Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi

 

Pokolenie trzecie

Trzecie pokolenie to moje. Pisząc życiorys dziadka, ojca, a teraz swój, pragnę zobaczyć jaką drogę przebyła nasza rodzina, a razem z nią nasza wioska. Mija prawie wiek od czasów dziadka uginającego się pod ciężarem pańszczyzny, nieco mniej od ojca pokornie schylającego się pod panem z tradycyjnego nawyku, i docieram do siebie wychowanego już w szkołach w Niepodległej Polsce.

***

Urodziłem się 25 lipca 1910 roku. Sięgnę pamięcią do tych chwil odległych, gdy miałem prawie trzy latka. Mocno utkwił mi w pamięci powrót brata, Władka, z Wilna, po skończonym terminie u stolarza, z papierami czeladnika. Wrócił ubrany jak pan: w ładnym, granatowym garniturze, w modnych bucikach, w kapeluszu, no i z zegarkiem z długim łańcuszkiem, błyszczącym z daleka na piersi. Pamiętał o nas wszystkich. Ojca ucieszył juchtowymi butami, ale matka była bardzo zgorszona gdyż otrzymała chromowe buciki na pół wysokich korkach, sznurowane prawie do kolan - "tego dziwactwa" - powiedziała "na nogi nie włożę" i rzuciła w kąt do śmieci. Prawdziwą burzę wywołał podarunek dla siostry. Dostała ona takie same buciki jak matka, ładne pończoszki, kapelusz przybrany czerwonymi wiśniami i dobry kostium w szarym kolorze, ale tak wąski w kroku, że gdy przebrała się to chodziła jak spętana. Jakie ty paskudztwo przywiózł - krzyknęła matka załamując ręce. Ojciec klął i wyzywał go od głupich, że w mieście rozum mu się pokręcił. Było dużo krzyku, kłócili się, zdenerwowany Władek powiedział ojcu i matce, że oni z Zarzecza nosa nigdy nie wytknęli, w mieście wszyscy tak chodzą i nikt nie śmieje się, więc on będzie siostrę ubierał sam za swoje pieniądze. Siostra płakała, ale w duszy cieszyła się z podarunku, czuła intuicyjnie, że w tym stroju jest jej do twarzy, bała się, żeby rodzice nie bronili jej w tym chodzić. Ja otrzymałem dużo cukierków i dużego lwa rzeźbionego w drewnie. Burza o strój siostry pomału ucichła; matka całym sercem kochała jedynaczkę więc jej pobłażała. Tak się złożyło, że wkrótce zaproszono siostrę w kumy. We dwie z matką przypadły do rąk ojca i tak gorąco prosiły, aż zmiękł i zezwolił jej jechać w tym ubraniu. Na wóz sama wleźć nie mogła, kum musiał wsadzać, a przed kościół szła zgrabnie, wydawało jej się, że wszyscy patrzą na nią, czuła się szczęśliwa.

Brat długo w domu nie siedział, zgodził się w Lidzie za czeladnika, zarabiając jednego rubla dziennie - był to duży zarobek. Lida przeżywała złoty okres rozwoju. Car Mikołaj II gwałtownie szykował się do wojny, dlatego w przyśpieszonym tempie rozbudowywał swój potencjał wojenny. W Lidzie budowano koszary wojskowe, z jednej strony miasta olbrzymie bloki rozrzucone na dużej przestrzeni dla piechoty, a z drugiej dla pułku lotniczego. Robota aż kipiała. Mrowie ludzkie ze wszystkich stron rozległego imperium rosyjskiego, pracowało we dnie i w nocy przy robotach przeważnie akordowych, zarabiając bardo dobrze. Spokojne miasto ożyło. Burzliwie rozwijał się handel i rzemiosło. Ludność różnymi sposobami bogaciła się, a co za tym idzie rozbudowywało się miasto. Nowe kamienice wyrastały jak grzyby po deszczu, tworząc nowe ulice. Koszary lotnicze zakładano na wielkiej równinie wywłaszczonych gruntów majątku Zarzecze i części z naszej wsi.

Kończyła się dawna świetność Zarzeckiego dworu. Niegdyś olbrzymie dobra kurczyły się z biegiem czasu przez nieudolność, czy też lekkomyślność swoich dziedziców. Już dawniej odpadały folwarki, ale sam dwór trzymał się jeszcze w sławie zamożności, to wywłaszczenie stało się początkiem upadku. Zabrano dworowi kilkaset najlepszej ziemi położonej tuż przy dworze. Odszkodowanie sięgało co prawda dużych sum, ale nie wiadomo czy dziedzic zdążył je pobrać czy nie.

Tak czy inaczej wkrótce wybuchła wojna i pieniądze zginęły razem z majestatem cara Mikołaja II. Tak samo zginęły pieniądze przyznane za wywłaszczone grunty naszej wsi. Na próżno starano się po wojnie u władz polskich, nie tylko w sądach, interpelacja w tej sprawie wniesiona była przez posła w sejmie, nawet prośbą doręczono osobiście prezydentowi Mościckiemu, gdy przejeżdżał z Lidy do Nowogródka. Sprawa zawsze nabierała biegu, ale kończyła się jednakowo: brak dowodów i podstaw.

Budowa koszar wywarła wielki wpływ na naszą wioskę, i dawała dobry zarobek, przy zwózce kamieni i innych materiałów budowlanych. Z wielkimi budowlami związana było gorączkowe poszukiwanie terenów pod cegielnię przez przedsiębiorczych Żydków. Gdy okazało się, że cała nasza wieś leży prawie na glinie, jeden z nich, Nochim, kupił, suto płacąc, pierwsze z brzegu gospodarstwo, na którym założył cegielnię. Gliny było dookoła, z której wypalała się cegła pierwszej jakości. Zbyt był wprost nieograniczony, dlatego Nochim postanowił rozbudować cegielnię na sposób przemysłowy, ale nie mając dostatecznego kapitału przyjął do siebie dwóch wspólników. Razem postawili nowoczesny piec systemu Hoffmana, kupili pressę do mechanicznego wyrobu cegieł i lokomobilę i do napędu, tak rozbudowana cegielnia ruszyła pełną parą. Żydek Nochim wzbogacony na wyrębie dworskiego lasu, choć przedsiębiorczy, nie spostrzegł się nawet jak go wyrzucili grający w jedno obaj wspólnicy. Pierwszy wspólnik, Anuszkiewicz, bogacz, był właścicielem kilkunastu kamienic i różnych przedsiębiorstw. Dorobił się znacznego majątku krętactwem, pożyczając każdemu kto chciał pieniędzy na postawienie nowej kamienicy. Przed pożyczką tak omotał pożyczającego kruczkami prawnymi, że w niedługim czasie budynek stawał się jego własnością. Niewątpliwie był zdolnym organizatorem; robotnikom nie kręcił, przeciwnie cieszył się, jeżeli kto na cegielni dużo zarobił, wtedy chwalił go i zachęcał do jeszcze wydajniejszej pracy. Ciekawy typ człowieka. Będąc wdowcem - hulanek nie lubił, żył skromnie. Wszystko co robił i czym żył sprowadzało się do pomnożenia posagu córki, jedynaczki, ale tak brzydkiej, że przypominającej małpę nie człowieka, co było dziwne, bo on sam był przystojny. Widocznie chciał "kupić" za swoje bogactwo męża córce. Swatano ją także z paniczem Jasiem ze dwora Zarzeckiego.

Drugi wspólnik Nochima, Patrycki, dorobkiewicz w administrowaniu dużych dóbr Berkówka skonfiskowanych Polakowi przez rząd carski za udział w powstaniu, a potem sprzedanego w drodze licytacji generałowi armii carskiej. Generał przyjeżdżał do majątku rzadko, zostawiając wielką swobodę Patryckiemu, co dało mu możność dorobienia się znacznej sumki.

Na pewno obaj wspólnicy pozbywając się trzeciego myśleli każdy o sobie, obydwaj byli krętaczami zdolnymi do wszystkiego. Bieglejszym okazał się Partycki, który pozbył się Anuszkiewicza spłacając go częściowo. O Patryckim w Zarzeczu ludzie wiedzieli niewiele, tyle tylko że był administratorem w Berdówce oddalonej o dziesięć km. Skąd tam przybył, tego nikt nie wiedział. Panowało powszechne przekonanie, że musiał mieć konszachty z diabłem. Do czego tylko dotknął się, robota paliła mu się w ręku, żadnej pracy się nie wstydził, nawet bardzo brudnej. Pracował bez wytchnienia, od świtu do zmierzchu można go było spotkać przy jakiejś robocie. Pod jego nadzorem cegielnia nabierała rozmachu.

Raz ojciec mój wożąc cegły na koszary lotnicze spytał go z ciekawości: dlaczego idzie mu wszystko tak składnie? Partycki nie odpowiedział od razu, zastanowił się chwilę. "Widzisz - rzekł, to długa historia. Byłem niedużym chłopcem, gdy umarł mój ojciec. Matka, biedna wyrobnica, nie mogła nas siedmiorga wyżywić, pooddawała tych, co mogli robić na służbę. Mnie zabrał bogaty chłop do pasienia krów. Rok później zmarła matka, nie miałem już dokąd wracać. Służyłem u niego jak za swego przez kilka lat, nic mi nie płacił, dawał jedzenie i lichy przyodziewek. Gospodarz był dobry, ale gospodyni zła i chciwa. Budziła mnie o świcie do pasienia krów, a gdy przygnałem, nie pozwalała mi odpocząć czy pospać, musiałem od razu uzbierać zielska dla świń i urąbać drewna; zawsze wynajdowała jakąś robotę. Tak, choć w ciężkim trudzie, urosłem na zdrowego parobka. Wstydziłem się paść krowy, usłuchałem wtedy rady ludzi i postanowiłem iść szukać pracy we dworze. Gospodarz pożegnał mnie czule, dał za kilkuletnią pracę samodziałowe ubranie i bochen chleba, kawał okrawy i nakreślił krzyż na drogę. Wracałem do swojej wioski rodzinnej prawie dwadzieścia km drogi. Tam chciałem rozejrzeć się i poszukać pracy. Idę sobie, idę. Dzień był pogodny, pod stopami śnieg skrzypiał, na mrozie nieprzyzwyczajone nogi do marszu zaczęły piec i boleć. Żeby to podjechać, pomyślałem. Usłyszałem brzęczenie janczarów tuż za sobą. Ledwo zdążyłem odskoczyć w bok, a tu przyleciała piękna kareta zaprzężona w sześć czarnych jak kruki koni. Zdjąłem czapkę, nisko kłaniając się panu. Widziałem jak kazał słudze zatrzymać się, ale kawał ujechali zanim zatrzymały się rozbrykane konie. Pan otworzył drzwiczki i grzecznie zaprasza mnie do środka - chodź, chłopcze - powiada, podwiozę ciebie. Wymawiałem się, wstyd mi było w tak lichym ubraniu i łapciach siadać do środka. Ale mnie przynaglał, siadaj prędzej, czasu nie ma. Usiadłem, wygodnie było, miękko i miło. Dobry pan wypytywał skąd i dokąd idę, rozmawiał grzecznie, litował się, dał mi garść rubli szczerozłotych, potem, nie wiem jak, zasnąłem. Obudził mnie jak byliśmy w naszej wiosce. Wstawaj chłopcze, twój dom widać! Chwyciłem za kolana, serdecznie żegnając dobrodzieja i wysiadłem. Raptem kareta gdzieś znikła, byłem zdumiony, zobaczyłem, że siedzę naprzeciw swego domu tyłkiem na śniegu. Na śniegu, nie na śniegu, a na mojej okrasie, z której została sama skóra. Machinalnie włożyłem rękę w kieszeń, gdzie chowałem złoto - dostałem garść węgli. Od tej chwili wszystko udawało mi się jak po maśle - zakończył".

Ojciec o nic więcej nie pytał, dla niego zupełnie było jasne, w ogóle szczerze wierzył: że wszystkim bogaczom diabeł pomaga.

Nie wiadomo do jakiego rozwoju doprowadziłby Patrycki cegielnię gdyby dłużej żył. Pamiętam, zmarł nagle, a my z matką chodziliśmy go nawiedzić. Wtedy widziałem po raz pierwszy jego piękne meble, zaglądałem z ciekawością do dużego lustra w toalecie zawieszonego żałobnym kirem. Nasz Władek zrobił trumnę z desek sosnowych, różniącą się od chłopskiej tym, że wewnątrz wybita była białym płótnem, a z zewnątrz pociągnięta ciemną bejcą.

Brat wyrobił się na rzetelnego stolarza meblowego. Niedługo nasze mieszkanie zaczęło zmieniać swój wygląd i porządek ustalony od dziada pradziada. Oto brat zaczął meblować po swojemu, trochę z miejska, meblami swojej roboty. Najpierw porąbał stół, gruchot rozlatujący się ze starości, a zrobił nowy, ładny, malowany na biało. Do tego cztery krzesła. Potem przyszła podręczna szafka politurowana, na której postawiono duże lustro w ozdobnej ramie własnej roboty, w którym lubiłem się cały przeglądać. Szerokie drewniane łóżko, ładnie wykonane, matka słała najlepszym dywanem jaki miała i układała stos poduszek. Miała ich dosyć, bo szykowała wyprawę dla córki. Ojciec na te wszystkie zmiany nic nie mówił; po pierwsze nic go nie kosztowało, a po drugie lubił chwalić się synem przed innymi. Podłogi nikt nie miał w całej wiosce, uważano, że na wsi nie może być, to wymysł szlachecki. Tego zdania był także Władek, który nie wiedział co zrobić z kurami, które jak w całej wiosce trzymane były w izbie pod piecem. Najgorzej było zimą, kiedy kur na podwórze prawie nie wypuszczano, i które chodziły cały dzień po mieszkaniu i śmieciły. W duże mrozy do mieszkań wprowadzano małe prosięta, kotne owce, nawet krowy na ocieleniu. Tak było od dawien dawna i długi jeszcze czas nikomu nie przyszło do głowy zabezpieczyć przed zimnem budynki inwentarskie i nie trzymać stworów przy sobie. Matka starała się utrzymać w izbie względny porządek: maiała przecież kawalera i pannę na wydaniu. Zamiatała dosyć często zasypując glinianą polepę żółtym piaskiem, choć nie na długo, wypuszczone spod pieca kury robiły swoje. U nas zaczęli bywać kawalerowie, moja siostra Zosia była zgrabną dziewuchą, chłopcy aż się bili o nią. Bardzo pracowita i zawsze wesoła była ulubienicą ojca, który wybaczał jej wiele. Pogłoska, że da jej w posagu dwieście rubli, a była to spora sumka i mało która dziewucha taki posag dostała tylko pod jednym warunkiem: że daje temu co ma dobre gospodarstwo. Sam był bardzo chciwy na ziemię, dlatego, gdy przyjechał w swaty kawaler z drugiej wioski, mający duże gospodarstwo, a na utrzymaniu tylko starą matkę, ojciec bez zastanowienia obiecał córkę, nie patrząc że kawaler był brzydki i starszy od niej o czternaście lat. Na próżno Zosia płakała, niewątpliwie wydałby za niego siłą, ale okazało się, że dziewczyna nie miała jeszcze osiemnastu lat i trzeba było trochę poczekać. Za to ilekroć ojciec był pijany, lub awanturował się gdzie na wsi, matka nie szła po niego bo bała się, posyłała więc córkę. Siostra przychodziła, całowała ojca w rękę prosząc, żeby szedł z nią do domu. Jej nigdy nie odmówił ale zawsze pytał "A pójdziesz ty za Kazimierza?". Zosia skwapliwie mówiła - pójdę, pójdę tatku! Po drodze tłumaczył jej jak będzie dobrze za Kazimierzem, nie zaprzeczała, powtarzała tylko - tak, tak, tatulku. Gdy przyszli do domu, a ojciec był pijany, sadzali go przy stole podtrzymując rozmowę o Kazimierzu, matka zaś na prędce szykowała mu papierosa grubego jak palec z mieszaniny tytoniu i suszonych liści maku i podawała całując go w rękę. Ojciec stale nawracał do Kazimierza, a papierosa tego pociągał dotąd aż usnął. Wtedy matka z córką rozbierały go i kładły do łóżka. Nie bronił się. Spał najdalej do świtu, potem zrywał się i szedł do swojej pracy jak gdyby nic. Nie mniejsze kłopoty miał Władek. Będąc przez dwa lata w mieście przypatrzył się kulturalniejszemu obejściu. Wstydził się nie raz za ojca, gdy nietrzeźwy wyprawiał na zabawie różne głupstwa, albo wtrącał się w częste bójki. Ojciec nie był dla niego wyrozumiały, choć wiedział, że kawalerowie z Zarzecza, dobrze zarabiali na cegielni i mieli pieniądze na hulanki. Władek musiał oddać cały zarobek, z którego dostawał od ojca w niedzielę dwadzieścia kopiejek, to jest tyle, ile kosztowała duża bułka. Brat nic ojcu nie mówił, po godzinach pracy u majstra, zostawał dłużej i robił dodatkowo na akord. Tak dorabiał kilka, czy kilkanaście rubli o których ojciec nie wiedział. Nie palił i dużo nie pił, ale w ludziach, gdzie trzeba było, pieniądze miał i nie skąpił. Jego elegancja, dobre zachowanie się i jak by to powiedzieć, szczodra ręka zwróciły na niego uwagę. Często był proszony w kumy i w drużby. Wtedy ojciec dawał mu aż całego rubla, a Władek mając swoje mógł postawić się: kupował kumie czy druhnie oprócz cukierków jak inni, jeszcze najładniejszą bombonierkę. Nie trzeba było mówić jak czuła się szczęśliwa taka dziewucha i jak zazdrościły jej inne. Matce chrześniaka, babce na chrzcinach, czy panu młodemu na weselu kładł w podarunku najwięcej ze wszystkich. Zaczęli go żenić! Ojciec sam namawiał, kombinując niedługo oddać córkę za mąż za Kazimierza, a posag Władka ( miał dostać najmniej dwieście rubli) oddać za Zosię. Ale zimą żenić nie chciał, żałował, że młoda żona będzie siedziała bez roboty i darmo jadła. Po Wielkiej Nocy brat pojechał w swaty. Pojechali z sąsiadem do panny, o której ten sąsiad tylko słyszał, mieszkała w dwadzieścia trzy kilometry oddalonej okolicy szlacheckiej. Choć z domu wyjechali zaraz po południu, to na miejsce zajechali o zupełnym zmroku. Okolica była porozrzucana, jechali jakąś wąską dróżką, nie zauważyli kiedy zjechali w pole. Nie chcąc robić hałasu zdjęli janczary z szyi konia, chowając głęboko w słomę siedzenia, żeby nie brzęczały. Po długim błąkaniu się po polu natrafili na właściwą drogę, wtedy nałożywszy na konia janczary z hałasem wjechali na dziedziniec panny. Władek wiedział, szlachta ma inne zwyczaje. Wódki młody stawiać nie powinien, bo jeżeli postawi to skompromituje się z miejsca, gdyż rodzina panny między sobą z miejsca orzekną: że przyjechał jakiś cham, który nie ma żadnego wychowania. Szlachta przyjmuje i gości wódką. Wódki więc nie brał, ale kupił piękną bombonierkę dla panny.

Swaty na wsi wiedzą jeszcze tego dnia czy panna pójdzie, czy nie, bo jeżeli za wódkę zapłacą to wiadomo, że z tej mąki chleba nie będzie. Inaczej jest u szlachty, tam wszystkich swatów gościli jak najlepiej i przez delikatność, żeby nie obrazić młodego nie mówili wprost czy panna pójdzie za niego czy nie. Dopiero później przez jakiegoś krewnego dawano znać młodemu jak sprawa stoi.

Panna była z matką wdową, a starszy od niej brat wywędrował do miasta będąc jeszcze podrostkiem. Uciekł od matki, wyuczył się ślusarstwa, pracował w fabryce dobrze zarabiając, wyrzekł się zupełnie gospodarstwa. To właśnie gospodarstwo, choć nieduże, po śmierci matki miało przejść na córkę jako posag. Władek wracał do domu dobrej myśli. Nic nie wiedział, czy panna za niego pójdzie, ale z zachowania matki i córki wyczuwał, że są mu przychylne. Jakoś w dwa dni potem dali znać przez swego kuzyna, że dla kawalera nie mają żadnej ujmy, ale matka chce zobaczyć jego gospodarstwo. Istotnie w najbliższą niedzielę przyjechała matka w asyście tego samego kuzyna. Gospodarstwo nasze im bardzo się podobało, zwłaszcza bliskość miasta, dobry zarobek na miejscu, wesołe położenie i nieliczna nasza rodzina. Wszyscy zgadzali się, że siostra niedługo wyjdzie za mąż, a mnie nie brano pod uwagę, byłem za mały. Nasz ojciec też był bardzo zadowolony, choć przyszłej synowej nie widział, cieszył się z jej posagu, mile łechtała go ludzka próżność, że syn żenił się ze szlachcianką. Co prawda granice między szlachtą, a chłopstwem pomału zacierały się, ale wypadki takich małżeństw były dosyć rzadkie. Trzeba powiedzieć, w pożyciu takie małżeństwa mieszane były najczęściej nieszczęśliwe. Przy każdej sprzeczce małżeńskiej, a tych życie nikomu nie skąpi, strona szlachecka wyzywała chłopską zawsze od chama.

Brat promieniał ze szczęścia, jego narzeczona, bo już tak mógł nazywać, była młoda, wysoka i ładna. Dla panny Władek też był nie obojętny, tak przy ogólnym zadowoleniu dwóch rodzin postanowiono niezwłocznie nieść na zapowiedzi i szykować się do wesela.

 

Jan Szot

??????.???????