Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi

 

 

Pokolenie pierwsze

 

Ani spostrzegli się jak zleciał rok. Choć okazało się, że żona dziadka nie była dobrą gospodynią, lubiła długo spać. Za to dziadek robił za ich dwoje. Pierwsze tygodnie wstawał rano po cichutku, aby nie obudzić żony, niech sobie wypocznie - myślał. Ale przekonał się, że zbudzić ją nie jest tak łatwo. Zbudzona siadała na wyrku, prawie nieprzytomna, niezdolna do niczego. Nic sobie z tego nie robił, śmiał się, nazywając ją dziedziczką ze dwora, a nawet polubił, że jest taką a nie inną jakby to była cecha dodatnia, wyróżniająca ją od innych. Wstawał bardzo wcześnie, o pierwszych kurach. Zimą potrafił wymłócić cepem prawie kopę żyta, ugotować żuru, dopiero potem budził żonę, jedli we dwoje śniadanie, a on zdążył jeszcze z innymi do lasu. Latem wstawał o wschodzie słońca, wydoił krowę, zagnał do pastucha, ugotował strawę, i później od ludzi nie był na polu. Mimo tego czuł się szczęśliwym i szczęśliwa była jego żona. Zazdrościli ludzie, a sąsiadka wdowa, której córką dziadek wzgardził aż chorowała z zazdrości i złości.

Było po świętym Janie. Zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie do izby przez malutkie okienko, dziadek szykował się do spania, gdy weszła stara żebraczka prosząc o nocleg. "Gdzie pójdę - mówiła - noc za pasem". Przyjmowali chętnie, tylko tłumaczyli się, że nie ma się gdzie położyć, ani czym przykryć. Dzieci drogie, prosiła stara, mnie wygód żadnych nie trzeba, położę się tu, koło pieca, zamiast poduszki wezmę swoje torby pod głowę. To mówiąc zdjęła z siebie dwie torby obładowane chlebem, układając je koło pieca. Na gołej polepie glinianej nie spała, dali jej jakieś łachmany pod bok i poduszkę.

Rano dziadek, jak zwykle wstał o świcie, wydoił krowę i wracał z mlekiem do izby, na progu spotkał żebraczkę. Synku, mówiła płaczliwym głosem, załamując ręce. Synku kochany, jesteś taki młody, a taki nieszczęśliwy, szkoda mnie ciebie!

Babko, co się stało, był bardzo zaskoczony zachowaniem się żebraczki. Ona patrząc na niego z żałością, pochlipując ciągle mówiła w kółko - jaki ty nieszczęśliwy. Aż wyprowadzony z równowagi dziadek szarpnął ją za rękę, i wrzasnął prawie do ucha, mów! Nie powiedziała od razu, jakby zastanawiała się powiedzieć czy nie. Po chwili patrząc mu prosto w oczy zaczęła, jąkając się, cedzić przez zęby - twoja żona to chochlik, w nocy, gdy ty śpisz, ona ucieka i innych męczy. Co ty mówisz, stara, był tak zdumiony, nie mów że jest chochlikiem, to niemożliwe. Synku kochany, zaczęła widzisz jaka ja jestem stara, a starzy spać w nocy długo nie mogą. Leżę ja sobie i pacierze odmawiam na chwałę bożą, patrzę wstaje twoja żona wyjmuje z wyrka miotłę i idzie do mnie, o mało nie zemdlałam, widzę siada na miotle, jak na koniu i już słyszę szum w kominie, znikła. W imię Ojca i Syna przeżegnałam się, Jezus Maria, myślę: czy ja śnię? Przecieram oczy, ale nie, spoglądam na miejsce gdzie ona spała, a waszej nie było. Siedzę ledwo żywa ze strachu, różaniec odmawiam, czekam co będzie dalej. Kogut zapiał raz, drugi, już świt przecierał okna, słyszę i wypadła z komina. Wyprostowała się, wyjęła miotłę z pomiędzy nóg, patrzę idzie i chowa miotłę w słomę od twego boku, sama kładzie się spać. Nie zmówiłam nawet jednej zdrowaśki, słyszę chrapie, pewno była mocno zmęczona. Synku kochany, jak mi Bóg miły, prawdę mówię. Czy ty, synku, zastanawiałeś się, dlaczego ona taka blada? A wiesz ty dlaczego ona rano lubi długo spać, bo nie wyspana wymęczona po nocy. Idź, pokazała rękę na drzwi i przekonaj się sam, czy nie znajdziesz miotły w łóżku. Dziadka jak piorun raził, jakaś niemoc obezwładniła, nogi nie mógł ruszyć, czuł szum w głowie, stał bezmyślnie. Sporo czasu przeszło zanim oprzytomniał. Jak szalony wpadł do izby wprost do łóżka, drżącymi rękoma wyciągnął naprawdę z pod słomy miotłę. Żona spała, jej miarowy oddech świadczył o głębokim śnie. Dziadek nie namyślając się uderzył ją trzymaną miotłą raz, drugi, a potem posypały się razy. Zerwała się nieprzytomna z bólu i strachu nie wiedziała gdzie się znajduje, ani za co ją kto bije, nie poznała od razu męża. On walił jak cepem, aż miotło trzeszczało - masz, ty czarownico, masz chochliku, a masz! Nie mogła przemówić słowa, od strachu straciła mowę, wypadła za próg tylko w koszuli, instynktownie, nie oglądając się biegła do domu matki.

Wieść o tym nie wiadomo przez kogo i jak rozsiewana, rozeszła się po okolicy. Ludzie właściwie nie dziwili się, wyglądało na coś od dawna wiadomego, pewnego, teraz stwierdzonego na fakcie.

Na drugi dzień dowiedziała się jej matka o tym strasznym dramacie - była zaś kobietą bardzo bogobojną. Nigdy chyba nie przyjrzała się tak dokładnie córce jak teraz. Uporczywie przyglądała się twarzy córki, badała, czy znaki o których ludzie mówią są prawdziwe, tym gorzej, że z niemową domówić się nie mogła. Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia i przerażenia, coraz bardziej nabierała pewności, że córka jest opętana przez złego ducha. Krzyknęła nieludzkim głosem precz szatanie, bo cię zabiję, chwyciła siekierę. Nigdy w tak strasznym gniewie matki nie widziała. W wielkim strachu wyleciała z izby, zaczęła biec do wioski męża. Po drodze trochę ochłonęła, zaczęła zastanawiać się nad sobą, jakiś głos wewnętrzny kusił: idź utop się, powieś się. Chciała w pierwszym porywie tak zrobić, ale zabrakło jej odwagi, buntowała się dusza i przeciw rychłej śmierci i przeciw krzywdzie jakiej doznała.

Może to co ludzie o mnie mówią jest prawdą - przeszło jej przez myśl. Z tych wątpliwości już wybrnąć nie umiała, sama uwierzyła. Nie czuła w sobie żadnej winy, ale kto wie, myślała, może zły duch opętał ją? Czy ludzie mówiliby bez powodu? Z takimi myślami wróciła do domu męża, zdana na wszystko. Dziadek nie przyjął jej łaskawym okiem, ale też nie wyganiał i nie bił. Razem z nią nie spał. Żonę na noc przywiązywał do wyrka powrozami, sam kładł się koło pieca naprzeciw komina. Spał nerwowo, budząc się co chwilę przyglądał się czy leży. Choć nic podejrzanego nie zauważył przez kilka tygodni takiego czuwania, jednak prześladować jej nie przestał, odwrotnie narastała w nim jakaś mściwość, granicząca z okrucieństwem.

Tak przeżyli ze sobą parę miesięcy, ona łagodna, bez protestu pozwalająca na wszystko, on coraz większy okrutnik. Któregoś dnia wstać z łóżka już nie mogła, choroba przywiązała ją do łóżka lepiej niż sznury dziadka, który co noc ją przywiązywał. Przyczepił się kaszel męczący, obok wyrka na glinianej polepie była kałuża flegmy, później pokazała się krew. Dziadek nie okazywał dla niej żadnego współczucia, czy litości, ale poznał, że prawdziwie zaniemogła, przestał ją wiązać, nawet w nocy nie czuwał. Do głowy mu nie przyszło, że żona umiera, że jej dni są policzone, dopiero sąsiadka, która przyszła za potrzebą i z ciekawości obejrzała chorą, krzyknęła na niego - toć ona umiera, dawaj gromnicę!

Nie umarła tego dnia, ani parę następnych, ale samotnie już nie leżała, zawsze ktoś z kobiet czuwał. Odmawiano w jej intencji różaniec, litanię i modlitwy za konających, dawano często zapaloną gromnicę do ręki, bo sądzono że kona, ale na próżno grzeszna dusza nie chciała opuścić ciała. Kobiety niecierpliwiły się, przypuszczano różne przyczyny, aż jednej przypomniał się znany fakt: czarownica nie może skonać zanim na "pokuciu" nie zrobi się dziury w suficie, żeby grzeszna dusza mogła uciec. W niespełna godzinę świecił w suficie otwór, ciemną czeluścią groźnie wyglądający dla nienawykłych oczu. Tej nocy chora zmarła, nawet nikt nie widział, tak jak żyła, tak zastygła.

Dziadek odetchnął z ulgą, pogrzeb postanowił odprawić po katolicku. Dzień był pogodny, dziadek prawie nie spał, po oprzątaniu inwentarza zaniósł deski na trumnę, zaprosił dwie kobiety nie brzydzące się do umycia i przebrania. Wiele czasu stracił zanim sprosił śpiewaków, wtedy poszedł do księdza. Parafia lidzka w tym czasie była bardzo rozległa, obejmowała miasto i wioski w promieniu przeszło 20 km. Grosza nie skąpił, prosił księdza o mszę św., choć wierzył by dla jej duszy grzesznej co mogła pomóc modlitwa, chciał mieć sumienie czyste.

Do miasta było niedaleko, ale zanim wrócił, zimowy dzień zbliżał się ku zachodowi. W domu gospodarowała jego ciotka, wszystko było przygotowane. Nieboszczka leżała w trumnie, tak wyschnięta, że zdawało się gdyby nie skóra rozleciały by się kości. Odświętnie ubrana leżała z rękoma na piersi przeplecionymi różańcem i wetkniętym obrazkiem św. patronki. Zastanawiano się właściwie, czy dawać różaniec i obrazek, czy nie, przecie to grzeszna dusza - chochlik. Taki był przyjęty zwyczaj, nie należało się czynić inaczej, zwłaszcza, że umarła miała za życia różaniec swój własny. Trumna z sosnowych desek gładko wyheblowanych, choć nie malowana, ale zgrabnie zrobiona stała na środku izby na ławce, u wezgłowia położono kawałek deski, wszystko przykryte, jako podstawka pod świece.

Wkrótce zaczęli zbierać się śpiewacy. Przede wszystkim przyszedł pierwszy śpiewak, znany w całej okolicy, mistrz ceremonii pogrzebowej, bowiem ksiądz chłopa pokropił święconą wodą w kościele, resztę ceremonii, aż do sypania ziemi na cmentarzu odprawiali sami - prowadził pierwszy śpiewak.

Podano gorzałę i posiłek dla śpiewaków, po zebraniu ze stołu rozpoczęła się właściwa ceremonia. Pierwszy śpiewak usiadł na tak zwanym "pokuciu", to jest za stołem w kącie pod obrazami, na miejscu uważanym za honorowe, gdzie zwykle siada do posiłku najstarszy członek rodziny lub gospodarz. Reszta śpiewaków siadła z prawej i lewej jego ręki, zaczynając śpiewać pieśni żałobne przez całą noc z małymi przerwami odpoczynku, czy posiłku.

Zaczęli przychodzić z wioski, zwyczajem nawiedzić zmarłego i pomodlić się za spokój jego duszy. Jedni mając dużo czasu po odmówieniu na klęczkach kilku zdrowasiek i wieczny odpoczynek zasiedli do stołu przyłączając się do śpiewaków, śpiewając całą noc. Ci, którzy nie mając dużo czasu, po krótkiej modlitwie szli do domów, aby mogli przyjść inni domownicy.

Starszy śpiewak siedząc pod otworem w suficie, mimo woli spoglądał w czarną dziurę, jak smoła czeluść, czuł jak pieśń rozrywa się lecąc w ten otwór - może wygania złą duszę czarownicy z poświęconego domu. Dziadek i tej nocy nie spał, usługiwał śpiewakom i doglądał palących się bez granic świec. Zastanawiali się gdzie pochować, wszyscy uważali, że na święconym miejscu leżeć nie powinna, ale dziadek uparł się, chciał koniecznie pochować na cmentarzu. Czuł pewne wyrzuty sumienia z tego powodu, bo dla księdza nie powiedział, że żona była chochlikiem, wydawało mu się, że księdza oszukał. Rano podano posiłek śpiewakom i tym z rodziny co oddają ostatnią przysługę zmarłemu. Prawdę mówiąc, z licznej rodziny dziadka i jej, nikt nie przyszedł, nawet jej matka nie przyszła, choć była powiadomiona.

Nadszedł czas eksportacji zwłok, trzeba było na czas zdążyć do kościoła i na mszę św. Prowadzący ceremonię śpiewak podniósł u wezgłowia zmarłej stojący obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, kreśląc nad zmarłą znak krzyża zaintonował "Salwę Regina". Taka chwila żegnania się rodziny ze zmarłym jest każdemu bardzo przykra. Pieśń rozrywają przyszywające krzyki i zawodzenia, spazmy i gorzkie łzy, a często i omdlenia najbliższych członków rodziny. Tutaj odbyło się wszystko spokojnie, nikt z nią nie żegnał się, nikt nie uronił jednej łzy. W pośpiechu przykryli wieko i trumnę wynieśli na drabiniasty wóz umajony jedliną. Ludzi zebrało się bardzo wiele, w domach zostali tylko ci, co sami przyjść nie mogli, i niektóre kobiety, czekające aż koło ich domów będzie przechodził kondukt żałobny, żeby wylać kubeł pomyj za próg, miało to być pomocne na wyniszczenie robactwa. Ledwo trumnę wynieśli, a ciotka chwyciła szczotkę i co sił starała się izbę podmieść i śmieci za próg wyrzucić - niech wszystko zło idzie za nią. Szli szybkim krokiem spiesząc się, przystanęli tylko koło wioskowego krzyża, gdzie każdy zmarły żegnał się ze swoją wioską. Kondukt ruszył, część odprowadzających wróciło do domów, a ci co mogli, szli za trumną do kościoła i na cmentarz.

Po pogrzebie, według zwyczaju, dziadek zaprosił wszystkich do siebie na stypę. Ciotka przez ten czas pożyczała i nosiła stoły, ławy i miski z wioski. Gdy ludzie wrócili z cmentarza wszystko było gotowe, stoły pełne misek z mięsem i stosy pajd chleba i oczywiście wódka. Po odmówieniu różańca w intencji zmarłej, ciotka podała gorący barszcz, rozpoczęła się stypa. Było co jeść i pić, dlatego, jak nieraz w takich wypadkach było nastrój smutku pryska, a stypa zamienia się w ucztę weselną. Ten lub ów powie żart niestosowny, lub zgoła nieprzyzwoity, czy zaśpiewa pieśń wesołą, a reszta wybucha śmiechem. Tutaj pozorów żałoby zachowywać prawie nie trzeba było, nikt zmarłej nie żałował, nawet starszy śpiewak znany i szanowany mistrz ceremonii, choć pił dużo, ale nigdy nie upił się, zawsze akuratny i stateczny, teraz pożartował z dziadka razem z innymi.

Dziadek żałoby nie nosił, wszyscy byli zdania, że taka żona nie zasługuje, po drugie brak rąk kobiecych widzieć było można w całym gospodarstwie. Swatano mu dużo młodych wdówek i dziewuch. Dawniej żenili się przeważnie nie znając się ze sobą. Gdzieś ktoś usłyszał, że jest tam czy tam dziewucha, brał jakiegoś swata, najczęściej wymówniejszego sąsiada, wódkę ze sobą i jechali na swaty. Nikt nie zastanawiał się jaka to panna, czy dobra, czy ładna, no i czy za niego pójdzie i co ojciec da jej w posagu. O tym można było coś nie coś słyszeć od ludzi, resztę wszystko załatwiano na miejscu w swatach. Oczywiście kawaler nic nie ryzykował, bo jeżeli panna mu do gustu nie przypadła, to stracił tylko na wódce, którą zawiózł, ale mógł i tu nic nie tracić, bo wtedy stawiał takie wymagania, co do posagu, że ojciec dziewuchy rad nie rad za wódkę płacił nie godząc się na wesele. W wypadku, jeżeli kawaler pannie nie podobał się, ale rodzice chcieli za niego wydać (bogaty), wtedy prawie zawsze zmusili córkę do poślubienia.

Z zasady w swaty jechało się w sobotę wieczorem, dlatego każda sobota, to dzień bardzo pracowity dla dziewuch. Od samego rana sprzątanie i strojenie izby, aby jakoś wyglądało, a wieczorem, och, z jaką tęsknotą wyczekiwała swatów, niepewna czy kto przyjedzie. Były wypadki, gdy w jeden wieczór do tej samej panny przyjechało kilka swatów, wtedy była ona w rozterce kogo wybrać, ale jej honor we wsi, i nieraz daleko poza wioską, rósł jak na drożdżach. W ogóle swaty były mile widziane w każdym domu, gdzie była panna na wydaniu, czym więcej swatów która miała, tym uważana była za bardziej wartościową. Z tej racji było niemało swatów po prostu wyreżyserowanych przez krewnych, żeby zwrócić uwagę na dziewuchę, ojciec zaś na zapłaceniu za wypitą wódkę pieniędzy nie żałował, chętnie przyjmowali i częstowali choćby najgorszego (wódka należała do kawalera, a zakąska do panny).

Dziadka w swaty powiózł Józef, człowiek w tych sprawach obrotny, słysząc, że we wsi Dąbrowa jest panna niebrzydka i niebiedna. Jechali sankami z założonymi na szyję koniowi janczarami. Głos dzwonków słychać było z daleka, na który dziewuchy dostawały przyspieszonego bicia serca, łudząc się, może jadą w swaty do niej. Droga była dosyć daleka, około dziesięciu km, przyjechali dosyć późno zastali tam już jedne swaty. Wchodząc swat pozdrowił Pana Boga i niby spóźnieni podróżni proszą o nocleg. Prosimy, prosimy mówią matka i ojciec, rozbierając gości i do stołu prosząc, a panna gdzieś wstydliwie schowała się w komorze. [Na stole stała nie dopita wódka pierwszych swatów i jajecznica.] Swat mego dziadka postawił swoją wódkę z uśmiechem zapraszając, aby wszyscy spróbowali, to zagraniczna mówił.

Zaskwierczały skrawki na patelni i nowa porcja jajecznicy dymiła na stole. Wkrótce matka wyciągnęła i pannę, która po zapoznaniu się usiadła między kawalerami.

Po wypiciu po kieliszku, swat dziadka przedstawił go skąd pochodzi, zaznaczył, że jest wdowcem bezdzietnym, z żoną żył krótko, opisując zalety jego charakteru i posiadane gospodarstwo.

Panna od razu garnęła się do dziadka, a rodzicom jej spodobało się dogodne położenie wioski, bliskość miasta i gospodarstwo, którego z nikim dzielić nie trzeba, córka więc będzie sama sobie gospodynią. Dlatego choć często zwracali się do pierwszych swatów i ich częstowali, zapraszali do jadła, było widoczne, że o dziadku moim myślą. Istotnie dla pierwszych swatów zapłacili za wódkę, zaś do dziadka postanowili przyjechać w następną niedzielę na tak zwane oględziny, rodzice chcieli sprawdzić, czy naprawdę tak jest, jak mówił im swat.

Na oględzinach podobało się bardzo rodzicom, tylko byli zaskoczeni kominem w jego chałupie, choć nie bardzo z tego radzi nic dziadkowi nie mówili, ciesząc się, że ich córka pójdzie blisko miasta, na dobre gospodarstwo.

W sobotę młodzi zanieśli na zapowiedzi do kościoła, uprzednio ucząc się dobrze katechizmów, bo ksiądz był bardzo wymagający, gdyby nie umieli, na zapowiedzi by nie przyjął. W niedzielę ogłoszono pierwszą zapowiedź, trzeba było szykować się do wesela. Młody musiał kupić dla narzeczonej białą suknię ślubną, welon i buciki na ślub, chociaż suknię i welon często pożyczano jeden od drugich. Młody szedł do ślubu w ubraniu samodziałowym, tylko młoda dawała mu białą koszulę z kupionego płótna fabrycznego. Słyszałem wiele, że dawniej szli do ślubu w pożyczonych butach, że buty były prawie jedne na całą wieś, nie udało mi się ustalić, czy to jest prawdą i w jakim czasie to było. Na tydzień przed weselem, według zwyczaju, młoda para musiała iść po wioskach, kłaniać się wszystkim prosząc o błogosławieństwo, zapraszając każdego na wesele. Wyglądało to tak, że kłaniano się dosłownie wszystkim, nawet niemowlętom w kołyskach, prosząc o błogosławieństwo, za dziecko ktoś odpowiadał: " Niech Pan Jezus błogosławi".

Szykowała do wesela i całą gospodynią była i teraz ciocia dziadka. Przysmaków żadnych na wsi nie znano, ale jedzenia i picia trzeba było przyszykować, aby nikt nie czuł się głodnym. Zabicie świni było wtedy sprawą skomplikowaną, nie tak jak dziś, że zabije jeden chłop. Dziadek do zabicia tucznika zaprosił sąsiadów. Trzeba było przewrócić do góry wyczuć pod lewą łopatką serce i ostrym nożem przebić starając naruszyć serce. Gdy kto we wsi zabijał, słychać było aż w drugiej wiosce, bo tak zabijany tucznik kwiczał przez pewien czas ile miał mocy. Zaraz po zabiciu wciągnęli na grubą kłodę, przewieszając przód, żeby krew zeszła. Tucznik przewieszony na kłodzie nie dawał znaku życia, dziadek z sąsiadami weszli do izby zagrzać ręce i zapalić tytoniu, gdy wrócili tucznika nie było, po śladach krwi znaleźli martwego, głęboko wciśniętego w chrust, widocznie oprzytomniał i resztkami sił uciekał. Szczecinę skrupulatnie wyrwano, chętnie skupywali Żydzi, choć na sól i pieprz było. Po wyrwaniu grubszej szczeciny, zaciągano tucznika daleko od budynków, dziurę od noża zatykano kołkiem, żeby nie wchodziło do środka ciepło i kiszek nie poparzyło!? Później opalano słomą dokładnie. Tucznika było za mało, dziadek kupił dwuletnią jałowicę. Część mięsa poszło na kiełbasy, resztę po obgotowaniu pocięto na kawałki i tak podawano na stół. Gdy dziadek szykował mięso, ciotka piekła pierogi, biorąc około dwadzieścia kg. mąki pszennej na mleku, wbiła pięć jaj i osłodziła dla smaku sacharyną. Napiekła chleba i to wszystko. Dziadek poszedł do okolicy szlacheckiej znanej z wyrobu serów z białego twarogu, kupił sporo serów. Te sery to właściwie cały prawie dochód drobnej szlachty, innego dochodu można powiedzieć nie było, a iść do pracy najemnej, tak jak chłop, oni wstydzili się - honor im nie pozwalał.

Ciotka wyprzątała izbę, wysypała żółtym piaskiem, naznosiła stołów i ław od sąsiadów, pozbierała chyba z całej wioski duże gary, miski gliniane i łyżki drewniane - odetchnęła, wszystko do wesela było gotowe.

W sobotę pod wieczór szykowano się jechać do młodej. Już muzykanci przyszli i skocznie zagrali, zaczęli zbierać się wioskowi dla wyprawienia młodego. Po skromnym posiłku dziadek ze swoimi drużbami i muzykantami pojechał do młodej, u której z ich przyjazdem rozpoczynało się wesele.

Kurna, obszerna izba, której ściany dobrze wyszorowano wiechciami ze słomy i piaskiem świeciły żółtością od słomy, wystąpionej od przegrzania ciepłem i dymem drzewa. W izbie pełno było proszonych gości i zebranych wioskowych, oczekujących przyjazdu młodego. Następowała prezentacja swata ze swatką, a drużbów z drużbami, po dosyć skromnym poczęstunku tańczono do późna.

Rano młoda i druhny wystrojone jak do ślubu w białych sukniach, a młoda w welonie, przypinali weselne kokardy z białej wstążki i mirtu każda swemu. Wtedy siadali za stoły: młody obok młodej, swat naprzeciw swatki, drużbowie każdy wprost swojej druhny, resztę proszonych gości sadzano każdego według poważania bliżej lub dalej młodych.

Podano wódkę i zimną zakąskę: chleb, pieróg, mięso, sos, gdy trochę podpili, zebrane tłumnie kobiety z całej wioski i dziewczęta zaczęły śpiewać pieśni weselne. Śpiewano zaczynając od młodej i młodego, potem swatce i swacie, a na ostatku niektórym druhnom i drużbom. Pieśni dla młodej były tak wzruszające, że mało która nie rozpłakała się jak dziecko, zwłaszcza sierocie śpiewano pieśni, od których nie tylko płakała ona, ale żal ściskał za gardło wszystkich. Za te pieśni, ci dla których śpiewano, brali ze stołu pieróg, mięso i ser obdarowując śpiewających. Licznie zebranym dzieciom dzieliła pieróg sama gospodyni. Czas było wychodzić zza stołu, następowała bardzo uroczysta chwila błogosławieństwa.

Na środku izby rozściełało się samodziałowy dywan, na ławeczce siadali rodzice młodej, u sieroty opiekunowie, przed nimi klękała młoda para. Matka młodej przypinała córce na głowie do welonu wianuszek mirtowy, symbol czystości i niewinności, a ojciec błogosławił na nowe życie zdjętym ze ściany obrazem. Przeważnie wśród szlochów rodzice wymawiali: " Niech was Pan Jezus błogosławi", młodzi całowali ich ręce i ceremonia była skończona. Trzeba było jechać do ślubu.

Najpierw szła panna młoda z jednej strony mając swatkę, a z drugiej pierwszą druhnę. Tak we trzy jechali do kościoła. Za nimi szedł młody w asyście swata i pierwszego drużby, oni też jechali we trzech. Do ślubu młodzi razem nie jechali, ani swat ze swatką, ani pierwszy drużba z pierwszą drużbą. Reszta asystencji jechali parami, pilnując kolejności, według której kto był proszony. Uważało się za szczęście, jeżeli koń którym jechała młoda parsknął i wypróżnił się przed granicą wioski, bieda gdy wypróżnił się jeszcze na miejscu przy wsiadaniu. Ruszali ostro z kopyta. Konie szykowano nieraz parę tygodni na przód, zwłaszcza kawalerowie kradli od rodziców ziarno i dawali koniom, które wypasione i wypoczęte leciały całą drogę, dzwoniąc janczarami. Wesele słychać było z daleka.

Do ślubu idąc przez kościół młodą prowadził swat z jednej, a pierwszy drużba z drugiej. Młodego zaś swatka i pierwsza drużka, dopiero po ślubie szli do wozów normalnie parami: młodzi, swat ze swatką i drużba. Nie wracali zaraz do domu, jeszcze część męska: młody, swat i drużbowie szli do miasta kupując cukierków sobie i swoim damom, jako okup za przyczepione kokardki weselne. Potem orszak jechał do młodego, jeżeli u młodej był niedostatek, albo wracał z powrotem do młodej, gdzie dalej przyjmowano i goszczono.

Na powrót młodych czekały wioskowe dzieci, dając hałaśliwie znać starszym, że młodzi jadą, sami zatrzymując orszak weselny dostawały cukierków. Tak młody, jak swat i drużbowie starali się być "honorowi", cukierków nie skąpili.

Furman jadący koniem dziadka szykując się przed wyjazdem do ślubu, mocno podchmielony poszedł do stodoły po siano z zapalonym papierosem, nawet mu to do głowy nie przyszło, nie zauważył kiedy papierosa zgubił, nabrał siana i wyszedł. Po drodze wytrzeźwiał, w kościele przyszło mu na myśl, że papierosa mógł zgubić w stodole, zaniepokoił się bardzo. Orszak dziadka wracał z powrotem do młodej. Zaniepokojony furman korzystając, że na przedzie jedzie zawsze młody, gnał biednego konia co sił, sam w niepewności, co mogło stać się z tego papierosa, siedział jak na igłach.

Gdy młodzi od ślubu wrócili stodoły już nie było - spłonęła. Przypuszczano różne przyczyny, bo nikt nie widział, jak się stało, a furman milczał jak zaklęty, aż po kilkunastu latach tajemnica wyszła na jaw.

Przed domem, młodych przywitała muzyka, a ojciec z matką wyszli na spotkanie, niosąc na tacy chleb, sól i dwa kieliszki z wódką dla młodych, aby im życie w szczęściu upływało!

Dopiero wtedy młodzi wysiadali, a za nimi reszta orszaku i wchodzili do izby. Chociaż strata stodoły ciążyła kamieniem na piersiach rodziców młodej, jednak po sobie poznać nie dawali, gorąco zapraszając wszystkich do zabawy. Ileż to śmiechu i wesołości było z "gorzkiej wódki", gdy panna młoda niby krępując się boczyła się, a pan młody często był zażenowany, aż zmuszony przez wszystkich prawie siłą żonę pocałował. "Słodzić" musieli i swatowie, a nieraz i drużba. W zależności jak byli przygotowani rodzice młodej, bawiono się krócej lub dłużej. Gdy wesele u młodej miało się ku końcowi następowała część ostatnia zapraszania do podarunków. Za stołem siadali młodzi i swat ze swatką. Swat po imieniu wywołał każdego z proszonych i bawiących się na weselu gości, nawet malutkie dzieci, oczywiście zaczynając od rodziców młodej.

Ojca pani młodej proszę na podarek, nie ja proszę, ale pani młoda i pan młody. Przychodził ojciec i coś ofiarował , lub co prawie zwyczajem było, wręczał młodemu pieniądze - posag, ustalony jeszcze, gdy młody w swaty przyjeżdżał, po czym całował się z młodym i młodą, wypił nalany przez swata kieliszek wódki i odchodził. Swat wywoływał innych: matkę, siostry, braci, jeżeli młoda miała rodzeństwo, potem dalszych krewnych i wszystkich proszonych na wesele gości, zawsze dodając "nie ja proszę, ale pani młoda i pan młody". Każdy ofiarujący wypijał kieliszek wódki, całował się z młodym. Po zakończeniu wywoływania do podarków, proszono wszystkich do stołu na ostatni poczęstunek. Czas było odjeżdżać do domu młodego, gdzie ich z niecierpliwością czekano. Młody z zasady brał żonę do siebie, chyba, że sam szedł na jej gospodarstwo, wtedy porządek wesela był odwrotny. Pani młoda, jej swatka i druhny jeździły po młodego, wesele więc zaczynało się u młodego. Tak samo i tu dzieci z daleka czekały, aby zastąpić im drogę i dostać trochę cukierków. Rodzice młodego także przyjmowali młodych z chlebem, solą i wódką, zapraszając do izby. Tak samo serdecznie goszczono, wesoło bawiono się i wódkę "słodzono". Rozumie się, zebrani goście urozmaicili sobie długie oczekiwanie zanim młodzi przyjadą różnymi sposobami. Przychodzili przebrani za "żebraka", "cyganów" i różnych "majstrów", bawili wszystkich, śmiesząc bez pardonu, sadowili się za stołem przygotowanym dla młodych i gości, żądali okupu i dostawali go.

Podano gorący barszcz w dużych glinianych miskach, z których jedli wspólnie drewnianymi łyżkami. Później miski z resztkami barszczu zebrano, a nałożono stosy pieroga, chleba, mięsa i sera, do tego postawiono wódkę. Jak zwykle cała uwaga skupiała się na młodych, krzyczano ze wszystkich stron "gorzka wódka", chcemy "słodkiej" i t. p. Po wyjściu zza stołu muzykanci grali ognistą poleczkę, ojciec młodego zaprosił młodą synową do tańca, za co synowa obdarowała go ręcznikiem pięknie haftowanym z frędzelkami.

Bawiono się, tańczono, wyszukując różne wesołe urozmaicenia. Około północy następowały uroczyste oczepiny młodej, gdy kończył się beztroski żywot dziewuchy, a wstępowała na trudną drogę mężatki; jakże często pokrytej ostrymi cierniami.

Ona była moją babką. Życie ich było spokojne, można powiedzieć szczęśliwe. Po paru latach dziadek o pierwszej żonie nie wspominał, zupełnie zapomniał, gdy przyszedł posłaniec od sąsiadki Marcinowej, żeby on jak najprędzej do niej przyszedł. Zaniemogła poważnie, widocznie poczuła zbliżający się koniec, dostała strachu przed wiecznością - obudziło się w niej sumienie. Bijąc się w piersi opowiedziała historię, która zdumiała wszystkich.

Dziadka mego strasznie lubiła i koniecznie chciała mieć go za zięcia. Była nawet pewna, niestety wzgardził jej córką i ożenił się z inną. Tego nie mogła przeboleć, aż chorowała ze złości, zwłaszcza, że dziadek z żoną byli bardzo szczęśliwi. Długo myślała jak ich poróżnić. Rano widziała dziadka oprzątającego inwentarz, dowiedziała się, że jego żona lubi długo spać. Jakiegoś poranka zawitała jej szatańska myśl: połączyć późne jej wstawanie z bladością twarzy, wmówić ludziom, że jest chochlikiem. Nie żałowała pieniędzy, przekupiła starą żebraczkę, aby poszła do dziadka niby na nocleg, a rano powiedziała jemu i innym, że widziała jak jego żona wyjeżdżała na miotle kominem, nad ranem wróciła tak samo kominem, wymęczona poszła spać chowając miotłę do wyrka. Stara odegrała znakomicie wmówiła dziadkowi, jej posiew skiełkował w całej wiosce, bo uwierzyła jej rodzona matka i sama ofiara!

Wiara w czarownice była tak wielka, tak weszła ludziom w krew, że nawet jeszcze po pierwszej wojnie światowej, mówiło się na wsi o tym często.

Było to gdzieś w roku 1920, moja matka, kobieta spokojna, która nikomu nic złego nie uczyniła, rano po wydojeniu krów wycierała ręce wiszącym w kacie ręcznikiem z długimi frędzlami, a szła sąsiadka i zobaczyła to przez szparę, bardzo się przeraziła i ze strachu uciekła. Opowiedziała potem wszystkim, jak słyszała na własne uszy, że matka po cichu wołała: stój Krasula, stój Łysula i pociągnęła za frędzle, jakby doiła a mleko leciało i leciało.

 

***

 

Życie naszych dziadków było prymitywne i umęczone prawie nadmierną pracą fizyczną. Zwłaszcza los kobiety, prawdziwej męczennicy, my dziś w perspektywie współczesnego życia nie łatwo możemy pojąć. Sponiewierana, bita bez żadnego szacunku, obarczona licznymi dziećmi, które rodziła w okropnych warunkach sanitarnych, mając jako "opiekę" zaledwie babkę, nie zawsze znającą się na rzeczy, musiała jakże często z niemowlęciem i kołyską za plecami, a trochę odchowanym bachorem u piersi iść kilka km na pole i całe żniwa żąć sierpem (mężczyzna rzadko który chwycił się sierpa). A robota w domu, wszystko czekało na jej ręce, chłop patrzył konia i robił w polu, resztę spychał na żonę. Ile to trudu kosztowała obróbka lnu, przędzenie przy "kopciałce", potem tkanie na prymitywnym warsztacie w półmroku? Niech będzie cześć ich pamięci!

Moja babka wybrała się do żęcia żyta na odległe pole o prawie siedem km. Odmawiała poranny pacierz idąc sama przez dworskie pole, a później wąską dróżką przez olbrzymi las. Na polu nie było nikogo, ona pierwsza zaczynała na tym kawale. Energicznie zabrała się do pracy, ale koło obiadu, gdy słońce przygrzało opuściły ją siły - była w stanie odmiennym, w ostatnim miesiącu. Nagle poczuła silne bóle, z przerażeniem uświadomiła sobie co z nią będzie. Była sama wśród lasu z dala od wioski i ludzi. Tam na snopkach ujrzał świat chłopczyk. Odcięła pępowinę sierpem owinęła niemowlę w fartuch i po odpoczynku, gdy nabrała trochę sił pomału przyszła do domu z dzieckiem na plecach. Ona chorowała, chłopczyk zaś żył, wyrósł na zdrowego chłopa - był to mój ojciec. Potem często babka wymawiała, bo był nieznośny: "jak urodził się przygodnie w utrapieniu, taki ma charakter". Babcia miała jedenaścioro dzieci, przy życiu zostało pięciu: trzech chłopców, dwie dziewuchy, reszta zmarła w wieku dziecięcym. W tym samym czasie w Zarzeczu jedna miała osiemnaścioro, a jej bratowa siedemnaścioro, przy życiu zostało zaledwie po kilku.

Rozważając znane mi fakty z życia dziadków, zamyśliłem się głęboko, nasuwają mi się porównania z życiem choćby do ostatniej wojny, więc trzeciego pokolenia. Co się stało, że kobiety przestały być tak płodne, mieli jedno, dwoje, troje, a najwyżej czworo, ale urodzone niemowlaki prawie zawsze zostawały przy życiu. Wydaje mi się, że odpowiedzieć nie trudno: wpłynęły zmienione warunki ekonomiczne i świadomość.

Mnie jednak ciekawi zagadnienie inne: skąd brały wytrzymałość i siły nasze babki? Teraz młode kobiety po urodzeniu paru dzieci, bardziej narzekają i czują się wymęczone niż dawniej po osiemnastu. Przecie teraz niewątpliwie pracują lżej, lepiej to jest smaczniej się odżywiają, mniej są bite, bez porównania lepiej traktowane, a jednak...

Jeszcze do niedawna w naszej bramie od podwórka stał wkopany wysoki słup dębowy, jak ojciec mi mówił przyniesiony przez dziadka na plecach z lasu. Doprawdy nie wiem czy obecnie dwóch zarzeckich mężczyzn poradziłoby go przynieść? Byli silniejsi, zdrowsi i bardziej długowieczni. Jeżeli kto umarł w dzieciństwie, lub na jakąś chorobę zakaźną, które zmiatały dziesiątkami, zwłaszcza siejąc prawdziwe spustoszenie wśród dzieci, to żył długo, chyba uległ jakiemuś nieszczęśliwemu wypadkowi.

Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, może wpłynęły prymitywne warunki w jakich żyli? Może, porównując trywialnie jak dzikie zwierzęta w surowych warunkach, walcząc o byt są wytrzymalsze i odporniejsze od zwierząt hodowanych troskliwie przez człowieka, które wydelikaciły się i stały się mniej odporne?

Jedzenie dziadków było niewybredne. Odżywiali się czarnym razowym chlebem, mielonym w żarnach, ziemniakami, kaszą jęczmienną, czy gryczaną, tłuczoną w domu w tak zwanej "stępie" drewniana kłoda wydrążona z jednego końca w kształcie kielicha, do której sypano jęczmień, owies lub grykę, uderzając z góry grubymi i ciężkimi bijakami obłuskiwali skórkę ziarna, była to praca mozolna i ciężka. Jedli dużo kapusty, grochu, bobu, buraków, marchwi, cebuli i czosnku. Gorzej z mięsem, rzadko kto zabijał na rok więcej niż jednego tucznika. Strawę przeważnie bielili mlekiem lub omaślili olejem lnianym swojej roboty, ciemnym, nieprzyjemnym. Strawę gotowali rano na cały dzień w dużym piecu, używanym teraz wyłącznie do pieczenia chleba i tradycyjnych blinów.

Wprost niepojęte jest dla mnie jak mogli wytrzymać siedem tygodni tak ścisłego i surowo przestrzeganego dawniej postu? Od siódmego roku nikt nie jadł w poście nawet z mlekiem. Już w zapusty wyszorowali dokładnie gary, wypalając jeszcze w środku słomą i przez siedem tygodni gotowali strawę z olejem, którego w tym czasie spożywali dużo. Mleko przez post zlewali do beczek. Dopiero później zezwolono jeść z mlekiem w niedzielę, a jeszcze później w niedzielę i z mięsem, przestano wtedy wypalać w środku gary. Czy można porównać z postem trzeciego pokolenia, gdzie reguła jest bez porównania łagodniejsza, gdzie wymaga się raczej dobrowolnego świadomego powstrzymywania się przez parę dni w tygodniu od potraw mięsnych, nie broniąc wcale mleka i tłuszczu? Mimo tego w Zarzeczu na post sarkano i bardzo nie przestrzegano, tłumacząc się słabością naszego pokolenia i ciężką pracą.

 

***

 

Trzeba było chrzcić małego. Na chrzciny tak jak na wesele spraszano dużo gości i bawili się dwa, albo trzy dni. Rano przyszli rodzice chrzestni: kum z kumą, i babka będąca przy porodzie, do kąpania dziecka i zawiezienia do kościoła. W tym wypadku, choć babki przy porodzie nie było, ale dziadek zaprosił kobietę która odbierała, bo jakież to chrzciny, bez tak ważnej osoby jak babka?

Babka przygotowała wodę do kąpania dziecka, a kum wrzucił srebrnika "na mydło" dla babki, zaś matce dziecka dał też na "cukier". Kumowie wypili, przekąsili i szykowali się do kościoła, babka miała dziecko już wykapane i ubrane, wiozła ona sama do kościoła, rzadko kuma wiozła dziecko sama bez babki. Właściwa gościna zaczynała się pod wieczór, gdy z dzieckiem już ochrzczonym wrócili z kościoła. Na ten czas zjeżdżali się i zbierali się proszeni goście, wioząc ze sobą pokaźny tobołek swego pieroga, sera, masła lub mięsa i wódkę. Nic więc dziwnego, że mogli bawić się przez kilka dni, skoro sami goście nanieśli! Kumów sadzano na "pokuciu", na miejscu honorowym, oni bowiem byli centralną figurą całej zabawy. Do nich przepijano, z nich frywolnie żartowano, im śpiewano różne piosenki swawolne, dopiero po nich na języki szli rodzice dziecka i babka. Bawiono się do późna w nocy, potem udawali się na krótki odpoczynek, bliżsi do swoich domów, a dalsi gdziekolwiek. Latem w stodole, zimą w izbie na słomie rozrzucanej na glinianą polepę.

Na drugi dzień zabawa rozpoczynała się od nowa. Koło obiadu na plan pierwszy wychodziła babka, jej to śpiewano i przygadywano, aż postawiła na stół kaszę gryczaną lub ryżową suto przybraną różnokolorowymi cukierkami "landrynkami". Za tę kaszę składali się wszyscy, oczywiście babka za część zebranych pieniędzy postawiła wódkę. Ale czy to wystarczyło? W wesołej beztroskiej zabawie trzeba było czas czymś urozmaicić. Wywlekano więc babkę, sadzano ją na drewnianą bronę i tak wśród chichotów i różnych przyśpiewek obwożono starą przez całą wieś. Za taką "jazdę" musiała postawić znowu wódkę. Potem gdy już babcię "opili" to składali się wszyscy i zabawa przeciągała się dalej. Przy pożegnaniu, każdemu odjeżdżającemu z gości gospodyni dawała niewielką paczuszkę dla spróbowania tym co zostali w domach i całując się wzajemnie rozchodzili się wymęczeni, syci zabawą.

 

***

 

Centralnym ośrodkiem życia towarzyskiego była karczma. Karczma zarzecka była położona w dobrym punkcie przy trakcie, zawsze było w niej pełno i gwarno. Zbierali się chłopi z okolicznych wsi w święta, gdy wracali z kościoła nawet z odległych wiosek. To, co zbudował kościół, bo szczerze kajali się, to zepsuła karczma. Obyczaje dziadków zarzeckich nie były czyste, o tym co się robiło po pijanemu w krzakach, tak gęsto okalających karczmę nie będę mówił. Karczman Aron przyjmował wszystko: pieniądze, zboże, płótno, co kto dawał, więc w karczmie zawsze było rojno i wesoło; dwaj synowie Arona nie żałowali trudu grając do tańca. Jeden grał na skrzypcach, a drugi na cymbałach, zapraszali do siebie basistę i wychodziła kapela, że nóg utrzymać nie było można.

I tu dla mnie jest niepojęte, skąd u nich brała się siła, skąd brała się ochota, ta żywiołowa energia w zawrotnych tańcach? Być może nie mając innego wyżycia się wyładowywali nadmiar energii w pijaństwie, tańcach i bójkach po których Zarzeczanie mieli wyrobioną markę zabijaków i awanturników. Sława ta przetrwała długo do trzeciego pokolenia. Nic ich poza tym nie interesowało, tworzyli osobny światek, a co działo się w świecie nie ciekawili się i wiedzieć nie chcieli. Wydawało im się, że w Zarzeczu jest najlepiej, po swojemu czuli się szczęśliwi. Plaga pijaństwa trzymała w Zarzeczu wszystkich, nawet kobiety, które nieraz z miarką zboża na plecach, ukradzionego chłopu, lub z kawałkiem płótna pod zapaską, skradały się krzakami przez łąkę za ogrodami karczmy.

Lubiła atmosferę karczemną i moja babka, często tam zaglądała, nawet będąc już w starszym wieku, przy żonatych dzieciach, kradła z domu zboże lub płótno wynosząc na wódkę. Aż zdarzył się wypadek, który o mało nie zakończył się tragicznie, od tego czasu więcej do karczmy nie poszła, będąc pewna, że wodził ją szatan.

Babka z karczmy wyszła mocno podchmielona, chciała skrócić, poszła więc nie drogą, ale za ogrodami ścieżką przez łąkę zarośniętą krzakami dzikiej wierzby. Szła wesoło nucąc sobie pod nosem, plącząc nogami, nie wiadomo jak zagubiła ścieżkę, wlazła na krzak obaliła się. Pozbierała się klnąc siarczyście, obchodziła napotkane krzaki, daremnie szukała ścieżki, nie spostrzegła się, że przeszła cała łąkę zachodząc wygon od tyłu. Noc była widna, ale głowa ciężka, nie zastanowiła się w jakim była miejscu, cieszyła się, że już nie ma krzaków, tak dla niej uporczywych. Radość trwała niedługo, poczuła pod nogami bagnisty grunt. Szła jak po dużych głazach, potykała się i upadała, myślała zawrócić, ale jakby ją kto za rękę wciągał, bagno stawało się coraz rzadsze i niebezpieczniejsze. Nogi grzęzły po kolana. Jezus, Maria - krzyknęła gwałtownie rzucając się do tyłu, przez to zapadła się jeszcze bardziej. Szamotała się, rękoma szukając dookoła jakiegoś oparcia. Ale nic twardego nie znalazła, a bagnista topiel sięgała po ramiona, uświadomiła sobie, że się topi. Przestała szamotać się, wołając ile sił w piersiach pomocy. Ze strachu i zimnej kąpieli oprzytomniała zupełnie. Krzyczała, jej krzyki w ciszy nocnej stawały się przerażające, nawet ptactwo blednie, tak hałaśliwe w nocy: jak derkacze i bekasy przerwali swój donośny jazgot. Od rzeki powiało chłodem, poranna mgła zawisła nad błotem. Po skórze babki przeleciał dreszcz, zęby zaczęły szczękać, nie wzywała pomocy, nie mogła krzyczeć, jakaś chrypka ścisnęła gardło, nie mogła wymówić słowa. Zdawało jej się, że obręcz ściska jej piersi, poczuła ostre kłucia w bokach, przy każdym oddechu, głucho stękała. Mój ojciec pasł razem z innymi na noclegu konie. Obudził się z krótkiej drzemki, sprawdził czy chodzi koń i chciał znów położyć się przykrywając się długim kożuchem, usłyszał wołanie o pomoc. Obudził wszystkich, zerwani nagle ze snu, słysząc wołanie przerazili się. Przyszło im na myśl, co nieraz słyszeli, że w święta żydowskie diabeł porywa jednego i żywcem go topi w błocie. Co by mogło być innego? Nie zwrócili nawet uwagi, że do świąt żydowskich było jeszcze sporo czasu. Leżeli i modlili się przejęci grozą, gdy ustały krzyki, szarpały im nerwy głuche stękania, jakby spod ziemi. Dopiero o zupełnym świcie, gdy pierwsze promienie słońca oświetliły błota, rozejrzeli się uważnie i zobaczyli niedaleko od nich coś czarnego. Poszli i ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyli babkę ledwo zipiącą.

Długo chorowała, nieprzytomnie bredziła, kogoś wzywała, zrywała się. Leczono ją troskliwie. Od razu wylewano nad chorą roztopiony wosk na wodę, aby wygnać kolkę i zobaczyć czy ma się na śmierć, bo skoro wyleje się krzyż, umrzeć musi. Choć wylewano kilka razy krzyża nie zauważono. Potem kadzono różnymi ziołami, smarowano i pojono, Bóg wie czego nie wyprawiano, babka nie umarła, choć dobrego zdrowia już nie miała.

 

***

 

Nie wiem jak układały się stosunki gospodarcze we dworze zarzeckim po uwłaszczeniu, wiadomości od tej strony przekazano mi słabe. Czy dwór odczuł jaki wstrząs gospodarczy czy nie? Dziedzic po stracie syna w powstaniu zrobił się wielkim dziwakiem, odludkiem, nie pokazywał się nikomu, na wsi po cichu mówiono, że zwariował. Majątkiem rządziła dziedziczka. Średni syn oddany do szkół rosyjskich, zajmował potem jakieś stanowisko w administracji carskiej i do majątku nie przyjeżdżał. Młodszy, prawie rówieśnik mego ojca, długo w szkołach nie siedział, gdy poczuł się trochę na siłach, już jako wyrostek puścił się w wir zabaw, trwoniąc pieniądze. Zaledwie w miesiąc po pogrzebie matki przegrał w karty jakiemuś pułkownikowi rosyjskiemu piękny folwark Kaczanowo, perłę dóbr swoich. To podziałało na niego jak zimny prysznic, oprzytomniał, zaprzestał zabaw, a kart unikał. Ożenił się z panienką z sąsiedniego dworu, dobrą Polką i wzorową gospodynią. Musiał gospodarstwo zorganizować dobrze, skoro choć majątek uszczuplony przegranym folwarkiem, to jednak zdobył się na budowę wspaniałego pałacu i niektórych budynków gospodarczych, dając zarobek, choć niewielki dla okolicznych wiosek.

Ojciec mój opowiadał, jak on mając lat czternaście chodził do pracy przy budowie pałacu. Z jakim to zadowoleniem wspominał te czasy swojej młodości. Mówił o ciężkiej pracy, ale o wesołych potem zabawach, tych śpiewach, które słychać było hen za dziesiątą wioską.

Pewno, że życie wtedy było ciężkie, ale beztroskie, nic nie gniotło, nikt nie myślał co będzie jutro, za miesiąc, za rok. Mało wiedzieli, mało potrzebowali, dlatego czuli się szczęśliwi. Jakie troski mogły męczyć dziadka, czy ojca w jego młodości? Na naftę, sól i wódkę jakoś zarobili, a resztę mieli wszystko swoje: ubranie i jedzenie choć niewybredne. Czy dwór oddziaływał na postęp gospodarczy wsi? Wydaje mi się, że nie, pomijając fakt, jak ojciec twierdził, że łubin, gdy pierwszy raz zobaczyli w majątku to kradli i siali na swoich polach, przekonali się później jakie wielkie korzyści daje. Wprowadzenie łubinu poważnie wpłynęło na strukturę gleby i podniesienie jej wydajności. Poza tym wieś trzymała się swoich metod. Orano sochą, choć w majątku były już pługi, długo sądzono, że socha lepiej glebę doprawia. Stosowano trójpolówkę, sposobem znanym chyba od wieków, zostawiając odłogi, aby ziemia odleżała. Dopiero wprowadzenie łubinu na przeoranie pchnęło o krok ku pewnemu postępowi w gospodarstwach chłopskich.

 

Jan Szott

??????.???????