Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi

 

Pokolenie pierwsze

 

Nie wiem, czy dawny satrapa - szlachcic zgodziłby się pójść do raju, gdyby wiedział że spotka tam dawnego swego podwładnego, którego za życia traktował jako bydło robocze, nie posiadającego duszy takiej jak jego.

Są okresy w historii, które dla człowieczeństwa, dla idei humanizmu nie przynoszą zaszczytu, wtedy hańba dla krzywdzicieli, a los krzywdzonych woła o pomstę do nieba.

Śpijcie zasłużonym odpoczynkiem, wy - pradziadkowie moi, umęczeni ciężkim trudem pańszczyzny, a wy - dziadku i ojcze wstańcie, napiszemy wspólny pamiętnik - będzie to historia trzech pokoleń ludzi już wolnych - będzie to historia naszej wsi.

Stare zwyczaje zanikają, jak zanikł regionalny ubiór, bardzo drogi w stosunku do miejskiego przyodziewku. Osobiście nie biję na alarm i nie załamuję rąk, jak to w swoim czasie czyniło wielu społeczników, uważam to za proces naturalny i nieodwracalny. Przecie każda epoka, nawet pokolenie tworzy swoją kulturę. Nie jestem zwolennikiem regionalizmu, który nie łączy ale rozbija. Nadmierne wyrobienie poczucia odrębności stwarza nienawiść dzielnicową i tak w naszym kraju. A moim zdaniem.... korzystając z nowoczesnych zdobyczy techniki, musi włączyć się w nurt narodowy w ramach kultury ogólnoludzkiej. O tym zaś jak żyli dawniej i co myśleli, dowiadywać się z książek, prasy, filmu i radia, jak dowiadujemy się w muzeach, że istniały drewniane sochy i brony i inne prymitywne narzędzia naszych dziadów.

***

Mego pradziadka kupił dziedzic na Zarzeczu, jaśnie oświecony pan Zarzycki, za psa myśliwskiego. Zasadniczej zmiany nie było, bo z jednej pańszczyzny w drugą, od jednego pana do drugiego, jednak pradziadkowi podobało się lepiej na nowym miejscu. Bliżej miasta Lidy, piękniejsza okolica położona na żyznej glebie i co może najważniejsze posadzono go na pełnym gospodarstwie, na tak zwanej pustce, po zbiegłym chłopie nie wiadomo gdzie.

Zarzecze mała wioska dziesięć chat byle jakich, kurnych często wrośniętych w ziemię - dziesięć rodzin pańszczyźnianych. Wioska położona na wzgórzu niedaleko szerokiej co najmniej na 40 metrów drogi zwanej "traktem - gościńcem", wysadzonej czterema rzędami brzóz, z rozkazu carycy Katarzyny Wielkiej. Tędy jak fama głosi maszerowała armia Napoleona na Moskwę. Z drugiej strony wieś oddzielona od dworu bagnistym pasmem i płynącą wśród bagien rzeką Lidziejką, okalając wzgórze od północy i wschodu. .... dworu do wsi usypana.... spiętrzała wodę rzeki z jednej strony, tworząc staw dla wodnego młyna. Na przecięciu się drogi z ulicą wioski od niepamiętnych czasów stał krzyż dębowy, przy nim przystawano na chwilę z trumną każdego kogo odprowadzano na miejsce wiecznego spoczynku. Przy nim co roku w maju, tłumnie zbierali się wszyscy na uroczyste nabożeństwo majowe, sławiąc Matkę Bożą. Droga ze wsi była przedłużona do gościńca, gdzie rozłożyła się karczma dworska, dzierżawiona przez Żyda Arona.

Pradziadek wolności nie dożył. Zginął w pełni sił razem z paniczem, starszym synem Zarzeckim w lasach lidzkich, walcząc przeciw Moskwie pod sławnym dowództwem Narbuta.

Do dworu wezwano ośmiu młodych ludzi, zdrowych i samotnych i jednego tylko żonatego mego pradziadka, posiadającego niezwykłą siłę do czuwania nad bezpieczeństwem panicza.

Sam jaśnie pan serdecznie z nimi rozmawiał, mówił o Polsce, o niepodległości, o równości wszystkich ludzi - nazywał chłopów braćmi.

Dziwił się pradziadek, bo tak dobrym pana jeszcze nie widział, jego mowy dobrze nie rozumiał, wiedział tylko, że dziedzic każe jemu i tym innym, aby szli razem z paniczem na wojnę w lasy.

Daremny był płacz prababki, aby nie szedł aby uciekał, sama nie wiedziała co doradzić i robić. Parę dni chodził jak struty, przeżywał w sobie raz nadzieję, to bunt jak dla człowieka pańszczyźnianego .... i pokory, wola dziedzica była świętością. Poszedł i nie wrócił, zostawiając po sobie dwóch synów, a czworo zmarłych w wieku dziecięcych.

Dopiero ja, prawnuk, już w wolnej Polsce należąc do organizacji Związku Młodzieży Wiejskiej, w powiatowym zlocie nad wspólną mogiłą Poległych oddałem mu hołd - cześć jego pamięci!

Niedługo żyła prababka, nie mogła zapomnieć śmierci męża, poważnie zaniemogła, choć nie leżała, lecz schudła, jak się mówi "...w oczach". Nie pomogły ani zaklęcia znachorów, ani różne ziółka doradzane przez sąsiadki, zmarła w niecały rok później.

Lasy lidzkie i nadniemeńskie puszcze roiły się od powstańców. Niemało tam było wielkich magnatów, przeważała jednak drobna szlachta i chłopi zwerbowani z rozkazu ich dziedziców, najczęściej łudzących obietnicą wolności po zwycięstwie nad wrogiem okupującym kraj. Mamy dosyć źródeł mówiących, że w lidzkim patriotyzm szlachty był duży, że nie brakło idei bardzo liberalnych, wielu było przekonanych, że tylko wspólnymi siłami całego społeczeństwa można wywalczyć niepodległość, dlatego byli gotowi dać chłopom wolność i ziemię.

To zaniepokoiło Moskwę. Wszelkimi sposobami starano się przeszkodzić szlachcie w pozyskaniu chłopów. Przede wszystkim przysłano duże posiłki do pacyfikacji zagrożonych okolic. Moskale przychodząc zabierali z wiosek młodzież, zmuszając później do walki z powstańcami, tłumacząc, żer car chce ulżyć doli chłopskiej.

Zarzecze położone blisko głównego traktu, szczególnie często było narażone na wypady żołdactwa. Wszystko co młode i zdrowe wraz z żywym dobytkiem uciekało chowając się za tak zwaną "górką" w odległości półtora km. od wioski. Była to spora wyżyna, górka jakby zagubiona wśród bagna, jedną stroną przylegająca do rzeki, tworząc stromy brzeg. Górka dookoła porośnięta olszyną była dobrym schronieniem. Poważnym kłopotem była przeprawa inwentarza żywego: koni, wołów, krów bo lgnęły po brzuchy w błocie, z trudnością posuwając się. Na wiadomość o zbliżającym się wojsku moskiewskim we wsi zostawali tylko starzy i chorzy. Na próżno Moskale czekali i używali podstępu, przykładając ręce do ust, jak z tuby głośno wołali: " Krysiu, Marysiu, wychodźcie już Moskale pojechali, sołdaków już nie ma". Nikt nie wychodził.

Nie trzeba być historykiem, aby stwierdzić fakt rywalizacji między szlachtą a rządem carskim w pozyskaniu chłopstwa, świadczyły o tym najlepiej wydanie dekretem przez cara Aleksandra II uwłaszczającego chłopów na ziemiach byłego Królestwa Polskiego i Litwy. gdy na starych ziemiach ruskich trwała pańszczyzna. Zatrwożył się car, w czas uprzedzając panów to co oni tylko obiecywali on dał zaraz, na fakcie - uwłaszczył chłopów. Któż później mógł wytłumaczyć chłopom politykę carską, że on nie kierował się ani litością, ani katolickim nakazem miłości bliźniego, lecz szatańską przebiegłością, aby skłócić lud ze szlachtą. Zwłaszcza, że wysłani emisariusze wmawiali chłopom, że car to najlepszy ich ojciec, że bardzo dba o nich, cóż kiedy on wszystkiego nie wie bo panowie nie dopuszczają do niego żadnych wiadomości. Argument prosty, trafiający do serca i rozumu każdemu, trudno się dziwić, że chłopi w naszej okolicy ostygli z leśnych wypraw, w większości zaś popierali plany cara.

Ziemia lidzka należąca do obrządku Rzym - katolickiego, po upadku powstania znalazła się pod silną presją rządu carskiego, który ostro wystąpił przeciw kościołowi, jako chyba jedynej ostoi polskości na wsi. Po polsku mówiono tylko we dworach i wioskach szlacheckich zwanych okolicami, gdzie mieszkała drobna szlachta. Reszta przygniatająca większość, to wioski chłopskie, gdzie panowała mowa wyłącznie białoruska. Po polsku modlono się w kościołach, z wiernych zaś kto umiał modlił się z książeczki do nabożeństwa, no i każdy odmawiał po polsku codzienny pacierz poranny i wieczorny. Kazania księża głosili z ambon też w języku polskim.

Car przystępując do rusyfikacji przede wszystkim wystąpił przeciw kościołowi nastąpiły prześladowania jakich przedtem nie było. Różnymi sposobami, szantażem, oszczerstwem, czy obietnicą odrywał od kościoła rzym - kat. całe wioski, wprowadzając prawosławie, gęsto budując cerkwie, na które pieniędzy nie żałował. Wytworzyła się mieszanina wiosek katolickich i prawosławnych, co później po I wojnie światowej, już po odzyskaniu niepodległości najczęściej decydowało o przynależności. Ci co byli katolikami zostali Polakami, a wyznawcy prawosławia pisano Ruskimi, lub Białorusinami. Dziwne i niewiarygodne było, bo gdy katolicy świętowali, to prawosławni w ten dzień robili i na odwrót, chociaż jakiś walk religijnych, czy złośliwości prawie nie było. Przewagę jednak miał kościół katolicki swoją liczebnością. Choć unikano małżeństw mieszanych, ale gdzie zdecydowano się na to, najczęściej strona prawosławna przechodziła na wiarę rzym - katolicką. W życiu małżeńskim często z tego powodu była niezgoda, on wieszał swoje obrazy, a ona swoje dochodziło nawet do bójek, lecz dzieci chrzcili przeważnie w kościele.

Wiara dziadków była szczera, ślepo wierzono w Pana Boga, ale nie mniej wierzono w diabła, którego panicznie bano się, uważając za sprawcę wszelkiego zła, stąd wiara w czarownice, rozmaite gusła i zabobony.

***

Wieść o zniesieniu pańszczyzny najwyższym ukazem - dekretem cara zaskoczyła całą okolicę. W powszechnej radości, kto mógł, spieszyli do karczmy, gdzie karczman Aron, słaniając się ze zmęczenia, uprzejmie obsługiwał wszystkich, nie żałując spirytusu. Pili całując się wzajemnie, rozprawiali o nowej dla nich przyszłości w ogłuszającym gwarze. Panowała radość z otrzymanej wolności, chociaż byli i tacy, że martwili się co będzie z dworem, jak będzie żył pan? Byli i tacy służalcy .... korzystający z różnego rodzaju resztek z misy pańskiej, ci szczerze martwili się jak będą żyli, twierdząc wszystkim, że panowie są stworzeni do rządzenia, a chłopi do pracy. Sami chłopi bez panów żyć nie mogą.

Dziadek mój miał wtedy dwadzieścia lat. Trochę wypił z innymi i zapominając o całym świecie, tańczył do upadłego asystując po raz pierwszy zapoznaną dziewuchę. Smukła czarnula, o ciemnych piwnych oczach i delikatnej bladej twarzy, jak u panienki ze dwora, wyraźnie odcinał się od reszty dziewuch rumianych i przysadzistych.

W rodzinie nastąpiła niezgoda. Nie mając rodziców dziadek żył z bratem żonatym, starszym od niego o dziesięć lat. Łagodnego charakteru, silny młodzieniec wyręczał z pracy brata, słuchał i pomagał bratowej. Stał się prawdziwą podporą w gospodarstwie. Dlatego pragnęli, aby ożenił się jak najpóźniej, albo w ogóle został starym kawalerem. Byli bardzo niezadowoleni dowiadując się, że pragnie ożenić się i to w krótkim czasie. Najbardziej złościło i niepokoiło ich, że chce się żenić z biedną dziewką, bez posagu, z córką fornala dworskiego. Jeżeli ma się żenić, to oni pragnęli całą duszą aby brał córkę sąsiadki wdowy, posiadającą pół gospodarstwa, dlatego zwaną "prymaczką", bo bierze męża do siebie, na swoje. Tak planowali, mając na myśli własną korzyść, wiedząc, że gdyby brat wyszedł z gospodarstwa, to pozbyliby się łatwym kosztem. Trzeba oddać sprawiedliwości plan ten był nie był wymysłem ani brata, ani bratowej, ale ojca nieboszczyka, który nie zdążył wprowadzić go w czyn, ginąc w potyczce.

Aż tu masz, dziadek czując się od nikogo niezależnym, poszedł za głosem nie rozsądku, ale serca. Córka wdowy nie była ładna, zeszpecona mocno ospą, mówili że "diabeł groch na jej twarzy młócił".

Jakie uczucia kierowały dziadkiem trudno dociec, bo jego dziewucha, mówiąc dzisiejszym językiem, wcale powodzenia nie miała. Widocznie miał swój gust. Wtedy "modne" były dziewuchy silne, dobrze zbudowane, tryskające zdrowiem, a tamta była wobec innych prawie chuchro.

Złość brata i bratowej nie miała granic. Początkowo tłumaczyli mu, przekonywali, złośliwie wyśmiewali, ale gdy to nie pomogło doszli do wniosku, że zwariował i inaczej nie nazywając go głupim. Nie można się dziwić im, cała wioska inaczej nie nazywała wszyscy byli przekonani, że rzuciła na niego urok, czy dała lubczyku. Mimo wszystko dziadek zechciał z nią żenić się. Nie było rady brat musiał gospodarstwo podzielić na połowę, zwołani sąsiedzi zgodnie orzekli, według zwyczaju: starszy brat brał część od wschodu, a młodszy od zachodu. Tak samo podzielono dom na dwie części. Część wschodnią z sienią dostał brat starszy, dziadkowi przypadła część zachodnia z komorą, z której miała być sień. Dziadek o przyszłości nie myślał, z nadzieją właściwą młodym energicznie zabrał się do pracy. Nisko pokłoniwszy się dziedzicowi, poprosił go o parę sosen na deski. Dziedzic nie odmówił. Przez lato chałupę odgrodził i przyszykował najniezbędniejsze graty, potrzebne w gospodarstwie. Niedługo miało być wesele, ludziska nagadali się i ucichli. Byłby spokój, wszystko popłynęłoby normalnym nurtem, gdyby dziadkowi nie przyszła szaleńcza myśl wyprowadzenia na zewnątrz komina w swojej części chałupy. We wsi zakotłowało się od nowa. Zaniepokojony brat prosił i groził, aby tego nie czynił, bojąc się, że kominem będzie uciekało zimno. Gdy nie pomogły ani prośby, ani groźby brat ze swojej strony dał drugą ścianę z desek, żeby nie pomarzły jego małe dzieci. Wioskowi kiwali głowami dziwiąc się głupocie, nazywając dziadka szlachcicem, no i oczywiście głupim. wszyscy uważali, że w chałupie będzie zimno, bo ciepło uleci kominem. Komina bali się jeszcze dlatego, że w okolicy wymarła cała rodzina szlachecka od wcześnie zamkniętego szybu w kominie. Tak rodziło się w naszej wiosce nowe - w jednym domu pół izby było kurnej, a druga miała komin.

Jan Szott

 

??????.???????