|
Moja wojenka
W słoneczny zimowy dzień pracowałem z bratem w kuźni, a o ile po odwilży był mróz i było ślisko to kuliśmy konie. Przyjeżdża dwóch żołnierzy z Armii Krajowej w siodłach, trzeci koń z siodłem luźno. Gdy zacząłem kuć im konie, jeden z nich pyta, czy otrzymałem wezwanie na służbę do wojska, chociaż tydzień temu ono i było odpowiedziałem, że nie. Wtedy żołnierz dostaje drugie wezwanie i pod rozpiskę wręcza mnie, mówiąc ukujesz koni i pojedziemy. Gdy dowiedziała się matka, siostry w płacz, dawaj szykować coś z jedzenia, krzyżyk na pamięć od złego trofunku.
W ten dzień odjechaliśmy do obozu nad Niemnem, który stał w Tobole, dowodził nim Ragner. A że na pierwsze wezwanie nie jawiłem się sam, musiałem odsiedzieć w spichlerze dwa dni. Na trzeci dzień wezwano do sztabu i zaliczono do konnego zwiadu. Zaczęło się życie wojskowe - codzienne musztry, pieszo i z końmi. Sztab i konny zwiad znajdował się w majątku, a we wsi kwaterowała się piechota. I tylko rozwidniało się jak było słychać ćwiczenia żołnierzy, maszerowanie ze śpiewem. Jak te pszczoły w pogodny dzień koło ula, tak i żołnierze zawsze w ruchu i ćwiczeniach. I tak płynęły dni, tygodnie, a potem i miesiące. Oprócz ćwiczeń, były wypady za Niemen na czerwonych, przeważnie nocami przeprawiali się na łódkach przez Niemen i grzmocili ich tam z naskoku, potem wracali do obozu. Oni na ten bok bali się nosa wytknąć. Było parę wypadków gdy zebrawszy siły, przeprawiali się na ten bok, jak to było pod Filonówcami, gdzie pół doby trwała walka no w końcu rozbili ich i wypędzili za Niemen, aż do Nalibockiej puszczy ich gnali.
Z Niemcami Ragner grał jak kot z myszką: z początku ich nie ruszał, a oni za to dawali mu broń i amunicję, którą się dzielił z innymi oddziałami - Ostoją i Krysiakiem, którzy otwarcie go grzmocili. On (Ragner - red.) ich bił skrycie, składając winę na innych, a potem i otwarcie grzmocił.
Konny zwiad kwaterował się w majątkowym budynku i u nas było czysto, porządek. A piechota rozkwaterowana była po domach po całej wsi jak także i po innych wsiach, a o ile całe dnie w musztrach, a w nocy - wypady na nieprzyjaciela, ludzie przepocone, łaźni dobrych nie było i częstej zmiany bielizny to i brud, wszy pojawiali się, chociaż starali się temu zapobiegać. Mnie jakiś wstręt wziął, chociaż w zwiadzie było czysto, a jeżdżąc z meldunkami spotykałem się z innymi oddziałami, m. in. Ostoi i tam znalazłem znajomych i postanowiłem samowolnie przejść do Szczuczyńskiego oddziału, co i zrobiłem.
W maju miesiącu byłem już tam, też w konnym zwiadzie. W krótkim czasie w drodze z meldunkami spotkała mnie żandarmeria Ragnera i aresztowała, czekała mnie za samowolne przejście do innego oddziału śmierć, ledwo Ostoja wyprosił u Ragnera żeby odmienił egzekucję i oddał, no z ostrzeżeniem, że dalej za naruszenie dyscypliny wojskowej, wyrok będzie spełniony od razu. I takie wyroki robili przed frontem żołnierzy, publicznie, żeby i drugi zapamiętał, co go czeka w takim wypadku. Ja i sam nie spodziewał się, że uda mi się wyjść na sucho, i gdyby nie sam Ostoja to byłoby po mnie.
Gdy linia frontu przybliżyła się do nas, z rozkazu dowództwa pociągnęli wszyscy pod Wilno, i pomogli Moskalom zdobyć Wilno i niejeden tam położył głowę. Nie dochodząc do Wilna gdzieś 5 kilometrów zatrzymaliśmy się na obiad. Słońce piekło, więc postanowiłem schodzić do chaty o kilka metrów napić się wody i wziąć w manierkę, jeden na odchodnem mówi powiedz po litewsku "dokman papiść" to i mleka dadzą popić, zaszedłem do chaty "łaba dena", odpowiada kobieta "łaba dena", ja mówię "dokman papiść", ona oczy wytrzeszczyła i do tyłu, do tyłu i uciekła z domu. Tu ja zrozumiałem, że mnie źle nauczono. Naprędce z studni popiłem, wziąłem w manierkę, przychodzę, no to co mleka czy wody przyniosłeś i sami aż zachodzą się od śmiechu, żeby nie te grzmoty artylerii to ja bym was nagrzmocił za takie nauczanie.
Po zdobyciu Wilna Moskale powiedzieli zajmować koszary w Wilnie, lecz nasz porucznik zwąchał coś niedobrego i z swoim odziałem wycofał się z Wilna. Odjechaliśmy kilometrów 5 i na noc staliśmy w majątku nad rzeką Wilią. Koło samego majątku wzdłuż rzeki była wieś i wszędzie jak mrowi było rosyjskich żołnierzy. Porucznik Śliepowkow powiedział nam, żeby konie na noc były osiodłane i żeby każdy przygotował onuce okręcić koniom nogi, i być na pogotowiu przy koniach. Noc przyszła ciemna i gdy po północy wszystko usnęło porucznik kazał owinąć kopyta koniom, pocichu kradnąc się poszli przez most na rzece Wilii. Za mostem skoczyli w siodła i w konie. Po godzinie dali koniom odetchnąć i znowu w drogę w stronę Rudnickiej puszczy. Ranem gdy zatrzymali się w lesie, to widać było jak nad Wilnem krążyli sowieckie samoloty. I jak potem okazało się samoloty rzucały ulotki dla naszych żołnierzy, którzy byli tam w Wilnie, żeby składali broń, a naokoło mostu i w mieście czołgi zmuszali żołnierzy do złożenia broni. A potem rozbrojonych pod eskortą jako plennych do wagonów i powieźli do Kaługi, gdzie w ostateczności wszystkich rozstrzelali, jak tych żydów do bratskiej mogiły. Tak nam odwdzięczyli się za pomoc.
Stalinowska partia i KGB w 44-tym i tak bez końca, przez całe panowanie na brutalnie, po świńsku zajętych naszych ziemiach. Cała Syberia usłana kośćmi Polaków, zesłanych, sądzonych, katowanych nie wiadomo za co i po co. Było to przecież panowanie Antychrysta. Jak dawniej tatarska dzicz robiła najazdy, mordowała i brała do niewoli ludzi, tak potem znalazł się Stalin i ponownie robił to samo.
Po rozbrojeniu naszych żołnierzy w Wilnie, garstka tych, kogo których nie zachwycił wróg w Wilnie skrycie udawali się w swoje strony. Nasz oddział pozbierał broń i amunicję i schował na malinie w Rudnickiej puszczy. Pod zobowiązanie dowódcy tej placówki zostawiliśmy konie, siodła, cały moderunek. Po miesiącu, w końcu lata, porucznik i nas dwoje poszli zabrać z maliny tej placówki broń i amunicję i przewieść na melinę koło Lidy. Załadowaliśmy trzy wozy, po wierzchu koniczynę z sianem położyli i w drogę. Po całym terenie grasowały wówczas Sowieckie Oddziały, t. zw. łapuny , łowili młodych ludzi i odsyłali na front, a czuć podejrzenie - do więzienia, a dalej na Sybir. Trudno się było poruszać się w tym mrowisku, z placówek pomagano nam, dając znać, gdzie oddziały łapunów się obracają. Około Bieniakoń trzeba było przejechać szosę Lida-Wilno, po której bez przerwy szły wojska i wojskowe pojazdy. Czekaliśmy nocy, gdy z placówki dali znać, że oddział łapunów ciągnie w naszą stronę. Ludziom z placówki oddali wozy, a sami zajęli obronę, by tamtym dać czas na schowanie transportu. Był już wieczór, za olszyną, gdzie my się chronili, zaczynały się błota, a dalej i bagna. Odstąpiliśmy w tę błota, nadeszła noc i oni nie mogli nas dosięgnąć. Nad ranem wyszliśmy na susz i z pomocą miejscowej ludności zaszliśmy im z tyłu. A oni przez dwa dni błoto i naokoło patroszyli. Gdy nareszcie uciszyło się piątego dnia w nocy przebrali się przez szosę i dalej w drogę.
Jechaliśmy przeważnie nocami, spokojniej było, i bocznymi drogami. Po męczącej, trwającej ze dwa tygodnie drodze zostało nam parę kilometrów i tu już jechaliśmy zaraz po obiedzie. Ja jechałem na pierwszym wozie i na zakręcie drogi zarośniętej drzewem i krzakami raptem zobaczyłem sowieckich żołnierzy, byli to łapuny . Zrozumiałem, że wpadłem w pułapkę, zostawało albo się przebrnąć, jeśli szczęście dokaże, lub zginąć. Liczyłem na gorsze, ale by tamte wozy i ludzi uratować, pojechałem śmiało naprzeciw zbliżających się żołnierzy. Dowodzący liejtenant kazał stanąć, żołnierze okrążyli wóz. Podjeżdżając ukradkiem oglądnąłem się i zobaczyłem, że tamte wozy skręcili na dom pod lasem, to dodało mnie otuchy. Dowodzący rozkazał oddać konie z wozem dla podwiezienia belek, gdyż maszyna którą oni jechali zawisła na moście przez rzeczułkę, bez belkowania trudno jej było dostać, mogła wpaść do rzeki. Na co ja kategorycznie odpowiedziałem, że już trzeci dzień zawsze przeszkody, a zboże, które wiozę zdać jako podatek nie mogę. Predsiedaciel każdy dzień mnie wypędza i mówi, że ja nie chcę zdawać. Bierzcie tamte dwa wozy z końmi, to sąsiedzi też wybierają się wieźć, oni jeszcze nie załadowali się, a ja pojadę. Mówiąc to ukradkiem patrzę czy nie sprawdzają, co w wozie, pod koniczyną. Przez dwa tygodnie nie goliłem się, byłem zarośnięty, brodą i wąsy, ubranie chłopskie to i nie wywołałem podejrzenia. No i szczęście dopisało, dowódca, widząc tamte wozy zgodził się i powiada, raz taki uparty, a w pobliżu są dwa wozy z końmi pójdziemy po tamte, jedź.
Westchnąłem z ulgą, wiedząc, że póki oni dojdą, to tamci zdążą zwalić ładunek do jamy na kartofle w lasku koło domu, a stary gospodarz da żołnierzom konie z wozami, a nasi skryją się w lesie. Ledwo przecisnąłem się przez ten most koło samochodu. A dalej metry za 300 znów rozprościerał się las. Gdy dojeżdżałem do lasu znów spotkałem kilkunastu żołnierzy, i znowu - dawaj konia z wozem, ale ja powiadam, że dowódca wasz mnie zwolnił, a wy mnie będziecie kazać co mam robić. A sam już jestem gotów wychwycić z pod koniczyny automat, przeciągnąć po nich, a sam do lasu, gdzie będzie lepiej trzymać obronę. Ale wszystko szczęśliwie się skończyło. W lesie na melinie schowałem swój skarb, konie z wozem oddałem gospodarzowi, bo tu w lesie była jedna chata. A sam poszedłem spać do stodoły po uciążliwej drodze chciało się odpocząć. W nocy rozbudził mnie porucznik nasz, trzęsąc i nie wierząc oczom, że ja się wykręciłem i mówiąc: "ależ i psie szczęście masz, tak na sucho wyjść z tej zasadzki".
Rozpoczęło się obozowe życie. Zebraliśmy nieduży oddział, żeby lżej było przesuwać się i skryć się w razie potrzeby. Często trafialiśmy w zasadzki, ale szczęście dopisywało, każdą noc na świeżym miejscu. Była to wojna podjazdowa, tak jak niegdyś Kmicic, wróg był silny, a my przeciwko niemu garstka, która jednak wyrządzała dużo szkody.
Pewnego razu odłączyłem się od oddziału, by zajść do znajomego, który obiecał mi schowany w lesie karabin maszynowy, automaty i amunicję. Spotkaliśmy się, pokazał mi swoją kryjówkę. A w tym dniu szła obława, trzęśli po domach, szukali chłopców, jak te Tatary wytrząsali z szaf i kufrów odzież, co im podobało się brali sobie, brali i jedzenie. Więc postanowiliśmy, a było to przy lesie, zaskoczyć ich. Zaczailiśmy się w starym okopie. Powiedziałem, mu trzymaj ich na muszce, a ja wyskoczę i krzyknę, żeby złożyli broń. Tak i zrobiłem. W odpowiedzi rosjanie padli na ziemię i dali ognia, nacisnąłem na spust i nic, zaciął się karabin. Wtem coś szarpnęło po nodze, bo cały czas bili po mnie, padłem na ziemię. Mego kolegi już nie było w okopie, zląkł się i uciekł, bo nie wąchał jeszcze prochu. Z okopu dałem kilkanaście serii, dostało się i im, wziął się jęk, krzyk, uciekanie. Gdy to wszystko ucichło poczułem coś ciepłego na nodze, okazało się powierzchowna rana, opatrzyłem i poszedłem do oddziału. Czapka była przedziurawiona i na ubraniu trzy dziury od kul, z czego się chłopcy dziwili, że na sucho udało mi się wyjść z tego zajścia. A takich pojedynków było dużo na co nie zwracało się specjalnej uwagi, niby normalna praca do której się człowiek przyzwyczaja jeśli pracuje sumiennie z czystą intencją, za wiarę i Ojczyznę.
W zimowym czasie wkładaliśmy na ubranie białe chałaty, żeby od śniegu mniej się odróżniać. Życie koczownicze trwało dalej. Na Wielkanoc stojący na warcie zauważył ze strony lasu jakieś postacie, dał znać, momentalnie wszyscy byli na nogach i w las. Nieprzyjaciel myślał nie wypuścić żadnego z nas, lecz nad ranem właśnie my naskokiem zniszczyli doszczętnie ich mały oddział łapunów .
W maju nieprzyjaciel cieszył się ze zwycięstwa nad Niemcami, a nam nie widać było końca walki z tym zwycięzcą. 23 maja byliśmy pod Iszczołnem w pobliżu kościoła. Widocznie ktoś doniósł wrogowi i ci zrobili zasadzkę w życie koło gościńca. Noc ciemna, deszcz. Pierwsi na czujce szli, zauważyli w życie, że ktoś się poruszył, dali znać, zrazu padli na ziemię rozwijając się na dwa skrzydła, i ledwo zdążyli to zrobić, jak z żyta poszły rakiety i szwalny ogień z karabinów maszynowych. W odpowiedź zagrała i nasza broń, i zaczęliśmy ich parć do gościńca. Już, już było po nich, jak to nieraz bywało, rozbijemy i poszli dalej. Lecz podjechali dwa samochody z żołnierzami i walka zawiązała się od nowa. Trzech z nas zostało rannych. Widząc, że nie przebijemy się, zmuszeni byliśmy wycofać się do lasu, gdzie zostawiliśmy parę koni i dwa karabiny maszynowe dla wstrzymania nieprzyjaciela. Jednego, lżej rannego zabrali ze sobą, a nas dwoje, koniecznie ze zgody naszej dla uratowania oddziału zostawili na polu. Kolega miał zdruzgotane kolano, u mnie - biodro.
Gdy skończyła się amunicja odrzuciliśmy broń od siebie. W pistolecie zostały trzy naboje, pozostawiliśmy ich dla siebie , żeby nie wpaść w ręce wroga na cierpienie. Powiedziałem koledze do spotkania na tamtym świecie i nacisnąłem na spust - niewypał, drugi raz - ponownie niewypał, i za trzecim razem to samo, widocznie gdy czołgaliśmy się po ziemi piasek trafił do środka. I tą ostatnią nadzieję musiałem odrzucić od siebie. Wtedy mówię koledze, że ponieważ broni przy nas niema, to powiemy, że byliśmy zatrzymani przez tych partyzantów, a idziemy z Białegostoku do domu po ukończonej z Niemcami wojnie.
(cdn.)
(Zachowano oryginalną pisownię)
Franciszek Jancewicz