowym felczerem, gdy nie wiadomo skąd dowiedział się, że siostra cierpiała na ból w nodze. Obierała jej cała pięta, okropny ból nie pozwalał dla niej ani jeść, ani spać. Cierpiała bardzo, nie pomogły różne rady sąsiadek, nawet przyłożona do pięty żywa żaba nie ulżyła cierpieniom, nie mogła już chodzić. W takiej chwili zjawił się Grysza z felczerem, oczywiście ojca w domu nie było. Felczer obejrzał piętę, poprosił siostrę żeby spojrzała w okno, sam niespodziewanym ruchem przeciął żółte od dojrzałego wrzodu miejsce. Krzyknęła z bólu, równocześnie poczuła jak z wypływającą ropą spada jakiś ciężar przygniatający ją.
Siostra miała cztery serdeczne koleżanki: ich piątka zawsze była razem, czy do śpiewu, czy do tańca, czy spłatać komuś figla. Zbierały się najczęściej u nas, matka zachowywała się dyskretnie, a ojciec mało bywał w domu. Taka atmosfera sprzyjała dziewiczej ciekawości: wyjdzie za mąż, czy nie? Tęskniła skrycie za Gryszą, szukała różnych okazji do wróżenia. Czego dziewuchy nie wyprawiały! W wigilię świętego Andrzeja, gdy rodzice poszli spać, ich piątka ( spały wtedy wszystkie u nas ) po cichu wychodziła na podwórze, obchodziły dookoła studnię, siejąc lewą ręką od siebie konopie, mówiąc szeptem: " święty Andrzeju ja dla ciebie konopielki sieję, daj mi znać z kim będę u ołtarza stać?". Wracali nie mówiąc do siebie ani słowa i kładli się spać. Biada jeżeli która nie wytrzymała i zaśmiała się, trzeba było wróżbę powtórzyć od nowa. We śnie miał ukazać się ten co poprowadzi do ołtarza. Inna wróżba, w którą siostra bardzo wierzyłabyła taka: brali naparstek mąki i naparstek wody, urabiali na ciasto, piekli w popiele, potem kładli na progu każda swoją puszczali psa, której gałkę pies prędzej porwał ta wychodziła wcześniej za mąż. Siostra opowiadała, że w pięciu położyły gałki i tak jak pies wybierał tak one później wychodziły za mąż. Jednej gałkę pies chwycił jako drugą i od razu wlazł pod piec: Oj, to niedobrze mówiła matka. Rzeczywiście, za mąż nie wyszła, po roku zmarła na gruźlicę. Reszta wychodziła według kolejności wybieranych przez psa gałek, co utwierdziło ją w przekonaniu, że ta wróżba jest prawdziwa.
Koszary lotnicze rosły z dnia na dzień. Wkrótce nad lotniskiem zobaczyli po raz pierwszy balony, a niedługo ujrzano olbrzymie cygaro "Zepplina". Dziwili się ludzie, starzy ze strachu opowiadali zasłyszane jeszcze od swoich rodziców przepowiednie świętej Sybilli: " Gdy ludzie latać będą w powietrzu, a Lucyfer pojedzie na żelaznym piecu, spodziewać się trzeba rychłego końca świata". Czyż takie czasy nie nadeszły - pytali się wzajemnie.
Jedna ze starszych kobiet zarzeckich szła do miasta z jajkami. Wyszła z domu, gdy szaro jeszcze było. Idzie sobie i poranny pacierz odmawia, aż tu widzi że naprzeciw niej błyszczą jakieś ogromne ślepia, a warczy, że aż strach. Co to spytała sobie, na pewno Lucyfer pomyślała. Zaniepokoiła się bardzo, bo ślepia zbliżały się szybko do niej, a koleś wzrastał. W słabym świetle poranka zauważyła żelazny piec i kogoś jadącego na nim. Nie miała żadnych wątpliwości. Przerażona rzuciła się do ucieczki, chciała przeskoczyć głęboki rów, odgradzający trakt od pastwiska zarosłego krzakami. Skoczyła na oślep wpadając do wody, zanim wygramoliła się na brzeg, żelazny piec przeleciał z turkotem obok, zdążyła zauważyć jak Lucyfer, bo któż by inny, śmiał się. Był to pierwszy w tych stronach samochód, jadący na lotnisko. Kobiecina potłukła cały kosz jaj i tak przeraziła się, nadszarpnęła się upadkiem, że ledwo przyszła do domu. Potem dłuższy czas chorowała, przychodziła do matki mojej zamawiać urok od przestrachu. Matka, będąc na służbie, nauczyła się zamawiać uroki od staruszki, która bardzo ją lubiła. Z tej umiejętności słynęła w Zarzeczu; przychodzili do niej nawet z dalszych wiosek, no i szlachta z okolicy. Korzyści żadnej nie miała, zapłaty nie brała, czyniła wszystko z dobrego serca. Znacznie później zaniechała tej praktyki, ponieważ księża na spowiedzi krzyczeli. Zamawiała odmawiając jakąś modlitwę i nacierając na przemian plecy i piersi chorego to noskiem jajka kurzego, to skórką od chleba unurzaną w piasek.
Miałem cztery latka, i nie wiem czemu brał mnie strach; gdy mówiono o wojnie często płakałem. A wojna światowa zbliżała się w szybkim tempie. Car słał swoje pułki ze wschodu na zachód, z braku koszar rozlokowywał wojsko po wioskach. W Zarzeczu aż roiło się od żołnierzy. Pewnej niedzieli ojciec wrócił z kościoła powiedział matce, że wojna wybuchła, bo ksiądz ogłosił na ambonie, napominając wszystkich, żeby się modlili, ale zachowali spokój. Doradzał, żeby zwłaszcza wojskowi, nie słuchali żadnych bredni, ale zabrali się do pracy we dnie i w nocy, nawet w święta, żeby czym prędzej zaorać i obsiać na zimę, resztę zboża młócić i chować. Słowa tego kazania głęboko wryły się w świadomość ojca. Zaraz jeszcze tej niedzieli dorobił dwa cepy, zaprosił żołnierzy będących w naszym mieszkaniu. Ziarno nie odwiane z plew chował w beczkach w ziemi, a część znosił na polepie na suficie. Orał i siał, a matka z córką z najętymi kobietami w pośpiechu kopały ziemniaki. Pracowali nie szczędząc sił, ani zdrowia, za to później dziękowali Bogu, mieli co jeść, gdy inni we wsi przymierali głodem.
Wkrótce armia carska zaczęła cofać się w popłochu. Na murach miasta i w oknach pojawiły się obwieszczenia wzywające ludność do ewakuacji. Pokazały się barwne plakaty przedstawiającego niewiernego Niemca, barbarzyńcę, jak bez litości obcinał piersi kobiecie. Na innym pokazano galopującego jeźdźca z uniesioną wysoko lancą, na której nadziano małe dziecko. Powstała panika, tym bardziej, że popi prawosławni nawoływali wiernych do ucieczki w głąb Rosji, gdzie miała czekać na nich ziemia i chleb.
W takiej chwili zjawił się u nas Grysza, całując ręce ojca i matki ze łzami w oczach prosił, aby zezwolił córce uciekać. Ojciec początkowo nie chciał nawet słyszeć, jednak, gdy Hania powiedziała stanowczo, jeżeli ojciec nie zezwoli to sama ucieknie, po zastanowieniu się zmienił zdanie. Uradzili wspólnie nadać depeszę do rodziców Gryszy z zapytaniem: czy przyjmą ją do siebie i czy dopatrzą jak swego dziecka? Odpowiedź przyszła szybko, rodzice byli poinformowani, że ich syn ma narzeczoną Polkę, cieszyli się i serdecznie zapraszali ją do siebie.
Tak siostra wyjechała do Rosji za pozwoleniem i błogosławieństwem ojca i matki. Razem z nią wyjechała żona Władka, sądząc, że spotka się tam z mężem. Z naszej wioski wyjechały jeszcze dwie panny, każda na własną rękę. Reszta została na miejscu, ale jakieś zniechęcenie, jakiś bezwład ogarnął wszystkich. Zbierali się gromadami, gadali, radzili, a roboty nikt nie tknął, w przekonaniu, że nie warto pracować, kiedy i tak Niemcy wszystko zabiorą.
Z innych wiosek, zwłaszcza prawosławnych, wyjechało dużo. Ojciec, idąc do miasta, widział zawalony trakt w kilka rzędów chłopskich, nie mógł zrozumieć po co ci ludzie uciekają ze swoich budynków i swojej ziemi. Słyszał, jak staruszka siedząc na wozie pocieszała męża : " Nie martw się stary, dojedziemy, Rosja-matka dobrze da nam ziemi dosyć". Na te słowa mój ojciec nie wytrzymał, krzyknął złośliwie: " Na cmentarzu babko, tam na cmentarzu da wam Rosja dwa metry ziemi, to wam wystarczy".
Do Rosji-matki nie dojechali ani oni, ani wielu innych młodych, odcięci przez szybko posuwającą się armię niemiecką, musieli wracać do swoich domów opuszczonych, często ograbionych i spalonych.
***
Nadeszła armia niemiecka. Kobietom piersi nie ucinano, nie zabijali dzieci, zachowywali się dosyć przyzwoicie, tylko całkiem nie po gospodarsku.
W Zarzeczu zatrzymał się pułk kawalerii. Konie postawili w stodołach pełnych nie młóconego zboża. Nie zwracali żadnej uwagi, że konie marnują. Daremne były prośby i łzy zmartwionych ludzi, szwargotali między sobą, śmiali się i nic z tego nie brali do serca. Gdy odjechali prawie po dwóch tygodniach, stodoły były puste. Nadszedł głód, nie było co jeść i czym dobytek paść. Zaniepokojony był także mój ojciec, chociaż poniósł najmniejsze straty, ponieważ zboże miał wymłócone, a ziarno schowane, nawet miał sporo zasianej oziminy. Martwił się, że zbraknie mu słomy trzeba było likwidować część inwentarza żywego. Postanowił zabić ładną i nie starą klacz, choć bardzo jej żałował, inaczej pozbyć się jej nie mogąc, bo nikt nie chciał brać. Sobie zostawił dwuletnią źrebicę tej jesieni po raz pierwszy oprząganą, uważał że z biedą wiosnę jakoś obrobi. Paszy było mało, liczył na dwa stogi siana na błotach, około sześciu wozów, które mógł przywieźć tylko w czasie mrozów. Słomy nie było, więc żerował ze stodoły część strzechy słomianej, krytej dwa lata temu. Tak żywiąc inwentarz raczej na wpół głodząc przetrzymał do wiosny.
Dla wioski nastały ciężkie czasy głodu. Nikłe zapasy wyczerpały się szybko, zabrakło nie tylko chleba, ale i ziemniaków. Kobiety były zmuszone iść z dziećmi na żebry. Trzeba powiedzieć przynosiły torby resztek wojskowego chleba - chociaż dla dzieci. Matka moja też chodziła na koszary razem z innymi, żeby ludzie nie domyślali się, że u nas na razie chleba nie brakło. Muszę powiedzieć, kawałki wojskowego chleba często zeschnięte na kość smakowały mi jak nie wiadomo jaki przysmak w porównaniu z chlebem swego pieczywa czarnego z grubo mielonej w żarnach mąki. Dawano mi jako łakocie, gdy sprawowałem się grzecznie.
Mimo tych ostrożności ze strony ojca i matki, ludzie wyczuwali że u nas biedy nie ma. Wybrany wioskowy komitet zajrzał też do naszej komory, widząc sporo ziemniaków postanowili część zarekwirować i podzielić potrzebującym. Mówili: jeden ma za dużo, a drudzy muszą zdychać z głodu. Ojciec oparł się temu stanowczo. Doszło do żandarmerii niemieckiej stacjonowanej we dworze. Wezwali ojca, gdy dowiedzieli się ile ma ziemi, a rąk do pracy mniej od innych, klepiąc po ramieniu powiedzieli mu: " Ty dobrze pracowałeś, więc wszystko jest twoje, a oni niech od ciebie kupią". Tak ojciec został na wierzchu, nie było innej rady, niektórzy brali pieniądze i szli do ojca. Sprzedawał, ale innych pieniędzy nie brał prócz carskich rubli, będąc przekonanym, że to najlepsza i najpewniejsza waluta. Autorytet cara Mikołaja II był tak wielki, a jego przyjście z powrotem tak pewne, jak po ciemnej nocy zaświeci rano słońce. O tym, że ruble mogą upaść, czy stracić na wartości wcale nie myślał. Ojciec we wsi sprzedawał mało, ale wywoził po kryjomu do miasta, tam jak mógł cenę podnosił ruble zbierał chciwie. Pieniędzy zarobionych nie marnował, tylko składał, chowając w szklanym słoju, zagrzebywał w ziemi pod piecem, gdzie siedziały kury. Od czasu do czasu wyjmował, żeby dołożyć świeży utarg, przy tej okazji z matką liczyli z lubością od nowa, ciesząc się , ze sumka rośnie. Nadeszła wiosna jakiej nikt nie pamiętał, nie było czym tej ziemi uprawić. Ludzie jedli pokrzywy i różne zielsko. Przez cały dzień gotowali, jedli bez przerwy. Bez chleba, jałowa niczym nie okraszona strawa nie miała treści, ledwo trzymali się na nogach. Nie lepiej było z inwentarzem, wygłodzone konie ginęły, a te co przetrwały trzeba było podnosić za ogony - czym tu w polu robić? W niejednym gospodarstwie cała rodzina ciągnęła pług. Kłopot był tym większy, że wszyscy , z wyjątkiem ojca, na jesieni zasiali mało ozimin. teraz dopiero zrozumieli, jakie głupstwo zrobili słuchając propagandy.
W takim czasie ludzie rzucali się na wszystko, aby ratować się od głodowej śmierci. Rozpowszechniała się kradzież do niebywałych rozmiarów, a zabójstwa dla rabunku były bardzo częste. Ojciec bał się, zaraz ze zmrokiem zamykał mieszkanie na grubą zasuwę, w nocy nikogo pod żadnym pozorem nie wpuszczał do domu. Zabezpieczył też konia wprowadzając go przez izbę do komory. Rano nie zrywał się wcześnie, zwłaszcza zimą, choć młócić trzeba było, wychodził z domu zawsze gdy dzień rozjaśniał ciemności nocy. Wtedy szedł do stodoły młócił pół kopy zboża, potem wyprowadzał konia do wody i wtedy jadł śniadanie. Oprzęd krów należał do matki. Matka natomiast wstawała bardzo wcześnie, choć z domu po ciemności nie wychodziła. Roboty zawsze było dosyć, zimą wstawała o pierwszych kurach, rozpalała ogień na kominku i przy takim słabym świetle przędła kądziel i gotowała strawę. Czasem, żeby widniej było zapalała łuczywo. Łuczywem świecili wszyscy, ponieważ nafty nie można było dostać za żadne pieniądze.
Rano, gdy jak zwykle przędła i gotowała ojciec wyszedł do stodoły, ranek był jasny. Po chwili widziała jak ktoś w kożuchu przeszedł obok niej do komory i wyprowadził klacz. W izbie panował jeszcze półmrok, kto to był nie zauważyła, sądziła, że ojciec. Nie zwróciła nawet uwagi, że długo z koniem nie wracał. Może po godzinie przyszedł na śniadanie ojciec. Chciał jak zwykle napoić klacz, patrzy w komorze pusto, nie podejrzewając nic złego pyta matkę gdzie klacz? Przecie ty wyprowadziłeś, zdziwiła się. Krew uderzyła mu do głowy, zrozumiał jak podstępnie złodziej wyprowadził. Innym razem może matce tak na sucho by nie uszło, teraz nie miał czasu, wyskoczył za drzwi i pognał do dworu do żandarmów. Daremnie szukali wszyscy cały dzień, wydawało się już , że wszystko przepadło, gdy ojciec sam odnalazł przypadkiem. Stała w niepozornych zaroślach z trzech krzaków łozy w pobliżu wioski. Nikomu na myśl nie przyszło, żeby tam stała. Była uwiązana z workiem napełnionym sieczką na szyi, widocznie złodziej chciał przetrzymać do nocy, aby w ciemności odprowadzić dalej. Żandarmi poznali w okolicy ludzi, bawili się wesoło z niektórymi kobietami, przynosząc im produkty żywnościowe. Późno w nocy nie chciało się im wracać do dworu, choć daleko nie mieli. Dlatego nałożyli obowiązek na mojego ojca odwożenia ich. Ojciec był obowiązkowym, wystarczyło żeby żandarm zapukał do okna, a w kilka minut koń był gotów. Z wieczora, gdy widział idących di wsi żandarmów, wiedział, że będzie musiał ich odwozić, dlatego wtedy nie rozbierał się, spał w ubraniu, a klacz trzymał w chomącie. Oczywiście lubili za to ojca i choć wiedzieli z donosów o tym czy owym krzywdy mu nie czynili, udając, że nic nie wiedzą, albo wprost radząc przechować lepiej. Był więc u nas chleb, było i mięso, rozumie się po kryjomu zabitego tucznika. Tuczyli w komorze w głęboko wykopanym dole przykrytym deskami, przywalono końską mierzwą, ponieważ z przodu od drzwi stała klacz. W zimie w pełnej stodole, tuczyli w dole gdzieś w sąsieku, obstawionym dobrze sianem i słomą.
Mięso jedliśmy tylko w niedzielę i święta, starając się, żeby nikt z sąsiadów tego nie widział. Zawsze ojciec stał w jednym oknie, a w drugim z innej strony matka, bacząc pilnie czy kto nie idzie, jeżeli zauważyli kogoś, mięso chowali natychmiast do pieca.
Raz ojciec z matką w mieszkaniu oparzali zabitego tucznika około stu kg wagi. Przyzwyczajeni do opalania słomą na dworze, parzenie wrzątkiem nie bardzo im udawało się, choć napracowali się jednak tam czy ówdzie sterczała sierść. Nie było rady, postanowili te miejsca opalić słomą. Ledwo zdążyli opalić, wtem matka zauważyła przez okno Niemców chodzących od chaty do chaty. Bardzo przeraziła się, załamując ręce zaczęła płakać, płakałem także ja. Ojciec zachował zimną krew. Tucznika wpakował pod łóżko, sam szybko rozebrał się i położył się udając chorego. Wiele nie trwało, a Niemcy i zaszli i do nas, gdy otworzyli drzwi z mieszkania uderzył ostry dym i smród spalenizny, szybko cofnęli się. Matka z płaczem tłumaczyła im w sieni: mąż poważnie zachorował, nie wie co mu jest, dlatego kadzi go ziołami, żeby wygnać diabła. Uwierzyli, coś ze sobą szwargotali i śmiali się, widocznie, z głupoty ludzkiej, ale do izby więcej nie zaglądali. Sprawdzali czy we wsi mieli ubikacje. Nikt nie miał, od dziadów pradziadów załatwiano się gdzieś za stodołą. Sarkali wszyscy, że to niepotrzebne, ale każdy na swoim podwórku ubikację musiał postawić, choć po staremu załatwiano się za stodołą. Niemiecki dryl nieraz napsuł krwi Zarzeczowianom nie przyzwyczajonym do porządku, a kajzerowska machina wojenna wyciskała z ludności co tylko dało się. Nawet każdy gospodarz dostarczyć musiał pewną ilość pokrzywy, jak we wsi domyślano się na włókno do wyrobu materiałów ubraniowych. Przy tym znikła koło płotów bujnie krzewiąca się od nie wiadomo jakiego czasu. Mało tego wycięto wszystkie pokrzywy w olszynie nad rzeką. Kazano też zbierać kotki o białym puchu niby wata, rosnące na podmokłych łąkach. Dla ojca zdawało się, że końca wojny nie będzie, chociaż kiedyś jadący z nim żandarm powiedział: "Tutaj nie będzie ani pruski ani ruski, tutaj będzie Polska". Tych słów wtedy nie rozumiał, a jednak na jesieni Niemców już nie było - uciekli. Okoliczne wioski, więc i nasza plądrowali po koszarach rabując co się dało. Po paru dniach w koszarach nie było nic do wzięcia. Wszyscy, jeden przed drugim rzucili się do budulca zgromadzonego przez Niemców na rampie. Później poszły niszczycielskie piły w las. Każdy ciął gdzie chciał i co chciał, żadnej władzy nie było.
Do wioski wracali zabrani do armii carskiej. Jedni wprost z frontu, inni gdzieś z głębi Rosji. Wszyscy opowiadali cuda, gdzie byli i co widzieli. Opowiadali o rewolucji rosyjskiej o tym, że cara już nie ma - po prostu lud rządzi się sam. Były to wiadomości dziwne, dla większości niezrozumiałe.
Do domu wrócili także mój brat z żoną i wuj, odmieniony charakterem. Gospodarstwem wcale się nie interesował, od rana do wieczora gdzieś przebywał w mieście. Niedługo wiedzieli wszyscy, że wuj Jan bierze bardzo czynny udział w ruchu rewolucyjnym. Wybrano go przewodniczącym Rewolucyjnego Komitetu w powiecie. Był to wielki awans. Dziwili się ludzie wioskowi skąd u niego wzięła się ta mądrość, przecie do wojska niczym nie wyróżniał się?
Wuj z ruchem rewolucyjnym zetknął się na wojnie. Był w pułku, który przeszedł na stronę Armii Czerwonej. Choć walczył razem z innymi, ale nie wiedział o co chodzi. Gdy zabrali panom ziemię uważał za wielki grzech, tak jakby napaść na gościńcu na jadącego człowieka. Uszy go puchły słysząc co kroku bluźnierstwa przeciw Panu Bogu, w ogóle był tam przypadkowo a w szeregach Armii Czerwonej trzymała go dyscyplina wojskowa. Tym zachowaniem się zwrócił na siebie uwagę komisarza politycznego pułku, który poznał, że to dobry chłopak, ale na wsi źle wychowany i nieobyty. Często zapraszał go do siebie i cierpliwie tłumaczył o krzywdzie jaka zadawali panowie biednym ludziom, którzy na nich pracowali, o dziejowej sprawiedliwości o Bogu, że go nie ma. Tłumaczył mu, że świat jest materialny, a Bóg wymysłem pańskim dla biednych ludzi, żeby bali się, pracowali i panom krzywdy nie czynili. Komisarz był wykształconym człowiekiem, a wuj bardzo pojętnym, nie przeszło wiele, a stał się tak czerwonym jak krew robotnicza, o której często tak wspominał. Czytać umiał dobrze, skwapliwie czytał każdą książkę podsuwaną przez komisarza. Zastanawiał się i myślał wzbogacając swój horyzont. Stał się świadomym bojownikiem idei bolszewickiej.
Do rodzinnej wioski powrócił z powierzonym zadaniem szerzenia nastrojów rewolucyjnych. Zarzecze wydawało mu się obiektem za małym, rzucił się w wir pracy rewolucyjnej w powiecie, wybijając się na jego czoło.
Inaczej zachował się brat Władek, na wojnie niczego się nie nauczył, jakim poszedł takim wrócił. Będąc ze swoim pułkiem na froncie, gdy ogłoszono im: kto chce niech rzuca broń i idzie do domu - chętnie rzucił. Pojechał po żonę osiedloną po ewakuacji w Smoleńsku, wrócili do domu przy pierwszej sposobności.
Polityka nie interesowała go, odwrotnie narzekał razem z ojcem na wuja, że wiatrem podszyty, goni nie wiadomo gdzie i po co, zamiast brać swoją ziemię i uczciwie pracować. Stolarkę zupełnie porzucił, energicznie biorąc się do gospodarstwa. Pracował po "staremu", tak jak gospodarowali ojciec i dziad. Pewno pracowałby tak dalej niczym nie różniąc się od innych, gdyby nie przypadek w zasadzie drobny, który jakby otworzył mi oczy.
Ojciec przyniósł ze dworu jeden ul pszczół w kłodzie. Ten rok był bardzo miododajny. Było jeszcze pół lata, a w kłodzie pełno miodu, co tu robić? Za poradą dobrego pszczelarza brat postanowił do tego ula dodać przystawkę, którą zrobił niezwłocznie dobrze dopasowaną do kłody, starannie nacierając jakąś rośliną lubianą przez pszczoły. Dla Władka na myśl nie przyszło, że do ula pukać nie wolno. Chciał przybić przystawkę do kłody gwoździem! Uderzył młotkiem raz i drugi, usłyszał w kłodzie ostre brzęczenie, zanim zorientował się co dzieje się, był otoczony rojem pszczół. Choć na twarzy miał siatkę ochronną, rękawiczki, a rękawy mocno zawiązane sznurkiem, jednak jakimiś niewidzialnymi szczelinami nawłaziło pszczół za koszulę i siatkę. Oblepiony pszczołami, cięty niemiłosiernie wpadł do izby, a owady za nim. Nie było rady wyleciał i jak oszalały, skacząc przez płoty gnał na błota, w tym miejscu grząskie i trudne do przebycia.
Strach dodaje skrzydeł - mówią, szczęśliwie dopadło rzeki, dał nura, odpłynął w wodzie. Gdy wyskoczył na powierzchnię zobaczył na sobą część pszczół, dał drugi raz nura, płynąc jak mógł najdalej, pszczół już nie było. Czując się bezpiecznie wyszedł z wody, zrzucił bieliznę, strzepując mokre owady, potem długo przykładał zimne okłady na zbolałe ciało. Do domu wrócił pod wieczór, cały opuchnięty podobny do bałwana, tylko oczy świeciły.
Mylił się brat sądząc, że cały rój obsiadł go w pasiece. Pewnie, ogłoszono alarm do obrony, nad ulem aż kotłowało się, spokojne przedtem owady, stały się niesłychanie cięte, napadały na wszystko.
Ojciec był w domu, widząc co się dzieje, bez namysłu poleciał na drugą wioskę do pszczelarza, który podobno umiał jakieś zaklęcia, że słuchały go pszczoły. Po paru godzinach przyszedł z ojcem. od razu zabrał się do pracy. Poprosił o wodę, starannie myjąc się do pasa, natarł się ziołami, zabezpieczywszy się siatką, poszedł bardzo wolno do pasieki. My patrzyliśmy przez okno co będzie, owady od razu obsiadły go, ale on nic z tego nie robił, usiadł koło ula i zaczął dymić. Kopcił długo przy tym czynił jakieś znaki. Zauważyliśmy, że nad ulem krążyło coraz mniej, widocznym było, że pszczoły uspokajały się. Około wieczora wszystko wróciło do porządku.
Od tego czasu Władek jakby zaciął się na pszczoły, kupował książki pszczelarskie i uczył się. Po kilku latach dorobił się pasieki z piętnastu uli warszawskich prawdziwych pałaców pszczelich. Pszczoły polubił, one nie czyniły mu krzywdy, nie ubierał się ani siatki ani rękawiczek. W rolnictwie o poradę nie pytał nikogo, uważał książkę rolniczą za najlepszego przyjaciela i doradcę. Później sam jeden w Zarzeczu prenumerował " Przewodnika Gospodarskiego". O wojsku brat słyszał będąc jeszcze w Rosji, ale wiadomość ta nie zaciekawiła go, poszła jak się mówi, mimo uszu. Dopiero słaba kanonada artyleryjska niby dalekiego grzmotu, przypomniał, że Legiony to nie jest coś dalekiego i niepewnego, ale w nasze strony szybko posuwająca się armia. Z legionistami spotkał się przypadkowo idąc po wodę do studni. Byli dwaj zwiadowcy, grzecznie brata pozdrawiając pytali czy nie ma bolszewików w wiosce. Nie ochłonęliśmy jeszcze z wrażenia tego spotkania, gdy poderwał nas huk pocisku armatniego, rozrywającego się we wrotach naszego podwórka. Bolszewicy musieli widzieć zwiad polski koło naszego domu. Prawie równocześnie drugi pocisk uderzył w nasz komin. matka gotowała strawę, my wszyscy staliśmy przy niej koło pieca, nagły trzask i rumot walących się cegieł rzucił nas na kolana. Nie wiedzieliśmy co się stało, wybuchu nie było, dopiero później ojciec znalazł na suficie pocisk armatni bez główki. Dziękowaliśmy Opatrzności wierząc, że to był cud, gdyby pocisk eksplodował zginęlibyśmy na pewno. Ostrzeliwano naszą wioskę z bolszewickiego pociągu pancernego, który zajechał torem i z odległości około trzech km strzelali do widocznego celu. Nie wiadomo jak by to bombardowanie skończyło się, gdyby celny strzał artylerii polskiej nie zmusił pancerki do wycofania się?
W rezultacie tej kanonady w wiosce zostało czterech zabitych, a dwie osoby ranne. Niedługo trwała cisza, z niewiadomych przyczyn zaczęła strzelać po naszej wiosce artyleria polska. Strzały padały gęsto, ale nieszkodliwie, okalając ze wszystkich stron wioskę. Powstała panika, ludziska zaczęli zbierać się w naszej piwnicy, czołgając się nieraz z daleka. Do tej piwnicy z której niejeden się śmiał, gdy wuj Józef ją budował. Śmiesznie naiwni, zwłaszcza dziwić się trzeba tym co będąc na wojnie niejedno widzieli!
Cóż że piwnica murowana z dużych głazów, ale dach słaby ze słomy. Gdyby pocisk wpadł przez dach, ze wszystkich zebranych byłaby masa. Prawda w gromadzie człowiek czuje się odważniejszym. Z ucieczką bolszewików zginął gdzieś wuj Jan nikt o nim nic nie wiedział.
Jan Szot