|
Pokolenie drugie
Czas robi swoje, nikt oprzeć się nie może, czy chce czy nie chce. Jednych unosi łagodnie z prądem, drugich, opornych, stojących w miejscu, miażdży. Minęło trzydzieści lat i Zarzecze zmieniło swój wygląd. Z dziesięciu kurnych chat rozrosło się do dwudziestu trzech domów, w tym tylko jedna kurna chata, która przetrwała prawie do wojny. Ludność wzrosła więcej niż dwukrotnie. Niektóre rodziny pomnożyły się kilkakrotnie, a rodzina Marcinkowych aż dziesięciokrotnie. Nazywano ich dlatego "czterdziestu Tatarami". Dlaczego czterdziestu Tatarami nie wiem. Zresztą - przezwiska mieli wszyscy, od małego do starego. Gdyby ktoś obcy przyjechał i spytał o kogoś wymieniając jego nazwisko, to prawdopodobnie od razu odpowiedzi by nie uzyskał. Zapytany musiałby zastanowić się chwilę i dopiero powiedzieć jego przydomek i gdzie go szukać.
Ludzi przybywało, a ziemia została ta sama; trzeba było karczować i orać gdzie się dało. Poważnie wzrósł areał orny, ale sposób gospodarowania został ten sam. Stare pańszczyźniane nawyki mocno weszły do krwi i nieprędko dusza chłopska wyzwoli się do samodzielnego myślenia. Zdarzały się wypadki nieprzeciętnych indywidualności, były one jednak pośmiewiskiem ogółu, uznane przez wszystkich za głupie choćby najmądrzej myślały i działały.
Dziadek syna Kazimierza ożenił młodo, choć sam mając, około czterdziestu pięciu lat, czuł się również w pełni sił. Niedługo potem wyprawił wesele dla drugiego syna, Józefa, młodszego od tamtego o trzy lata. Uważał tak jak wszyscy, że nikt nie może narzekać na rychły ożenek i wczesne wstawanie. W gospodarstwie męską robotę obrobił sam, ale babcia dobrego zdrowia nie miała po kąpieli w błocie, w pole nie chodziła, wyręczona całkowicie przez dwie synowe. Żonaci synowie pracowali codziennie w lesie przy wyrębie . Trzeci syn, Aleksander, młodszy od najstarszego o osiem lat, chodził do roboty do majątku. Wszyscy synowie zarobione pieniądze oddawali dziadkowi. Czwarty syn, Jaś, młodszy od najstarszego o osiemnaście lat, pasł krowy. Najwięcej miał kłopotu z trzecim synem, Aleksandrem, moim ojcem. Jeszcze gdy pasł krowy, włożył głownię z palącego się ogniska do wozu Żydowi wiozącemu dwie beczki ze smołą. Dzień był upalny, więc woźnica popuściwszy koniowi lejce, spał na wozie. Odjechał prawie o kilometr zanim wóz znalazł się w płomieniach. Spaliło się wszystko, ledwo uratował konia. Z tego powodu dziadka poważnie szarpano, aż wielkim nakładem trudów i kosztów sprawę ostatecznie wygrał. Od podrostka posyłany do pracy we dworze, za wcześnie poznał się z dziewuchami. Kiedyś przyszło mu do głowy pójść do okolicy i zabawić się razem ze szlachtą. Śmiali się z niego inni, on jednak uparł się, namówił jeszcze jednego i poszli. Z mieszkania nie wyprosili, ale szlachta do zabawy ich nie zapraszała, gdy stali koło pieca i spokojnie przyglądali się wszystko było w porządku. Gdy ojciec poszedł zaprosić szlachciankę do tańca, ta stanowczo odmówiła i wtedy bez namysłu uderzył ją w twarz. Wywiązała się z tego bójka, po której niefortunni "kawalerowie" ledwo uciekli, poszarpani i pobici. Od tego czasu ojciec przemyśliwał jak się zemścić, aż ktoś poradził, żeby w czasie tańca posypać podłogę tabaką, potem zamknąć drzwi. Po kilku tygodniach poszli jeszcze raz. Szlachta widząc ich zaczęła szemrzać, ale nie ruszała. Gdy muzykanci zagrali skoczną poleczkę, a kilkanaście par wirowało, ojciec obszedł dookoła nieznacznie rozsypując tabakę. Zaraz potem wyszli na podwórz, podpierając drzwi drągami. Długo nie trzeba było czekać, roztarta tabaka unosiła się w powietrze, wciskając się w oczy, nos i gardło, drażniła błonę śluzową. W środku zaczęli kaszleć, kichać i jeszcze gorzej, zrobiło się gwarno jak w ulu. Wszyscy rzucili się do drzwi, niestety zamknięte! Chuligani w śmiech, to tak szlachta bawi się, gorzej od nas, chamów! W środku nikt nie zważał na szatańskie chichoty, ani na wyzwiska ordynarne, każdy myślał tylko o sobie, jak uciec na powietrze, bo wszyscy dusili się. Nie było rady, jeden przed drugim rzucili się do okien, wypadając w ciemność, za oknem zaś niejeden oberwał jeszcze kijem. Tacy syci zemstą wrócili do domów.
Bezskutecznie dziadek chciał go ożenić zmuszając różnymi sposobami, upierał się przy swoim i bronił dalej. Niebawem zbałamucił sąsiadowi przed miesiącem poślubioną żonę, hasając z nią w karczmie, lub naznaczając schadzki. Czego nie robił biedny mąż, aby odwieść od tego żonę, chociaż jej nie bił, bał się zabójczo mego ojca. Niewierna, widocznie bardzo w ojcu zakochana, jeżeli nie mogła inaczej, to w nocy, gdy poszli z mężem spać, starała się męża jak najprędzej uśpić, sama zaś ubierała się i po cichu uciekała do karczmy. Wszystkim mówiła, że bardzo lubi tańce. Wiedział o tym mąż, bo mu donosili, myślał co by tu zrobić, w desperackiej rozpaczy postanowił spalić karczmę, sądząc, że w ten sposób powstrzyma żonę od nocnych ucieczek z domu. Nie będzie karczmy, nie będzie tańców, myślał, będzie pilnowała domu.
Zła myśl, gdy powstanie w głowie i natychmiast nie będzie wyrzucona, omota człowieka, jak sieć pajęcza owada. Zawiedzionemu mężowi myśl podpalenia karczmy nie dawała spokoju, stawała się pewnikiem najlepszego rozwiązania jego sprawy rodzinnej.
Pewnej, jesiennej nocy, gdy cisza świadczyła, że wieś śpi, podkradł się i wetknął pod dach kryty gontem, kłębek zapalonych klejących się szmat. Pośpiesznie wrócił do domu ścieżką za ogrodami.
Choć położył się spać, ale zasnąć nie mógł, z jednej strony czuł radość, z drugiej dręczyło go sumienie, że zrobił krzywdę niewinnemu Żydowi. Krwawa łuna rozjaśniła mrok w izbie, świadcząc o udanym przestępstwie.
Tak przestała istnieć karczma Zarzecka, pozostałość okresu pańszczyźnianego.
Karczmy już nie było, ale niewierna żona zdradzała męża nadal, aż raz nie wytrzymał, sprawił jej takie lanie, że unieść się nie mogła. Widząc, że to nie przelewki zeskrobała główki z całego pudełka zapałek i wypiła, a po niedługich męczarniach zakończyła życie, ówczesne zapałki były silnie trujące.
Mój ojciec choć nie przejął się zbytnio samobójczą śmiercią kochanki, ale na pewien czas ustatkował się i postanowił żenić się.
Dziadek żeniąc go nie zważał, że był styczeń i młoda bez roboty jadła by chleb, na który nie zarobiła, chociaż rad temu nie był, chciał ożenić jak najprędzej, za wszelką cenę. Myślał, że "gdy ożeni się to się odmieni". W bliskości nie miał dobrej opinii, w swaty pojechał więc daleko.
Ożenił go z sierotą, której rodzice młodo zmarli, zostawiając dwie małe dziewczynki. Obie od razu musiały iść na służbę, gospodarstwo ich użytkowali krewni. Gdy dorośli, starsza wyszła za mąż, biorąc męża w tak zwane "prymy", na swoje gospodarstwo. Młodsza służyła nadal w folwarku bogatego Niemca.
W tym czasie do Rosji przybywało tysiące Niemców, energicznych i rzutkich, którzy w podatnym klimacie dochodzili szybko do bogactwa.
Do niej to przyjechał w swaty ojciec i z nią wkrótce ożenił się. Była to moja matka.
Cztery kobiety w jednym mieszkaniu jak mogły się pogodzić? Gospodynią była żona najstarszego brata Anielka, jej pomocnicą była żona średniego brata, a moja matka, najmłodsza, musiała słuchać ich obu. Wszystkie zaś synowe razem słuchały babki, która czując się niezdrowo, właściwie mało wtrącała się do gospodarstwa, w niecały rok przy mojej matce umarła.
Anielka stała się zarządzającą gospodynią z racji swego pierwszeństwa, jako żona najstarszego. Rządziła despotycznie, do pieca nie dopuszczała ani jednej, ani drugiej. Jedynie w niedziele i święta jakimś zwyczajem bliny piekły wszystkie synowe po kolei.
W niedzielę w której piekła moja matka, bliny były najsmaczniejsze. Wściekła się Anielka, szykanowała różnymi sposobami moją matkę spokojną i skromną, ale dorównać jej nie mogła. Długo śledziła, aż podpatrzyła, że coś sypie do ciasta - była to soda do picia wówczas na wsi nieznana. Matka nauczyła się trochę gotować i piec służąc u Niemca. Z tych wiadomości nie zdradzała się, czując w duszy radość, że choć tym może dokuczyć złośliwej Anielce.
Soda znacznie później była na wsi w powszechnym użyciu, a nawet wielu nadużywało. Anielka była wielką złośnicą, to prawda, ale czuła się nieszczęśliwą, już przeszło siedem lat po ślubie a dzieci nie mieli. Właściwie mieli tylko, dochować się nie mogli: albo poroniła, albo umarły zaraz po porodzie. Dzieci pożądała całym sercem, dlatego gdzie nie była, jakich znachorów nie radziła się, jakich lekarstw nie używała wszystko na próżno. Czuła jakby ognistą krzywdę i upokorzenie, dręczyła ją zazdrość do tych co dzieci mają. Tak złożyło się, że żona drugiego brata Maria była bezdzietna, ale ona pogodziła się z tym faktem i za potomstwem wcale nie tęskniła. Dlatego złość Anielki skupiała się na mojej matce, która po roku pożycia małżeńskiego powiła zdrowego syna, Władka.
Po upalnym czerwcowym dniu, o zachodzie słońca, wszystkie trzy wybrały się za Górkę do rzeki orzeźwić się i spłukać całodzienny kurz. Same nie były, zeszło się dużo kobiet i dziewuch. Śmiechy i krzyki kąpiących się słychać było aż w wiosce. Kobiety nie spieszyły się, pluskały się w wodzie, baraszkowały, przy sobocie myły sobie głowy, zanim wieczorny chłód ich nie wygnał. Szły gromadą śpiewając.
Na drugi dzień Anielka wstała z silnym bólem głowy. Chciała poprawić włosy, z przerażeniem stwierdziła, że poskręcały się tak, że palca wsadzić nie mogła. Sycząc z bólu szarpała włosy grzebieniem, ale zaraz zaniechała nie mogąc wytrzymać. Zawołała na Marię - patrz co się stało z moimi włosami?
Co się stało pytasz, że na ciebie ktoś kołtun rzucił! Anielce zrobiło się gorąco, poczuła szum w uszach, od silnego bólu głowy nie mogła patrzeć. Wszyscy domownicy i sąsiadki odrzekli zgodnie, że nic innego jak rzucono kołtun, czy nie dowodzi tego zbite włosy i piekielny ból głowy? To samo twierdził sławny znachor, do którego udała się po poradę. Zalecił jej, żeby w żadnym wypadku nie ścinała zaraz, ponieważ kołtun przerzuci się i pokręci ją całą. Trzeba było nosić siedem lat, dopiero wtedy kołtun ściąć zębami i zanieść na rozstajne drogi, kto pierwszy przez niego przejdzie tego chwyci. Stanowczo przestrzegał, żeby nie ścinali nożyczkami, ponieważ przerzuci się na oczy i oślepnie. Anielka nosiła więc kołtun, minął ostry ból głowy i skóry. Początkowo było jej w tym źle i niewygodnie, potem poczuła silne swędzenie od robactwa, tak w całej wiosce rozpowszechnionego. Nikt nie wstydził się tego, jeszcze długo potem, zwłaszcza w święta, można było spotkać jak jeden leżąc głową na kolanach drugiego, ten przebierając palcami małe kosmyki włosów wyszukiwał pasożyty, gniotąc je paznokciami. Anielka będąc na jarmarku dowiedziała się od jakiejś kobiety, że za Raduniem znajduje się znachor, kobieta która zdejmuje kołtuny zaraz na poczekaniu. droga daleka prawie czterdzieści kilometrów, wybrali się z mężem koniem.
Kobieta znachor, nie wyglądała, żeby miała konszachty z nieczystą siłą. Była sympatyczna, sprawiała na nich miłe wrażenie, w odróżnieniu od innych znachorów złych i opryskliwych. Długo modliła się nad Anielką z książki po łacinie, a potem po polsku. Następnie zapaliła dużą gromnicę opalając włosy wianuszkiem dookoła głowy. Później nożyczkami ścięła kołtun zwijając go w kłębuszek, poleciła go rzucić na rozstajne drogi. Uprzedziła Anielkę, że jakiś czas będzie ją głowa bolała, ale nie powinna się przejmować, po pewnym czasie minie.
Ledwo wrócili do domu, a na nich czekano. Dziadek polecił Kazimierzowi szykować się do drogi. Organizowała się kolona z kilkunastu furmanek zarzeckich do odwiezienia kafli do Wilna (100 km). Przede wszystkim wysmarował dobrze wóz na drewnianych osiach.
Wozy takie przetrwały aż do mojej pamięci, z których my, młodzi śmialiśmy się nazywając naszych dziadków, a częściowo i ojców głupimi. Dopiero później ucząc się praw fizyki zrozumiałem, że tak głupimi nie byli, na pewno nieświadomie, ale z pożytkiem dla siebie i koni, bo takie właśnie wozy były praktyczniejsze. Na ówczesne czasy różne gościńce o miękkiej nawierzchni, wóz o żelaznych osiach wrzynałby się głębiej, niż wóz na drewnianych osiach, gdzie ciężar rozłożony jest na większą płaszczyznę - dla koni ulga nie mała. Gdy na gościńcu nałożono twardą nawierzchnię (szosę) znikły wozy na drewnianych osiach.
Po powrocie długo mieli co opowiadać. Najbardziej przejął się syn brata mego dziadka. Obejrzał on w Wilnie w sąsiedztwie, gdzie nocowali do sprzedania dom z ogrodem. Bardzo mu się podobało, szczerze namawiał ojca, aby sprzedał swoje gospodarstwo i kupił ten dom, zupełnie z Zarzecza wyprowadzając się do miasta. Daremnie przekonywał starego, że w mieście ludzie lepiej żyją, smaczniej jedzą i mniej pracują, ojciec ani słyszeć nie chciał, mówił zawsze: "synu pracuj pilnie będziesz miał w Zarzeczu Wilno". Nie mogło pomieścić mu się w głowie, jak można żyć nie mając ani krówki, ani nawet kurki. Uważał, musiało przewrócić się w głowie, przecie tu chleb swój i zarobku nie brakuje, czego mógł żądać jeszcze?
Tak samo myślał mój dziadek, gdzie można szukać lepszego życia niż w Zarzeczu? Sam będąc gospodarnym, statecznym, robotę w polu wykonywał dokładnie, wymagał pracowitości i dokładności od swoich synów.
Pamiętajcie dzieci, często mówił, gdy zasiejecie nie leńcie się ogrodzić całego pola, mając na myśli, żeby oborać dookoła dla lepszego spadu wody. Zachęcał, żeby oni nie mówili nikomu " Szczęść Boże" niech ludzie wam mówią, to znaczy trzeba być na polu pierwszym.
W gospodarstwie żadnych zmian nie wprowadził, dalej orał sochą, choć w wiosce niektórzy mieli pług. Śmiał się z tych co pługami orali, że to nie dla chłopa, ale dla podrostków, którzy do sochy jeszcze siły nie mają. Uważał sochę za narzędzie praktyczniejsze, ponieważ lepiej od pługa kruszyła orną glebę i wyciągała na wierzch perz, z którym nie umieli walczyć.
Takie stanowisko dziadka było nawet słuszne, dlatego, że narzędzia do uprawy były prymitywne, a pole zachwaszczone. Co można było zrobić broną drewnianą? Innych narzędzi nie znali. Jedynie często stosowane ugory, częściowo niszczyły nadmiernie rozkrzewiony perz, doprowadzając glebę do pewnej struktury.
Mając do pomocy trzech synów, jak dęby, dziadek mógł być pierwszym w robotach gospodarskich i nie ostatnim w zarobkach. Ale do koszenia łąk nie spieszył się, żeby trawa jak najwięcej wyrosła. Wychodził z kosą niemal ostatni, wiedział, że cztery kosy coś zrobią. Błotniste łąki od wioski odległe około dziesięciu km nad rzeką Dzitwą dawały siano kwaśne niewielkiej wartości.
Tego dnia dziadek z synami kosił zawzięcie, mając zamiar uporać się do wieczora, niestety już słonko miało się ku zachodowi, a kawałek łąki został. Widać było, że nie dadzą rady, kazał więc Kazimierzowi zabrać resztki chleba i przenocować na łące, a o świcie dokończyć.
Kazimierz wybrał miejsc, nanosił siana na legowisko, ułożył się do snu. Choć był zmęczony, ale długo zasnąć nie mógł. Słuchał jednostajnej muzyki pasikoników i nocnego koncertu ptactwa wodnego. Błota spokojne za dnia ożywiały w nocy. Zasnął, jak długo spał nie wiedział, obudził się czując na sobie jakiś ciężar, który aż wtłaczał go w legowisko, zdawało mu się kości popękają. Przeraził się bardzo, chciał przeżegnać się, nie mógł ruszyć ręką, zaczął modlić się. Po chwili czuł jak cisnący go ciężar spadł i niby kamień młyński potoczył się po błocie, ginąc w rzece.
***
Od samego rana powietrze było duszne, nie do zniesienia. Z bezchmurnego nieba słońce sypało żarem. Ludzie stali się leniwi, niechętnie, tylko z konieczności wychodzili do pracy.
Niespostrzeżenie od strony koszar ukazała się jasna, ledwo dostrzegalna chmurka, przerzucona wąskim pasmem po nieboskłonie. Zanim kto zorientował się była już nad wioską. Ulewny deszcz połączył niebo z ziemią, stapiając wszystko dookoła w jedno. Zapadła ciemność, w której nieustanne błyskawice rzucały na ziemię jakby słupy ognia. Ziemia drżała od częstych wyładowań.
W izbie Anielka zapaliła gromnicę, stawiając ją na stole przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Zgięły się wszystkich kolana, zbielałe ze strachu usta szeptały " Pod Twoją obronę". Przy każdej błyskawicy żegnali się wszyscy. W izbie nie było tylko dziadka, wyprowadził na wygon konie, zanim zorientował się burza zaskoczyła go. Bał się biec, żeby piorun nie uderzył, dlatego wracał powoli. Wchodził już na swoje podwórko, gdy piorun uderzył w wysoką brzozę stojącą u wrót. Odłupana gałąź spadła zabijając go na miejscu.
Ciekawe że tę brzozę dziadek zasadził własnoręcznie będąc nie dużym chłopcem. Gwałtowna burza narobiła dużo szkód, zginęło dwoje ludzi: mój dziadek i jeszcze jeden rażony piorunem w mieszkaniu. Daremnie zakopywano go do ziemi, żeby wyciągnęła, przytomności nie odzyskał.
Ledwo pochowali dziadka, a w zgodnej do niedawna rodzinie niby diabeł zamieszał. Bracia żyli z sobą dobrze, ale ich żony wodziły się za łby. Sytuacja zmieniła się, gdy żony szepcząc na ucho każda swemu, zdołały przekonać, że dzieje się każdej z nich krzywda. Mężowie zapomnieli, że są braćmi; w obronie swoich żon skakali sobie do oczu. Trzeba było dzielić się. Zapomnieli częstej przestrogi swego ojca, który często im mówił: "jeden nic nie znaczy, a kilku może przewracać ciężkie kamienie".
Złość ludzka nie uznaje rozsądku, na pewno rozdrapaliby gospodarstwo na cztery części, gdyby nie wybuchła w wiosce epidemia jakiejś zakaźnej choroby. Chory dostawał wysokiej temperatury, tracił przytomność, sprowadzeni lekarze nazywali chorobę gorączką i zalecali zimne okłady z lodu na głowę, resztę organizm musiał zwalczyć sam. Dziwna to była choroba choć zakaźna, jednak ofiarą padali więcej mężczyźni. Przerazili się wszyscy, ludzie umierali, a lekarze byli bezradni. Kara boża za grzechy uważali wszyscy, wznosząc serdeczne modły ku niebu. Kobiety dla przebłagania, postanowiły dawnym zwyczajem utkać przez jedną noc kilka ręczników, jeden zawiesić na krzyż wioskowy, a trzy rozłożyć po wszystkich drogach prowadzących do wsi.
O zachodzie słońca zabrały się kobiety, każda z kołowrotkiem lub wrzecionem i niewielką kądzielą czystego lnu. Zaterkotały kołowrotki, śpiewając psalmy szczerze zabrały się do roboty. Długo nie trwało, a nici uprzędzonych było dosyć, przystąpiły do tkania. Na warsztacie tkać byłoby za długo, trzeba tkać tak paski używane przez mężczyzn do podpasania portek.
Osnowę nawinięto dookoła stołu, po zdjęciu jedna trzymała rozstawionymi rękoma, a druga przetykała wątek. Robota taka jest bardzo uciążliwa, zwłaszcza trzymać osnowę, gdyż szybko mdleją wyciągnięte ręce. Tkali od razu cztery ręczniki, zmieniając się co chwila, przetykanie wątku podjęły się młodsze i zwinniejsze, żeby było szybciej.
Tak pracując w wielkim pośpiechu, nie obejrzały się jak zleciała, krótka letnia noc i na wschodzie lekko zaróżowiła się zorza poranna. Ręczniki były gotowe, kobiety śpiewając "Pod Twoją obronę" i " Kto się w opiekę" przeszły wioską, zawieszając jeden na krzyżu, a trzy inne rozpostarły na wszystkich drogach prowadzących ze wsi. Po pewnym czasie epidemia ustąpiła, zabierając ze wsi jedenaście ofiar: sześciu mężczyzn, trzy kobiety i dwoje dzieci. Z naszej rodziny zmarli: wuj Kazimierz i jego żona Anielka, umarł także brat dziadka.
Po śmierci najstarszego brata i jego żony, pęd do podziału na jakiś czas przycichł, ale skłócili ich ludzie którzy nie lubią, gdzie panuje zgoda w rodzinie.
Gospodarstwo podzielili na trzech braci. Józef dostał od wschodu, a najmłodszy Jaś od zachodu, mój ojciec jako średni po środku. Właściwie utworzona dwa gospodarstwa, gdyż do mego ojca przyłączył się małoletni Jaś wybierając moją matkę, bo okazywała mu więcej serca, niż żona drugiego brata.
Mieszkanie podzielono na połowę, z tym, że Józef miał w trzech latach pobudować się na swoim miejscu, a mieszkanie w połowie domu opuścić.
Był on dziwakiem swego rodzaju, uważanym przez wszystkich za głupiego. Nie mając dzieci, do gospodarstwa specjalnie nie dokładał się, ale co za porządek utrzymywał w domu, aż świeciło się czystością. Na cegielnię do pracy nie chodził, wolał jeździć koniem na zarobek do miasta. Pieniędzy nie trwonił, nikt go nie widział pijanym, albo pijącego razem z innymi w różnych spelunkach. Sknerą jednak nie był, wszystkie pieniądze wkładał na przyozdobienie swojego mieszkania. W swojej połowie przegrodzonego mieszkania wytapetował ściany, położył pierwszą w wiosce podłogę ( malowaną!), w oknach zawiesił firany, niespotykane na wsi. Zamówił u stolarza duży stół i zgrabne krzesełka z oparcie z tyłu, wszystko malowane. Na ścianach zawiesił kilka obrazów świętych, olejodruki, z gustem dobrane, różniące się od tandetnych obrazów w całej wiosce. Żona wysoka, przystojna kobieta szybko przystosowała się do jego wymogów, mieszkanie utrzymywała w należytej czystości. Stół zaścielała białym, samodziałowym obrusem, dbała specjalnie o łóżko, na którym piętrzyła się piramida z poduszek ułożonych jedna na drugiej, coraz mniejsza, mniejsza, aż prawie pod sufitem kończyła mała poduszeczka "jasiek". Chociaż czystość lubili, odludkami nie byli, nie mając dzieci zapraszali do siebie młodzież na wieczorki. Wieczorem zawsze było u nich rojno i gwarno. Przychodzili na wieczorki dziewczęta z kołowrotkami i kądzielami, za nimi, jak już zawsze bywa chłopcy. Śpiewali, dowcipkowali i dokazywali, sam wuj bardzo lubił żarty. Zaraz po kolacji kazał żonie rozebrać łóżko i szedł niby spać do łóżka.
Nie to jednak było przyczyną, że wuja nazywano głupim. On pierwszy w wiosce kupił zegarek, budzik. Śmiali się wszyscy, po co to, przecie od wieków na wsi zegarów nie było i ludzie żyli? Czy koguty źle budzą, albo w jasną noc rozrzucone na niebie gwiazdy? Mało tego, ubierał z miejska żonę, sobie kupił nie najgorsze ubranie, kapelusz i parasolkę. Wioskowi kręcili z politowaniem głowami, zbzikował formalnie zbzikował.
On tym się nie przejmował, nawet nikomu nie tłumaczył się. We wsi widzieli jak szli do kościoła razem, on zaś z pańska brał żonę pod rękę, wracali potem dosyć późno od znajomych gdzieś z miasta. Nie wiem, czym się kierował kupując sobie rower, wtedy jeszcze tak rzadko spotykany w ogóle. Rower w tym czasie uważany był na wsi za diabelski ekwipunek, na którym według opisów starych ksiąg, na krótko przed końcem świata, mieli po ziemi jeździć wysłannicy diabłów, bałamucąc ludzi.
Co działo się wiosce, niech posłuży fakt, że nawet jego żona tak zgodna i wyrozumiała, z którą nigdy nie kłócili się, tym razem zbuntowała się, stanowczo nalegała, by sprzedał. Bała się śmiechu ludzi i gniewu bożego. Musiał sprzedać.
W tym wypadku wuj Józef wyprzedził Zarzecze ponad trzydzieści lat, bo drugi rower został kupiony gdzieś w 1928 roku. Tak samo wszyscy śmiali się i z tego nabywcy, choć roweru nie nazywali diabelskim narzędziem. Śmiali się raczej dlatego, że roweru na wsi jeszcze nie poważano, a ten co kupił był biednym, sprzedał krowę, jedyna żywicielkę pięciorga drobnych dzieci i kupił sobie stary rower.
Dopiero po paru latach rowerów w Zarzeczu namnożyło się. W polu wuj Józef pracował tak jak wszyscy inni: niedbale, lubił grzebać się koło domu. Wykopał za mieszkaniem dół, nawoził olbrzymich głazów, gęsto rozrzuconych na wygonie i z nich wymurował obszerną piwnicę na ziemniaki i warzywa na zimę. Z piwnicy ludzie nie śmiali się, przyznali, że mądrze wykombinował. We wsi piwnic nie było. ziemniaki każdy zwoził na specjalnie za wioskę zostawiony kawałek piaszczystego pola. Tam kopano doły, jak studnie sypano ziemniaki, w ten sposób przechowywali przez zimę. Miał zamiar wybudować jeszcze niedużą lodownie, tak samo z głazów, niestety dźwigając sam olbrzymie kamienie coś w środku pękło i po krótkiej chorobie zakończył życie. Gospodarstwo jego przypadło w spadku dla mego ojca i młodszego wuja, Jana. Bezdzietna żona musiała opuścić gospodarstwo, wkrótce wyszła za mąż ponownie do drugiej wioski.
***
Po śmierci brata mego dziadka syn zaczął od nowa zastanawiać się nad realną sprzedażą gospodarstwa i przeniesieniem się do miasta. Pierwotny zapał, po paru latach ojcowskiego żywota, mocno ostygł. Był starszy, co za tym idzie rozsądniejszy, ale myśl o przeniesieniu się do miasta nie dawała mu spokoju. Chciał i bał się, mimo to, po blisko dwuletniej rozterce udał się do Wilna, aby rozejrzeć się na miejscu. Znalazł tam dom i uważnie obejrzał, z czego można by było żyć, i z mocnym postanowieniem przeniesienia się do miasta, powrócił do domu. Gospodarstwo jego kupił mój ojciec, żeby zostało w rodzinie, zasięgając pożyczki gdzie się dało. Sprzedawszy gospodarstwo kupił ten dom w Wilnie i swoja dorożkę, chciał być dorożkarzem. Śmiali się z niego wioskowi, że niby pan - pracować uczciwie mu się nie chce. Mówili, że tak to bywa, gdy ojciec umrze, a dzieciom robić się nie chce, to szukając lekkiego chleba marnują ojcowiznę i idą dalej z torbami. Zwyczaj żebrania był bardzo rozpowszechniony. Żebrali starzy, którzy naprawdę nie mieli z czego żyć, albo była masa żebraków kombinatorów wszelkiego rodzaju, którzy często jeżdżąc wozem zbierali ziemniaki i pajdy chleba, bo to prawie wszystkim żebrakom dawano. Żebracy byli prawdziwą plagą na wsi, chodzili z długimi batami w ręku dla obrony od zgrai wioskowych psów, których wcale nie przywiązywano. Żebrakom prawie nie odmawiano, zwłaszcza jeżeli w każdym domu modlili się za dusze zmarłych z rodziny. Chodząc po wioskach byli dostarczycielami różnych wiadomości, plotek i ploteczek, często na poczekaniu zmyślanych. Dlatego zawsze ciekawe były kobiety, które chętnie ich przyjmowały - gazet przecie w Zarzeczu jeszcze nie było.
Marnotrawny syn, jak go nazywano, z torbami nie poszedł. Po paru latach przyjechał do Zarzecza w gościnę, ubrany jak dziedzic we dworze, ze srebrnym zegarkiem i długą złotą dewizką. Dorobił się, siostrę wydał za mąż w mieście, a dużo młodszego brata wyuczył na stolarza. Otworzyły się ludziom oczy i rozwiązały języki, na wieczorkach nie mówiono o niczym innym jak tylko o mieście, w którym życie łatwe, nie tak jak na wsi, gdzie człowiek haruje i często bez chleba siedzi.
Chęć łatwego życia w mieście wyciągnęła z naszej wsi jeszcze trzech, a później i mego brata Władka, do nauki rzemiosła w Wilnie. Byli to synowie lepszych gospodarzy we wsi, którzy wzięli się na ambicję wyróżnienia się z ogólnej biedoty. Wkrótce nadeszła gorączka emigracji do krajów zamorskich. Agenci werbunkowi obiecywali złote góry. Ze wsi wyjechało sześciu młodych ludzi, żądnych zdobycia bogactwa i przygód. Wszyscy rekrutowali się przeważnie z rodzin biedniejszych. We wsi w dalszym ciągu zbywało rąk do pracy. Szukali więc jej gdzie tylko mogli - w lesie, w mieście a najwięcej w majątkach. Zarabiali tam niewiele, za to wesoło było. Do domów wracali skracając sobie drogę przez ogrody, gdzie rosły rzędy pięknych pomidorów. Śmiali się wszyscy i dziwili się panom, że byle co jedzą, gorzej przecie od świń! Na wsi pomidorów nie znali, nikt nie sadził, nikt nie lubił. Młodzież rwała pełne kieszenie, rzucała nimi celując w dziewczęta, przez całą drogę.
***
Czas robi swoje, w Zarzeczu pomyślano o szkole. Trzeba prawdę powiedzieć, że czytających z książki do nabożeństwa było wielu, prawie wszyscy, ale pisać nie umiał nikt. Nauczycielkami czytania były przeważnie kobiety, które przędąc kądziel w zimowe wieczory, pokazywały swoim dzieciom litery w książce do nabożeństwa, tak zwanej "Wielkiego Officium" o dużych wyraźnych literach.
Jak uczyli, to uczyli, ale Zarzeczanie w kościele z cegłą w ręku nie stali, każdy modlił się z książeczki. Nauczyciela zgodzono prywatnie, jakiegoś bliżej nieznanego mężczyznę, który za drobnym wynagrodzeniem zgodził się uczyć, chodząc na kolację, na jedzenie do rodziców każdego ucznia.
Uczniów było dwudziestu sześciu. Nauczyciel miał uczyć po rosyjsku widać był dobrym Polakiem, bo uczył właściwie po polsku, choć po kryjomu. Szkoła trwała tylko jeden rok, później nauczyciel wyprowadził się z nie wiadomo jakich powodów i szkoła upadła.
***
W nastroju dnia jesiennego obchodzono dzień poświęcony pamięci zmarłych tak zwane "Dziady". Na obrzęd zbierali się po kilka rodzin do jednego domu, czy to bliscy sąsiedzi, czy też krewni, wspólnie się goszcząc, jedząc i pijąc wspominali dusze przodków i modllili się za nimi. [Rodziców moich zaprosił do siebie szwagier. Pojechali biorąc ze sobą dwoje dzieci, mnie jeszcze na świecie nie było.]
Wieczorem wszyscy, nie wyłączając dzieci, siadali za stoły zastawione specjalnie przygotowanymi na ten dzień dwunastoma potrawami. Odmówiono różaniec za dusze zmarłych. Ktoś ze starszych prowadząc obrzęd wymienił po imieniu każdego ze zmarłych z rodziny, a wszyscy wspólnie odmawiali " Zdrowaś Maria" i "Wieczny odpoczynek". Potem brali łyżki i jedli, ale po chwili łyżki kładli na stół, wymieniali inne imiona, modlili się i dalej jedli. Przez czas wypominek trzeba było każdemu spróbować wszystkich potraw, jeżeli kto jakiej nie lubił, to choć łyżkę umaczać musiał. Były to ostatnie "Dziady" w których uczestniczyli moi rodzice. Tak kiedyś przestrzegany zwyczaj zaczął powoli zanikać, a podczas pierwszej wojny światowej, wątpię czy był obchodzony nawet w dalszych wioskach Ziemi Lidzkiej.
Jan Szot