|
Boże Narodzenie w Lidzie w latach dwudziestych i trzydziestych XX stulecia
Rozpocznę od przywołania wspomnień mojej Mamy - Marii ze Stasiewiczów Stasiewiczowej, gdyż między moimi Rodzicami istniało zaledwie jakieś bardzo odległe pokrewieństwo, ale nazwisko było takie samo. Mama urodziła się w roku 1905, zaś Jej bożonarodzeniowe opowieści dotyczyły lat dwudziestych XX stulecia, gdy najpierw jako licealistka, zaś później studentka Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie spędzała świąteczne ferie w domu rodzinnym w Lidzie - u Babci mieszkającej przy ulicy Suwalskiej. Babcia miała siedmioro dzieci, dwoje z nich straciło życie w młodym wieku w tragiczny okolicznościach; również Dziadek - Jan Stasiewicz zmarł niebawem pozostawiając żonę z pięciorgiem dzieci. Nie było łatwo je wychować, Babcia jednak dzięki wielkiej pracowitości i gospodarności potrafiła nie tylko zapewnić im dostatek, lecz również przy pomocy najstarszego syna, który zaczął pracować w Warszawie jako inżynier kolejnictwa, stworzyła możliwości pozostałej trójce dzieci ukończyć wyższe studia, co było wówczas w Lidzie ewenementem. Cała Rodzina w okresie Świąt Bożego Narodzenia przyjeżdżała z różnych miast Polski do Lidy, ażeby spotkać się przy wigilijnym stole. I w tym miejscu rozpoczynają się wspomnienia mojej Mamy, które - na szczęście - zapamiętałam tak dobrze, że potrafię je dziś odtworzyć.
Cofnijmy się więc wyobraźnią w czasie o około 75 lat wstecz, do domu Babci - na ulicę Suwalską. Co prawda numeru domu nie pamiętam, (a może go nigdy nie znałam?), lecz wiem, że znajdował się w pobliżu żydowskiego szpitala i żydowskiego cmentarza; nieopodal za wzgórzem, na którym znajdowało się pole, zaś niżej łąka, przepływała rzekŕ Lidziejka. Na tym właśnie wzgórzu jeździł na nartach wspomniany już Wuj Zygmunt inżynier, przyjeżdżający na Boże Narodzenie do Lidy z Warszawy, w której - jak mówił - nie było nigdy prawdziwej zimy i prawdziwego śniegu. Śnieg wiązał się zawsze we wspomnieniach mojej Mamy, ale również i w moich, z Bożym Narodzeniem w Lidzie. Szczególnie w Dzień Wigilijny, gdy w Warszawie jest szaro i mglisto, tęskni się za śniegiem, nierozerwalnie związanym z bożonarodzeniowym nastrojem. Jakże pięknie pisze o tym Zofia Kossak-Szczucka w "Roku Polskim", książce powstałej podczas pobytu tej znakomitej polskiej pisarki w Anglii w latach 1955-1954. "(...) Piękno śniegu cenią należycie tylko ci, co go od lat nie widzieli, bytując w kraju, gdzie przez pięć miesięcy obowiązuje koniec października. Na czym polega czar śniegu? Że cichy. Następnie, że biały. Cisza jest zawsze dostojna, jak hałas zawsze pospolity (...) Zgiełk rozdrabnia - cisza wyogromnia. Wszystkie wielkie rzeczy, by się narodzić, potrzebują ciszy. Biel - to czystość i niewinność (...) Świat oczekujący przyjścia Zbawiciela obleka się w biel..."
We wspomnieniach mojej Mamy Boże Narodzenie było w Lidzie zawsze śnieżne, zaś 24 grudnia - w Dzień Wigilijny - wirowały za oknem delikatne płatki białego śniegu. Tworzyło to specyficzny, niepowtarzalny nastrój do wigilijnej wieczerzy. W ciepłym, ogrzewanym dużym piecem pokoju stał długi, owalny stół, przy którym mogło zasiąść kilkanaście, a nawet dwadzieścia osób. Na tym stole rozkładano pŕńhnące siano - miało ono przypominać o Stajence Betlejemskiej i było w kresowej tradycji polskiej tak ważne jak OPŁATEK. Nie wolno było o nim zapomnieć. A że po Wieczerzy Wigilijnej wykorzystywała młodzież to siano do wróżb, nie przeszkadzało to nikomu. Długość źdźbła, wyciągniętego spod obrusa, miała rzekomo określać czas trwania życia. Siano należało następnie zanieść do stajni lub obory, gdyż spożyte przez zwierzęta domowe zapewniało im zdrowie. Obrus na wigilijnym stole musiał być śnieżnobiały - najlepiej lniany, a biel symbolizowała niepokalane poczęcie Chrystusa. Na głównym miejscu stawiano talerz z OPŁATKIEM. Dzielenie się Opłatkiem było głównym punktem Wigilii. Pî przeżegnaniu się Babcia składała wszystkim obecnym życzenia i następnie podchodziła do każdego z osobna, ŕbó podzielić się z nim tym katolickim symbolem rodzinnej więzi, wspominając w zadumie również tych, którzy byli gdzieś daleko lub odeszli na zawsze. Przy wigilijnym stole musiało być zawsze jedno wolne nakrycie, przeznaczone dla niespodziewanego Gościa. W ten święty, wigilijny wieczór każdy, kto zapukał do drzwi kresowego domu, musiał być przyjęty z otwartym sercem. Zapraszano też na wigilijną wieczerzę samotnych krewnych czy bliskich znajomych, aby i z nimi podzielić się Opłatkiem. Wigilia u mojej Babci, a później i u moich Rodziców, powinna była składać się z dań dwunastu, ale musiały być one postne. Nie wolno było również pić żadnych napojów alkoholowych - po prostu nie podawano ich. Na stole znajdowało się natomiast zawsze kilka rodzajów śledzi: 1. tzw. rolmopsy, które po oczyszczeniu z ości i skórki, z dodatkiem odpowiednich przypraw, przygotowywano parę dni przed dniem wigilijnym i przechowywano w słoju, aby nabrały aromatu i smaku, 2. śledzie z cebulką i jabłkiem, 3. śledzie po królewsku - z większą ilością przypraw korzennych - robiono je także z kilkudniowym wyprzedzeniem; 4. "postne" śledzie smażone w cieście. Spośród ryb musiały być koniecznie: l. karp w galarecie, 2. szczupak po żydowsku, 3. karp smażony - koniecznie w oleju słonecznikowym. Ryby jedzono pieczywem bez masła i oczywiście - z chrzanem. Następnie wnoszono barszcz wigilijny, który powinien być postny, przejrzysty i czerwony, słodkawo-kwaśny, zaprawiany nie octem, lecz cytryną bądź sokiem wiśniowym, co pozwalało uzyskać jeszcze piękniejszy koloryt. Podawane, do barszczu uszka, nadziewane posiekanymi grzybami i cebulką, smażone na oleju, chrupiące, były po prostu znakomite. Receptę, zawierającą składniki i sposób ich przygotowania przekazała Babcia mojej Mamie, a moja Mama - mnie. Któż jednak potrafił dorównać Babci w kulinarnej sztuce? Z pewnością nie ja. Głównym daniem wieczerzy wigilijnej była kutia, której rodowód sięgał odległych czasów, gdy pszenicę mielono w żarnach. Właśnie pszenica - symbol dostatku, mak - symbol spokojnego snu i miód czyli słodycz - to podstawowe składniki kutii. Ale zrobić ją, ażeby smakowała, nie jest łatwo. Z moich lat dziecinnych pamiętam, że tę symboliczną wigilijną potrawę usiłowałam jakoś ominąć, a jadłam ją na stanowcze życzenie Rodziców. Mimo to, ponieważ dzisiaj wiele osób nie wie nawet, co znaczy słowo "kutia", przypomnę Babciny przepis na jej wykonanie, przepis znajdujący się w jakimś kajeciku zapisanym niemal kaligraficznym pismem Babci. "Szklankę ziarna pszenicy należy moczyć 2 dni, później gotować do miękkości, zmieniając kilkakrotnie wodę. Osaczyć na sicie. Oczyszczony mak zalać wrzątkiem i zagotować na małym ogniu. Trzykrotnie przepuścić przez maszynkę do mięsa. Połączyć z ugotowaną pszenicą. Dodać sparzone wrzątkiem rodzynki, posiekane migdały i orzechy. Wstawić na noc do piwnicy lub chłodnej spiżarni. Przed Wigilią rozmieszać z miodem - rozpuszczonym w wodzie."
Poświęciłam tak dużo miejsca kutii, gdyż w latach dwudziestych, a czasem nawet trzydziestych XX wieku przenoszono na Ziemi Lidzkiej nazwę tej potrawy na wigilijną wieczerzę, nazywając ją "kutią" zapraszając na "kutię" czyli wigilię. Według kresowego ludowego podania kutię jadła Matka Boska wieczorem przed urodzeniem Pana Jezusa i dlatego musi się ona znaleźć na wigilijnym stole. Potrawą, ulubioną przez wszystkich, były śliżyki z makiem. Mak przyrządzano tak samo jak do kutii, może z jeszcze większą ilością bakalii. Pytano mnie wielokrotnie w Warszawie, co znaczy słowo "śliżyki", gdyż w Polsce Centralnej podaje się na wieczerzę wigilijną mak z łamańcami. Według recepty Babci są to kuleczki - ulepione z jak najbardziej postnego ciasta drożdżowego i upieczone; później suszone w lnianym woreczku przez ponad miesiąc, ażeby stwardniały. Śliżyki wyjmuje się z woreczka dopiero w dwie godziny przed wigilią i wkłada do maku z miodem i bakaliami. Taka kompozycja smakowała znakomicie! Wuj Zygmunt, który bywał w stolicach różnych Państw, twierdził, że nigdzie nie jadł tak wspaniałych dań jak lidzkie śliżyki i uszka. Jedenastym daniem były kisiele - żurawinowy i owsiany - bardzo pracochłonny, robiony z płatków owsianych, łączonych z mąką ziemniaczaną. Podczas wieczerzy wigilijnej był podawany z mlekiem makowym, co poprawiało odrobinę jego mdły smak. Ten owsiany kisiel przywędrował również do domu moich Rodziców wraz z tradycją dwunastu wigilijnych dań. Nie lubiłam go bardzo, lecz według zwyczaju podczas Wigilii każdą potrawę należało chociaż spróbować. Dwunastym daniem był kompot z suszonych śliwek, jabłek i gruszek, bądź tylko ze śliwek.
Dlaczego tak wiele miejsca poświęciłam wieczerzy wigilijnej, składającej się aż z dwunastu dań, w lidzkim domu mojej Babci 75 lat wstecz? Ambicje każdej Gospodyni, która nie pracowała wówczas zawodowo i dla której całym światem był jej DOM, koncentrowały się m. in. wokół osiągnięcia sukcesów kulinarnych, widocznych szczególnie podczas najważniejszych świąt - Bożego Narodzenia i Wielkanocy, gdy przy stole gromadziła się cała, na ogół liczna rodzina, gdy przyjmowało się gości. Ponadto w tamtych czasach wiele dań wigilijnych miało symboliczne znaczenie, toteż wymagało tym bardziej starannego i zgodnego z tradycją przygotowania.
Wróćmy jednak do opowieści mojej Mamy. Uczestniczący w wigilijnej wieczerzy - mimo pojawiających się na stole coraz to nowych, znakomitych potraw - nie ograniczali się tylko do jedzenia. Szczególnie młodzież urozmaicała chętnie ten wigilijny wieczór kolędami; rozpoczynając z reguły od powstałej w XVIII wieku kolędy z tekstem ówczesnego poety Franciszka Karpińskiego: "Bóg się rodzi..." śpiewanej w dostojnego poloneza, kończąc zaś na różnego rodzaju pastorałkach. Nie było wówczas długogrających płyt i kaset z nagraniami, więc po prostu śpiewano: na kilka głosów, przy akompaniamencie mandoliny lub fortepianu, który był w domu Babci; zdarzały się też występy solowe. Pod koniec wieczerzy wigilijnej atmosfera była już mniej uroczysta, stawało się coraz gwarniej i weselej. Zbliżała się pora pójścia na pasterkę do pobliskiego kościoła Ojców Pijarów, który znajdował się także na ulicy Suwalskiej. Mama wspomina, że po wyjściu z rozgrzanego domu sprawiało przyjemność mroźne powietrze i skrzypiący pod nogami śnieg. W Jej pamięci pozostał na zawsze rozświetlony pijarski kościół, rozbrzmiewający organową muzyką i pięknymi polskimi kolędami. W tym uroczystym, radosnym nastroju dobiegała końca Noc Narodzenia Bożego.
***
Okres świąt Bożego Narodzenia trwał do Trzech Króli. Nie wiem, czy w domu Babci była ubierana choinka; być może, ale nikt mi o tym nie opowiadał. Wiem natomiast, że poczynając od pierwszego dnia Bożego Narodzenia, a kończąc na wieczorze Trzech Króli, młodzież spotykała się codziennie - każdego wieczoru u kogoś innego. Śpiewano kolędy i pastorałki, spośród różnego rodzaju gier modny był szczególnie tzw. "flirt towarzyski". Spotkania te urozmaicali kolędnicy, przychodzący z migocącą gwiazdą betlejemską i całym repertuarem kolędowym, rozpoczynanym na ogół tradycyjnie od "Wśród nocnej ciszy...". Dodajmy, że repertuar ten bywał urozmaicony; w śpiewniku pochodzącym z końca XIX wie ku, odnotowano około 600 różnego rodzaju kolęd i pastorałek. Mieszkania lidzian odwiedzali też grupy "herodów" o ambicjach niemal aktorskich. Rozpinano na czterech słupach ŕlbo drążkach płachtę, pod tym jakby baldachimem występowali odpowiednio przebrani: Herod, anioł, diabeł, śmierć z kosą, często także urzędnicy Heroda z marszałkiem dworu na czele. Spektakl ten kończył zawsze diabeł słowami:
"Mój Herodku, za twe zbytki,
Idź do piekła, boś ty brzydki!"
Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od uwagi, że "Herodki" przetrwały w niektórych regionach Polski do dnia dzisiejszego, odtwarzane przez zespoły ludowe. Sama słyszałam przed kilkoma laty w Łomży, oglądając jasełkowy spektakl, identyczny wierszyk skierowany do Heroda przez diabła z dziewięćdziesiątych lat dwudziestego stulecia. Tekst nie uległ więc - jak widać - najmniejszej zmianie w ciągu lat!
Cofnijmy się jednak znowu do lat dwudziestych - do wspomnień mojej Ěŕmy. Jak spędzali wieczory świąteczne starsi członkowie rodziny Stasiewiczów i ich Goście, których u Babci bywało zawsze dużo, gdyż dom był gościnny. Po kolacji grywano często w preferansa. Była to gra w karty, do której siadały przy stoliku trzy osoby, czasem cztery, ale ta druga wersja była ponoć - nie wiem dlaczego - gorsza. Reszta zebranych rozmawiała bądź kolędowała przy akompaniamencie fortepianu. W rogu pokoju, na stoliku znajdującym się zawsze w tym samym miejscu, stał duży samowar, a na nim czajniczek z zaparzoną świeżą herbatą, zaś na kredensie patera z typowymi dla okresu Bożonarodzeniowego "miodownikami", t j. ciasteczkami w kształcie serduszek pieczonymi z miodem. Znużeni grą w karty, śpiewem lub rozmową, mogli wzmacniać się nimi do woli. Te znakomite tzw. starolitewskie miodowniki, przesiąknięte korzennymi przyprawami i ja pamiętam - niemal czując w ustach ich niepowtarzalny smak, gdyż piekła je również moja Mama. Szczególnie uroczyście obchodzono pożegnanie starego roku. Rodzice wspominali, że duża grupa młodzieży spotykała się w Sylwestrowy Wieczór u niejakiego (nic o nim nie wiem) pułkownika Malewskiego (jeśli nie pomyliłam nazwiska), który mieszkał w dużym, pięknym domu przy ulicy 3 Maja. Goście zbierali się przed północą w salonie, w którym przy drzwiach spotykali się odpowiednio przebrani Rok Stary i Rok Nowy. Obydwaj wygłaszali mowy: odchodzący o tym, co dobrego i użytecznego zrobił podczas swoich rządów, nadchodzący - jakie ma plany i jak zamierza je realizować. Później, w momencie wybicia godziny dwunastej na wiszącym na ścianie zegarze, strzelały korki, wznoszono toasty, składano indywidualne życzenia. W dniu 1 stycznia odbywały się w lidzkich kościołach OO. Pijarów i Farnym uroczyste msze. Istniał zwyczaj, że w Dzień Nowego Roku Panie domu przyjmowały od południa życzenia, mężczyźni natomiast byli obowiązani do krótkich wizyt w domach przyjaciół , ażeby złożyć życzenia; nie wolno było przy tym o nikim zapomnieć, szczególnie o osobach w podeszłym wieku. Ponadto obowiązywały tzw. urzędowe życzenia. I znowu przywołam opowieść Mamy. Bodajże w roku 1930, gdy mnie nie było jeszcze na świecie, gdy mój Ojciec był lekarzem powiatowym w Mołodecznie, a Mama po ukończeniu studiów z zakresu botaniki na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie została nauczycielką w mołodeczańskim gimnazjum, a jednocześnie przewodniczącą lokalnego obywatelskiego koła Pań (dokładnej nazwy nie zapamiętałam), przysyłano po Nią w Dzień Nowego Roku w godzinach rannych samochód z dość odległego starostwa, ażeby w obowiązującym wizytowym stroju uczestniczyła w imieniu tego stowarzyszenia w uroczystym składaniu noworocznych życzeń staroście, przyjmującemu je z ramienia Rządu Rzeczypospolitej Polskiej. Ale to już lata trzydzieste. W latach dwudziestych okres bożonarodzeniowy kończyło tak koścłĺlĺ, jak i w lidzkich domach Święto Trzech Króli. W lidzkich kościołach śpiewano pieśń, do której piękną melodię skomponował ks. Z. Odelgiewicz:
"Mędrcy świata, monarchowie, gdzie spiesznie dążycie?
Powiedzcie nam Trzej Królowie, chcecie widzieć Dziecię?
Ono w żłobie nie ma tronu i berła nie dzierży,
A proroctwo Jego zgonu już się w świecie szerzy..."
Mędrcy - monarchowie, oddając Jezusowi hołd, składają Mu w darze mirrę, kadzidło i złoto. Dla upamiętnienia tego wydarzenia na drzwiach domów pisało się - i pisze do dnia dzisiejszego - święconą kredą inicjały Trzech Króli: +K+M+B - przedzielone krzyżykami, tj. KACPER, MELCHIOR, BALTAZAR. Znaki te mają chronić dom i jego mieszkańców przez cały rok od wszelkiego zła, podobnie jak okadzenie wszystkich pomieszczeń mocno podgrzaną na tygielku mieszanką z poświęconych w kościele w tym szczególnym dniu mirry i kadzidła. Przypomnijmy, co pisze Zofia Kossak-Szczucka w "Roku Polskim" o tym końcowym dniu bożonarodzeniowego okresu.
"Święto 6 stycznia zwie się właściwie Epifanią, co znaczy Objawienie Zbawiciela świata. (...) Mnóstwo poganów przyjdzie do Ciebie - zapowiada prorok Izajasz - Wielbłądowie prędcy Madian i Epha, wszyscy z Sąby przyjdą, przynosząc złoto i kadzidło, a chwałę Panu opowiadając... Mesjasz przyszedł na świat nie tylko dla narodu wybranego, którego jest synem, ale dla całej ludzkości. Epifania oznacza uniwersalizm chrześcijański narodzony u progu Stajenki..."
2
Jakże odmienne są moje własne wspomnienia, związane ze Świętami Bożego Narodzenia w Lidzie! Z perspektywy dziecka widziało się je inaczej, a zainteresowanie Bożym Narodzeniem rozpoczynało się już w Adwencie; oczywiście nie z powodu chodzenia na roraty, gdyż zapewne tylko nieliczne lidzkie dzieci w wieku przedszkolnym i uczęszczające do klas pierwszych znały ten termin, którym określano bardzo wczesne ranne msze odprawiane właśnie w czasie adwentowym. Dla mnie był to okres własnoręcznego wykonywania łańcuchów i zabawek na choinkę, poprzedzony emocjonującymi zakupami potrzebnych do tego akcesoriów. Jak ważny wydawał się mi - gdy miałam 6 czy 7 lat - wybór głowek aniołków: czy miały być z blond włoskami czy z czarnymi, czy na różowym tle czy na niebieskim? Główki te, a także św. Mikołaja kupowałam za wyjmowane ze skarbonki pieniądze w sklepiku na rogu ulic Falkowskiego i Szkolnej, którego właścicielem był p. Eustachy Wierzbicki. Sklepik ten, stanowiący dla mnie w dziecinnych latach tak wielką atrakcją istnieje dzisiaj już tylko w mojej wyobraźni, a i dom, w którym się mieścił, należący do doktorostwa Kozubowskich, został zburzony najprawdopodobniej w roku 1992.
W pamięci natomiast utrwaliły się, niestety, tylko fragmenty Lidy międzywojennej. Nie mogę np. przypomnieć, w którym miejscu przy ulicy Suwalskiej mieścił się sklep z artykułami piśmiennymi, do któremu wchodziło się po kilku schodkach i w którym czuło się zapach papieru. Tu kupowała mi Mama tzw. papier karbowany - biały lub pastelowy błękitny na szaty dla aniołków; błyszczący papier "glansowany" w różnych kolorach na choinkowe łańcuchy i na spiczaste czapki dla pajaców oraz kolorową bibułkę - również na choinkowe łańcuchy przeplatane słomką i na bibułkowe bombki-jeże, które było trudniej wykonać, ale które wyglądały pięknie na choince. Te choinkowe zabawki robiło się w długie grudniowe wieczory z wielkim zapałem i starannością, żeby np. zrobić pajacyka była potrzebna wydmuszka jaja, na której ktoś starszy rysował tuszem uśmiechniętą twarz, a ja robiłam i przyklejałam do tej wydmuszkowej głowy pajaca spiczastą czapeczkę z glansowanego papieru, zaś u dołu kryzę. Pamiętam żĺ klej do łańcuchów z "glansowanego" papieru robiło się po prostu z mąki i wody. Ambicją każdego dziecka było, aby jak najwięcej wykonanych przez nie zabawek znalazło się na choince. A ponadto zdobiono ją małymi czerwonymi jabłuszkami, długimi jak sople cukierkami w srebrnych bądź błyszczących, kolorowych opakowaniach i lukrowanymi pierniczkami w kształcie serduszek. Były, naturalnie, również kupowane szklane różnokolorowe bombki, mieniące się w świetle świec. Utrwaliły mi się w pamięci dwa szklane domki i dwa łabędzie. Ale nawet najpiękniejsze kupowane bombki nie dorównywały w moich oczach tym, które zrobiłam własnoręcznie. Wszystkie zabawki, łakocie i małe świeczki w srebrnych lichtarzykach mieściły się na naszej choince bez trudu, gdyż była ona zawsze wysoka, prawie do sufitu, pachnąca zimowym lasem, gdyż przywieziona prosto z lasu przez znajomego leśniczego, który leczył się u mojego Taty. Wydaje mi się, że pisząc te słowa, czuję zapach żywicy, zmieszany z niepowtarzalnym aromatem kresowego leśnego powietrza. Gdy choinka stawała w rogu pokoju w przynoszonym z piwnicy specjalnym stojaku, czuło się, jak w prawdziwym sosnowym podlidzkim lesie. Choinkę w naszym domu ubierał tradycyjnie Tata. I tu zaczynały się moje problemy i niepokoje. Istniał zwyczaj, że w dzień wigilijny, bardzo wcześnie rano, wyjeżdżał Tata na polowanie z kilku kolegami, trzeba było bowiem upolować zająca na noworoczny obiad i noworoczny pasztet. Pamiętam, że zając wisiał później za oknem, ażeby do dnia 31 grudnia, gdy go przyrządzano, skruszał na mrozie. Buntowałam się przeciw tym polowaniom z dwóch względów. Po pierwsze - żal mi było ślicznych zajączków, które mogły nadal biegać po lesie, a zjeść można było coś zupełnie innego; po drugie - nie mogłam doczekać się powrotu Taty, gdyż choinka musiała być przystrojona przed ukazaniem się na niebie pierwszej gwiazdki. Gdy te nieszczęsne polowania przeciągały się, mój niepokój narastał. Dziecinny uraz do polowań pozostał; do dnia dzisiejszego jestem ich zdecydowaną przeciwniczką - wszak zwierzęta winny mieć również prawo do normalnego życia w normalnych warunkach.
Nie pamiętam, ażeby po Wigilii obdarowywano mnie i mojego Brata jakimiś prezentami; znajdowaliśmy je natomiast pod choinką po obudzeniu się w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia: ponoć przynosił je nocą św. Mikołaj. Podobno pod choinką mogła znaleźć się także rózeczka lub służąca do wymierzania kary "kozia nóżka"; lecz nas to jakoś szczęśliwie ominęło. Tak więc po Wigilii zamiast wyjmowania spod choinki prezentów, Tata zapalał na niej świeczki oraz sztuczne ognie i śpiewaliśmy chórem kolędy - najbardziej lubiłam dwie, tj. "Przybieżeli do Betlejem pasterze..." i "Bracia patrzcie jeno, jak niebo goreje...". W domu moich Rodziców - podobnie jak u Babci - wieczerza wigilijna składała się z dwunastu dań, pod śnieżnobiałym obrusem znajdowało się pachnące siano i nigdy na wigilijnym stole nie było alkoholu, było natomiast nakrycie i puste krzesło dla nadspodziewanego gościa, zabłąkanego w ten Święty Wieczór wędrowca. Jeden raz w moim życiu zdarzyło się, że taki "zabłąkany wędrowiec" przybyły nie wiadomo skąd, zajął to wolne miejsce przy naszym wigilijnym stole. Było to w początkach okupacji niemieckiej w roku 1941, gdy mieszkaliśmy jeszcze w naszym własnym domu przy ulicy 11 listopada (obecnie 7 nojabria). Ten nieznajomy - brodaty mężczyzna sympatyczny, lecz wyjątkowo małomówny towarzyszył nam podczas wieczerzy wigilijnej. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia już go nie było. Znikł tak samo niepostrzeżenie jak się pojawił. W mojej wyobraźni i mojego Brata pozostał "zabłąkanym wędrowcem"; kim był naprawdę, nie dowiedzieliśmy się nigdy. Rodzice poinformowali nas jednak po latach, gdy w ramach ekspatriacji znaleźliśmy się w Polsce, ze dzięki temu tajemniczemu nieznajomemu, którego przygarnęliśmy na Wigilię w roku 1941, mój Ojciec - aresztowany przez władze sowieckie po drugim wkroczeniu wojsk sowieckich do Lidy - został zwolniony z więzienia i mogliśmy już w ramach pierwszej ekspatriacji opuścić tereny Białoruskiej Republiki Związku Radzieckiego, udając się do Polski. Ja natomiast uwierzyłam, że jeśli jakiś "zabłąkany wędrowiec" zajmie przy wigilijnym stole puste miejsce, Gospodarzom będzie to wynagrodzone, gdyż na dom spłynie błogosławieństwo Nowo Narodzonego Jezusa.
Do dnia dzisiejszego lubię szczególnie Wieczór Trzech Króli, gdyż i z tym dniem wiążą się moje dziecinne wspomnienia. W przedszkolu, do którego uczęszczałam w Lidzie, odbywał się "bal" w bajkowych strojach. Byli więc Jaś i Małgosia, królewna Śnieżka i krasnoludki, Koszałek-Opałek i wiele innych baśniowych postaci. Na zakończenie podawano kakao i pączki. W jednym z tych pączków był migdał. A do kogo trafił pączek z migdałem, zostawał KRÓLEM MIGDAŁOWYM Przez dalszą część zabawy rządził niepodzielnie oraz otrzymywał jakąś nagrodę. Dziecinne wrażenia musiały być silne, skoro po półwieczu pamiętam ten "bal", ale nie pamiętam ani jednego dziecka uczestniczącego w nim - ani z imienia, ani z wyglądu.
***
Wigilii z lat wojny - poza tą jedną, już odnotowaną - wspominać nie będę. Zostaliśmy bowiem wyrzuceni z naszego własnego domu najpierw przez Niemców, później przez Rosjan. Przesiedlono nas do niewielkiego mieszkania w domu niejakiego p. Mamczyca, znajdującym się pobliżu budynku Straży Pożarnej, w niezbyt dużej odległości od ulicy Suwalskiej. Gdy dom spłonął, mieszkaliśmy w bardzo złych warunkach nieopodal kolejowego wiaduktu, pod którym była ulica, przechodząca w szosę czy raczej drogę, dochodzącą aż do wsi Krupowo. Czy w okresie tych przeprowadzek i zamieszkiwań w cudzych domach, gdzie najważniejszym pomieszczeniem był lekarski gabinet Ojca, my zaś gnieździliśmy się w jakimś małym pokoiku, obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia? Była zapewne skromna Wigilia, choinki na pewno nie ubieraliśmy, gdyż nawet nie było na nią miejsca. Może zaśpiewało się kolędę? Nie pamiętam.
Niechaj więc w wyobraźni pozostaną przede wszystkim te miłe sercu czasy międzywojennego dwudziestolecia.
Irena Stasiewicz-Jasiukowa