|
Wspomnienia
1. Lida w latach hitlerowskiej okupacji 1941-43
Lidę zastalimy już nie takš samš, jak przed paru laty. Miasto w pierwszych dniach hitlerowskiej okupacji, po dwukrotnym bombardowaniu przez niemieckie lotnictwo i masowych wywózkach rodzin polskich w głšb Rosji, w okresie bez mała dwóch lat radzieckich rzšdów, sprawiało wrażenie jakby wymarłego. Domy w ródmieciu były częciowo wypalone i zburzone. Na głównej ulicy Suwalskiej, w kamienicach, które ocalały, puste sklepowe witryny, to znów okna zasłonięte od wewnštrz drewnianymi okiennicami, bšd tekturš.
Przed wybuchem wojny w 1939 roku cały handel w miecie, z nielicznymi wyjštkami, pozostawał w rękach żydów. Miejscowa polska ludnoć handlarzy żydowskich darzyła nawet sympatiš, bo byli uczynni i wyrozumiali wobec uboższych, kredytujšc im towar. Teraz żydzi, jakby w przeczuciu okrutnego losu, jaki zgotuje im hitlerowski okupant, odizolowali się od reszty społeczeństwa i zamknęli w czterech cianach swych domostw. Zresztš nie na długo, bo zaraz i stamtšd Niemcy poczęli ich wycišgać i kierować do różnych prac porzšdkowych, a z kolei fachowców do pracy w warsztatach.
Ludzie jakby ukradkiem przemierzali ulicami miasta, nie chcšc narazić się na sprawdzanie ich tożsamoci przez niemieckie patrole. Od godzin wieczornych aż do rana panował powszechny zakaz opuszczania mieszkań. Wyjštek stanowiły nieliczne cywilne osoby zaopatrzone w odpowiedni przepustkę z miejsca nocnej pracy. Zdarzały się przypadki zastrzelenia ludzi, poruszajšcych się nocš ulicami miasta bez przepustek. Sam, którego ranka widziałem leżšcego mężczyznę z kartkš przyczepionš do piersi, informujšcš o godzinie zatrzymania i egzekucji Ohne Passierschein".
W miarę upływu czasu, tak krańcowo rygorystyczne postępowanie Niemców w stosunku do miejscowej ludnoci uległo pewnemu złagodzeniu, chociaż zawsze należało się liczyć z nieobliczalnš w swych skutkach reakcjš którego z niemieckich patroli lub przypadkiem napotkanego hitlerowskiego oficera. Stacjonujšce w Lidzie niemieckie jednostki wojskowe specjalnego przeznaczenia przystšpiły do uruchomienia lokalnej administracji i istniejšcych, acz nieczynnych z różnych względów, zakładów przemysłowych. Chodziło o to, by możliwie szybko i jak najlepiej wykorzystać miejscowy materiał ludzki i wytwórczy dla wsparcia "kamratów żołnierzy" walczšcych gdzie tam daleko na wschodzie.
Trudnoci różnej natury w poczštkowej fazie organizacji tych służb zostały w końcu przełamane. Wród ludzi - stałych mieszkańców Lidy i okolic, w tym i wychodzšcych z ukrycia - wszak w okresie bez mała 2 lat sowieckiej okupacji groziło im aresztowanie i wywózka na Sybir - istniały pewne opory natury moralnej, czy można i należy współpracować z nowym, znanym już dla częci Polaków, hitlerowskim okupantem. Rychło jednak lokal na społecznoć polska doszła do przekonania, że opłaci jej się to współdziałanie, tym więcej, że Niemcy włanie te wschodnie tereny Polski uważali za białoruskie. Zwišzek Radziecki po zagrabieniu Polsce tych ziem i włšczeniu swoich terenów z Mińskiem, jako stolicš, ogłosił je "samodzielnym" państwem - Białorusi. Niemcy skłonni byli obsadzić nielicznymi, a jednak wykazujšcymi się w owym czasie szczególna aktywnociš Białorusinami co ważniejsze stanowiska w powoływanych do życia urzędach i zakładach przemysłowych. wiadomi korzyci, wypływajšcych z doranej współpracy z nowym okupantem, Polacy - ludzie na ogół wykształceni, inteligentni i przedsiębiorczy wygrywali rywalizację z bardziej prymitywnym, przeważnie napływowym, a więc i mniej pewnie czujšcym się na tym terenie, elementem białoruskim.
I tak, w Lidzie niemal wszystkie kierownicze i te mniej znaczšce pracownicze stanowiska znalazły się w rękach Polaków. Oczywicie, o jakiej samodzielnoci w działaniu nie mogło być mowy, skoro nadzór nad całoci sprawowali nasłani niemieccy administratorzy
- Leiterzy, Treuhanderzy itp., no i skoro uruchomiono w okazałym budynku byłego Państwowego Gimnazjum, którego byłem absolwentem - "Gebietskommissariat" (co w rodzaju naszego dawnego Starostwa czy nawet Województwa) w częci z polskimi urzędnikami, znajšcymi po trosze język niemiecki.
Włšczenie się w tryby, doć sprawnie działajšcej pod względem organizacyjnym "machiny", w znacznym stopniu ułatwiło Polakom codzienne bytowanie, jeli się zważy powszechny brak towarów
i żywnoci, co z kolei spowodowało wprowadzenie przez Niemców kartek żywnociowych. Trzeba stwierdzić, że Niemcy w poczštkowym okresie swego "urzędowania" wszelkie sprawy załatwiali, jak to się mówi "od ręki" (krótkie polecenie z urzędowš pieczštkš, na małej kartce papieru, kierowane do właciwego merytorycznie adresata), a więc w mocno uproszczonym i przyspieszonym postępowaniu.
Zgłaszajšcych się do nich interesantów i petentów darzyli na ogół zaufaniem i dawali wiarę ich probom, czy skargom, ale gdy się na kim zawiedli, bšd zdali sobie sprawę, że zostali oszukani, stosowali wobec innych jak najsurowsze kary. Słyszałem o przypadku rozstrzelania przez Niemców w trybie natychmiastowym kilku Polaków, pracowników miejscowej drukarni, wród których pono byli i dwaj moi dawni koledzy z gimnazjum, podejrzanych i oskarżonych o "naddruk" i kradzież kartek żywnociowych.
Ludzi młodych, poruszajšcych się po miecie i narażonych na ewentualne legitymowanie przez niemieckie patrole na ogół chroniły zawiadczenia z miejsc pracy. Stšd też znalezienie jakiegokolwiek zajęcia stało się dla mnie osobicie nakazem chwili.
Więcej szczęcia miał mój brat, który już w pierwszych dniach naszego pobytu w Lidzie spotkał kolegę z lat szkolnych, niejakiego M. Ów kolega aktualnie pełnił funkcję kierownika miejscowego tartaku i pewnego dnia, gdy brat odwiedził go w tymże tartaku, po prostu mianował go swoim zastępcš. Jeszcze przed wybuchem wojny w 1939 roku włacicielem tego tartaku był jaki żyd, który ulotnił się wraz z radzieckim wojskiem, opuszczajšcym Lidę w czerwcu 1941 roku.
Z chwilš wkroczenia do Lidy Niemców tenże kolega M., za radš znajomego żyda pełnišcego obowišzki kierownika w tymże tartaku, sam ogłosił się kierownikiem tartaku, powierzajšc teraz żydowi dotychczasowemu kierownikowi, doskonałemu zresztš fachowcowi w branży drzewnej, ogólny nadzór nad pracami w tymże tartaku. Taki układ stosunków w pracy okazał się wielce pomocny zarówno M., jak i memu bratu, bowiem obaj w dziedzinie wiedzy dendrologicznej byli laikami.
2. Pracuję w Nadlenictwie
Poprzez urzędowe kontakty z "Gebietskommissariatem", a cilej mówišc z Wydziałem do spraw lasów tegoż Urzędu, którym kierował Niemiec Oberforster (nadleniczy) Kahler, brat mój dowiedział się, że niedawno uruchomione Nadlenictwo w Lidzie poszukuje pracowników. Zgłosiłem się natychmiast pod wskazany adres Nadlenictwa, mieszczšcego się w oficynie drewnianego budynku przy ul. 3-go Maja. Tuż przy drzwiach wejciowych w niewielkim pokoiku Urzędu zastałem dwóch panów w podeszłym wieku, jak się póniej okazało Polaków - inżynierów lenych, którym władze niemieckie w osobie Oberfoerstera Kahlera zleciły uruchomienie lokalnego Nadlenictwa. Obaj panowie (jeden z nich utykał) byli bardzo sympatyczni, mojš ofertę pracowniczš, byłego absolwenta miejscowego Gimnazjum przyjęli wprost z entuzjazmem, tym więcej, gdy dowiedzieli się, że jako tako władam językiem niemieckim. Oni go nie znali i przy swoim niemieckim szefie bez tłumacza czuli się całkiem bezradni. Moi nowi szefowie upoważnili mnie przy tym do zatrudnienia w urzędzie jeszcze jednej osoby, najlepiej młodej, niebrzydkiej - jak się wypowiadali - panienki. Zaproponowałem zatem tę biurowš pracę mojej dawnej sympatii, a nawet pierwszej, platonicznej miłoci Krysi D., która wraz ze swš młodszš siostrš i ich ułomnš opiekunkš pozostawały w doć trudnej sytuacji materialnej.
Z podjętej pracy w Nadlenictwie byłem bardzo zadowolony. Trochę tłumaczeń pism jakie wpływały od Kahlera, redagowanie odpowiedzi, pomoc przy sporzšdzaniu już na czysto różnego rodzaju tabel, szkiców, map, wykresów itp. opracowanych uprzednio przez obu inżynierów. Te ostatnie prace przeważnie wykonywała Krysia z typowš kobiecš starannociš i dokładnociš. Siedzšc naprzeciw Krysi, przy stołach tak usytuowanych, mielimy czas i na pogawędki, wynurzenia, (o względy Krysi ubiegało się dwóch moich kolegów szkolnych o krańcowo odmiennych charakterach, stšd też i jej rozterki) wzajemne udzielanie sobie rad, czy wymianę dowiadczeń. W tej materii, to raczej ja, z bogatszš praktykš życiowš, podpowiadałem Krysi w jaki sposób należałoby rozwišzywać okrelone problemy i sytuacje.
Z nastaniem chłodnej już jesieni, no i zimy w dwóch pokojach, które zajmowalimy we czwórkę. W jednym usadowili się inżynierowie, a w drugim Krysia i ja. Było cieplutko i przyjemnie, ponieważ w Nadlenictwie opału nie mogło zabraknšć. Trzeci obszerniejszy pokój z dużym stołem i kilku krzesłami był już nie opalany, a przeznaczony na odprawy - narady i urzędowe spotkania z goćmi - lenikami z terenu. Na dobrš sprawę pokój ten nie był nam wcale potrzebny, bowiem jak pamiętam, kontakt z naszym urzędem, no i z koniecznoci z Kahlerem, utrzymywał tylko jeden leniczy z terenu, a był nim inż. St. Kwiatek.
Kwiatka lubilimy wszyscy. Zjawiał się u nas 2-3 razy w miesišcu. Nie było dla niego sprawy, której nie mógł załatwić. Uczynny, żartobliwy, pogodny, potrafił i nas zarazić swoim optymizmem, a poza tym - co ważne - nie przyjeżdżał z pustymi rękoma. Z chłopskiej furmanki, czy też z sań wymoszczonych słomš, którymi przyjeżdżał do nas z jakiej tam wsi, wydobywał to koguta, to gšskę, to znów połeć boczku czy słoniny, woreczek z mškš czy kaszš, a nawet zdarzało się, że i pęto suchej, wiejskiej kiełbasy. Dzielilimy się wszyscy, zgodnie wedle potrzeb, tymi dobrami. Ponoć dostawał tam co od Kwiatka i sam Kahler, który to niejednokrotnie chyba, nie bez powodu, wypowiadał się bardzo pochlebnie o Kwiatku, jako najlepszym leniczym w całym Okręgu. Moja częć z podziału Kwiatkowych dóbr była skromniejsza od innych, a to z racji, że obaj z bratem zamieszkalimy "na pokoju" - jak to się wtedy mawiało - z pełnym utrzymaniem (i to nie najgorszym) u młodego małżeństwa z dzieckiem, państwa K.
Kiedy obaj z bratem poszukiwalimy wolnego pokoju, rodzinę państwa K. z obszerniejszym mieszkaniem polecili nam bliżsi znajomi, mieszkajšcy w sšsiedztwie przy ul. Gen. Szeptyckiego. W trakcie omawiania warunków najmu pokoju, nasza przyszła gospodyni pani K., już od poczštku okazywała nam szczególne względy i życzliwoć, które to - jak się póniej zorientowalimy miały swe ródło w jej matrymonialnych planach, skojarzenia, którego z nas - kawalerów - ze swš siostrš pannš W, mieszkajšcš z rodzicami na wsi, gdzie w pobliżu Lidy.
Kiedy którego dnia panna W. przyjechała do Lidy, do swej siostry, tym ewentualnym kandydatem na męża - jak wyczułem zostałem ja, nie skrywajšcy swej sympatii do nowo poznanej panny, doć ładnej i zalotnej niebieskookiej blondynki. Następnego dnia rano panna W. powróciła na wie do rodzinnego domu, ale od tej pory odwiedzała swojš siostrę w Lidzie doć regularnie, tak że zawsze znajdowalimy trochę czasu na rozmówki, flirty i przekomarzania, a i nasza gospodyni pani K. darzyła mnie jeszcze większš serdecznociš, szczerociš i zaufaniem, już nie ukrywajšc swych kłopotów z mężem dobrym z natury i łagodnego usposobienia, ale zbyt często i ponad miarę zaglšdajšcym do kieliszka.
Którego dnia zauważyłem na podwórzu stojšcš furmankę, którš zwykle panna W przyjeżdżała ze wsi. Zjawiła się u siostry unikajšc jednak spotkania ze mnš. Nagabywana o przyczynę tego stanu rzeczy, pani K. poinformowała mnie, iż siostra jej po prostu nie chce, abym jš zobaczył tak oszpeconš jakimi wyrzutami na twarzy. To zakażenie, niewiadomego pochodzenia, spowodowało nagły przyjazd siostry do Lidy, do lekarza. Uparłem się, że muszę jš zobaczyć. Namawiana przez starszš siostrę panna W. w końcu ustšpiła. Zza uchylonych ršk dojrzałem jej opuchniętš i osypanš czerwonymi pryszczami twarz. Z ledwie widocznych błękitnych oczu panny W. spływały krople łez. Byłem wstrzšnięty tak okropnym widokiem, przez chwilę milczałem, a potem, kiedy twarz już skryła w dłoniach, niezdarnie usiłowałem jš pocieszyć. Gdzie po upływie dwóch tygodni, w wyniku stosowanych zabiegów wg wskazówek lekarza dermatologa, twarz mojej sympatii W. była czysta i wieża jak dawniej, ale ja cišgle miałem przed oczyma jej potwornie oszpecone tamtš chorobš oblicze. W dalszych spotkaniach i kontaktach z pannš W. nie byłem już w stanie zdobyć się wobec niej na bardziej miłe i ujmujšce słowa czy gesty.
Niemal sielankowe warunki pracy w Nadlenictwie zakłócał swymi przyjazdami Oberfoerster Kahler. Mały, przygrubawy, w zielonym, opiętym i suto szamerowanym srebrem mundurze niemieckiej służby lenej, wpadał jak burza do naszego spokojnego biura i krótkimi, gardłowymi okrzykami - co w rodzaju komend zdawał się nadrabiać swe niedostatki fizyczne, ruchliwoci frygi i pozorowanym, wojskowym drylem. Zajadły hitlerowiec, czemu niejednokrotnie dawał wyraz, zjawiał się w naszym biurze, teraz już bez tłumacza, przywołujšc mnie do gabinetu zalęknionych inżynierów, w celu przekazania im różnych życzeń i poleceń. Osobicie i ja, niezbyt biegły w niemieckim, miałem pewne trudnoci z tłumaczeniem jego słów wypowiadanych szybko i chyba w "plattdeutsch" narzeczu. Kiedy prosiłem, aby mówił wolniej, bšd powtarzał niektóre ze zdań, wyranie podenerwowany wykrzykiwał, że znów będzie musiał tutaj przyjeżdża ze swoim dollmetscherem"! Jednym słowem - moje zetknięcia z Kahlerem nie należały do przyjemnych. Wyczuwałem, że mnie nie znosi. Ten pyszałkowaty hitlerowiec mierził mnie również choćby i z tego powodu, że wycišgniętym przed siebie ramieniem i okrzykiem Heil Hitler! - pozdrawiał wszystkich mijanych na korytarzu Gebietskommissariatu niemieckich oficerów i ... tylko oficerów. Całe szczęcie, że wizyty Kahlera w naszym biurze nie były znów tak częste, a i moje z nim kontakty w Gebietskommissariacie były sporadyczne, kiedy to osobicie doręczałem mu jakie pilne pisma i materiały opracowane przez moich szefów - inżynierów.
3. Leniczy Wolf
Którego dnia, zimš 1942 roku zjawił się w naszym biurze Kahler i przedstawił nam przysłanego mu do pomocy z Niemiec leniczego o nazwisku Wolf. Przy małym, krępym i zaróżowionym Kahlerze, blady i wychudzony Wolf sprawiał wrażenie rekonwalescenta, którego przedwczenie wypuszczono ze szpitala i zaraz powierzono trudne i odpowiedzialne zadanie sformowania w Lidzkim Okręgu straży lenej tzw. "Forstschutzkommando". Miała ona służyć ponoć dla ochrony lasu - w szczególnoci budulca rozkradanego przez okolicznych chłopów, a tak właciwie, to niemiłosiernie trzebionego przez niemieckiego okupanta.
Kahler -jak to zaobserwowalimy - nie darzył Wolfa szczególnš sympatiš, a i powodowany wyranš niechęci wobec mej osoby, z miejsca przydzielił mnie nowemu leniczemu do pomocy w organizowaniu "Forstschutzu". Prawdę mówišc, tym posunięciem wcale nie czułem się dotknięty, tym więcej, że dotychczasowa praca wydawała mi się zbyt monotonna, no i za spokojna. Moja współpraca i stosunki z Wolfem, jak na poczštek, ułożyły się nie najgorzej. Wolf okazał się w miarę ludzki i delikatny, chociaż i on potrafił czasem wybuchnšć, kiedy co zdarzyło się nie po jego myli.
- Najpierw - jak mi powiedział - musimy zdobyć broń dla strażników, a potem dobierzemy sobie odpowiednich ludzi. Pierwsze zabiegi Wolfa dały efekt więcej niż mizerny. Kilka starych, różnych typów karabinów (w tym i uszkodzone), trochę granatów (do postraszenia - jak mi mówił Wolf, amunicja, jaki drobny sprzęt itp. Potem z nabyciem broni było coraz trudniej. Pozyskane z różnych ródeł uzbrojenie Wolf poczštkowo gromadził we własnym dwupokojowym mieszkaniu z kuchniš, a potem cały ten sprzęt przewiózł i ulokował w jakiej starej murowanej szopie, na terenie dużej składnicy drewna w lesie, w pobliżu Lidy. Jedyne drewniane drzwi od szopy zabezpieczała żelazna sztaba z zawieszonš na niej potężnych rozmiarów kłódkš, od której klucz wraz z innymi nosił stale przy sobie Wolf. Moim zadaniem, zleconym mi przez Wolfa, było zewidencjonowanie i utrzymanie w należytym porzšdku leżšcego na dwóch, długich i szerokich deskach - półkach, pozyskanego wojennego sprzętu. Po przeciwległej cianie szopy stał stary, chwiejšcy się stół, a obok tylko jeden taboret. W półmroku (w szopie były tylko trzy otwory, wielkoci dwóch cegieł) spisywałem w zeszycie zgrabiałymi od chłodu palcami rodzaj i iloci składanego w szopie uzbrojenia. W wyznaczonych dniach i godzinach miałem obowišzek stawiania się przed szopš - magazynem, który osobicie otwierał Wolf, by potem po dwóch, trzech godzinach ponownie go zamknšć.
W magazynie, ze stosunkowo niewielkš ilociš starych, różnych typów karabinów, bodajże dwóch czy trzech uszkodzonych radzieckich automatów, skrzynek z amunicjš różnego kalibru i kilkunastu granatów zaczepnych i obronnych (w tym i niemieckie buławy), wyciorów, kwaczów i oliwy w puszce, właciwie nudziłem się, przerzucajšc z miejsca na miejsce jaki karabin, czy granat, by w końcu zajšć się czyszczeniem i oliwieniem niewiele co wartych karabinów. Te ostatnie czynnoci Wolf aprobował w słowach pełnych uznania pod moim adresem. Podczas wykonywania swoich zajęć, poprzez uchylone drzwi szopy, od czasu do czasu spoglšdałem, co się dzieje na zewnštrz, bowiem Wolf zastrzegał, abym ani na chwilę nie opuszczał nie zamkniętego przezeń magazynu.
Tymczasem na obszernym placu - składnicy, zapełnionej po brzegi stertami drzewa opałowego i użytkowego, żerdziami, to znów dłużycš szpilkowš i liciastš, ruch był zawsze niemały, bo to okoliczni chłopi furmankami dowozili na składnicę różne gatunki drewna, a z kolei zabierali - rozwożšc w różnych kierunkach najczęciej mniej wartociowe drewno opałowe. Oczywicie, wszelkie handlowe transakcje drewnem musiały być odpowiednio udokumentowane, najczęciej w formie zawiadczenia (Bescheninigung) wystawionego przez zainteresowanš jednostkę administracyjnš i zaopatrzone w pieczęć z niemieckim orłem. Nadzór nad całociš składnicy sprawował jaki starszy wiekiem sierżant z TODT-u (miał przy tym paru ludzi do pomocy z tejże organizacji). Przed Wolfem, kręcšcym się po placu w zielonym mundurze lenika ze srebrnymi galonami, sierżant z TODT-u, jak zauważyłem, miał wyrany respekt. Mimo dobrze oszronionych włosów, opasły sierżant prężył się co chwila przed Wolfem i stale mu w czym potakiwał. Parę razy widziałem, jak wpychał Wolfowi do skórzanej torby jakie zawiništka, z pewnociš połeć słoniny czy wędzonki, albo nawet jaja, które dostawał od chłopów przywożšcych, lub wywożšcych furmankami czy saniami drewno ze składnicy.
Mego zwierzchnika, leniczego Wolfa, wcišż nie zadowalał stan posiadanej w magazynie broni, tak, że którego dnia zakomunikował mi, że już jutro wczesnym rankiem pojedziemy po karabiny i inne uzbrojenie aż do Mińska - stolicy Białorusi. Jeszcze tego samego dnia, po południu Wolf kazał mi przyjć do swego mieszkania i tam wręczył mi radzieckš "pepeszę" z bębenkiem wypełnionym amunicjš, a do tego zawiadczenie wystawione przez lidzki "Gebietskommissariat", upoważniajšce mnie do posiadania okrelonego typu automatu w celu przewiezienia z Mińska do Lidy uzbrojenia dla "Forstschutzu". Również i Wolf zaopatrzył się w podobny do mego egzemplarz broni - nowiutki radziecki automat. Zademonstrował mi przy tym, jak należy się z nim obchodzić, chociaż wiedział, że broń tego typu nie jest mi obca. W naszym magazynie mielimy przecież dwa takie, podniszczone automaty, które swego czasu rozbierałem i czyciłem (jeden z tych automatów był nawet u rusznikarza). Być może Wolf chciał mi zaimponować znajomociš radzieckiej broni, którš mu wypożyczono na czas naszej podróży do Mińska. Mimo wszystko byłem zaskoczony zaufaniem, jakim obdarzył mnie Wolf, wręczajšc mi broń, a może po prostu zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie groziło nam obu podczas dalekiej podróży na Wschód, kiedy to przypadki wysadzenia w powietrze niemieckich transportów kolejowych i akcje radzieckich partyzantów następowały coraz częciej.
Nazajutrz o wicie, uzbrojony w automat i w miarę ciepło odziany (zdaję się, że był to luty 1942 roku), czekałem na Wolfa w holu kolejowego dworca. Mimo wczesnej pory, ruch w obszernej poczekalni dworca był już duży. Objuczeni plecakami z cielęcej skóry niemieccy żołnierze, z wyrazem twarzy wcale nie radosnym, najprawdopodobniej oczekiwali znaku czy rozkazu dowódców swoich grup na opuszczenie ciepłego holu dworca i załadowanie się w wagonach którego z transportów udajšcych się na Wschód. Stałem w kšcie holu, tuż przy drzwiach wejciowych dworca, pilnie wypatrujšc Wolfa, który jeszcze wczoraj kilkakrotnie mnie uprzedzał, bym nigdzie nie ruszał się z poczekalni, bo nie wiadomo kiedy złapiemy jaki pocišg jadšcy w kierunku Mińska.
Wtem, w drzwiach wejciowych z peronu na hol dworca ukazały się eleganckie, jednakowo ubrane panie w ciemnych fokowych futerkach i białych futrzanych toczkach. Paniom towarzyszył niemiecki wojskowy w mundurze (zdaje się w stopniu kapitana), a zaraz za nimi jaki żołnierz taszczył ze sobš dwie walizki, prawdopodobnie bagaże obu tych pań. Przechodzšc przez hol dworca ku drzwiom wyjciowym w kierunku miasta, urocze panie umiechami reagowały na ogólne poruszenie, szmer i westchnienia obserwujšcych ich żołnierzy.
Po chwili, gdy całe towarzystwo opuciło już hol, w drzwiach poczekalni ponownie ukazał się oficer, ale już bez pań i poczšł się rozglšdać po zapełnionym wojskiem holu. Dostrzegł mnie -jedynego cywila w poczekalni dworca. Podszedł do mnie i polecił mi ić ze sobš do pocišgu stojšcego gdzie na poboczu dworca po resztę bagażu artystek, które tylko co z nim przyjechały na występy przed wojskiem stacjonujšcym w Lidzie. Z trudem po niemiecku usiłowałem mu wytłumaczyć, że jadę po broń dla Forstschutzu do Mińska i w każdej chwili oczekuję nadejcia swego przełożonego, który rozkazał mi, abym czekał na niego w holu dworca i nigdzie stšd ani na krok się nie ruszał.
Niemiecki oficer pewnie zorientował się, że ma do czynienia z Polakiem i z wciekłociš wyrzucił z siebie "Du polnische Schwein!", a jednoczenie sięgnšł do kabury i już z pistoletem w dłoni zagroził mi, że jeli zaraz z nim nie pójdę po bagaż, to na miejscu mnie zastrzeli. I we mnie co zawrzało, nie pozwolę, by mi ubliżano i grożono, przecież i ja mam broń i uprzedzę Niemca, zanim on mnie zastrzeli (a mógł to uczynić) i zginšłbym w tak głupich okolicznociach. W jednej chwili wspartš o posadzkę
"pepeszţ" (być może Niemiec nawet jej nie zauważył) chwyciłem w obie ręce i już z palcem na cynglu, skierowałem broń wprost w piersi Niemca. Zaskoczony mojš reakcjš Niemiec cofnšł się nieco do tyłu, ale wymierzonego we mnie rewolweru wcišż nie wypuszczał z ręki. Za plecami oficera widziałem niemieckich żołnierzy. Stłoczeni, o czym tam dyskutowali niewiadomi następstw incydentu, jaki miał miejsce po przeciwległej cianie holu dworca.
Byłem zdecydowany, a nawet miałem nieprzepartš ochotę pucić całš serię pocisków w pier Niemca i stojšcych dalej za nim niemieckich żołnierzy. Zginę, ale wpierw zrobię tu masakrę i już ułamki sekund dzieliły mnie od zgięcia palca na spucie automatu, gdy nagle w uchylonych drzwiach dworca od strony peronu dostrzegłem bladš twarz i przerażony wyraz oczu Wolfa.
-Halt! zdšżył jeszcze krzyknšć Wolf.
Wolno opuciłem automat, majšc na oku oficera, który także opucił swš drżšcš rękę z rewolwerem. Chwilę trwała, utrzymana w ostrym tonie wymiana zdań między oficerem i Wolfem, odzianym w krótki barani kożuszek, uniemożliwiajšcy ustalenie szarży osoby, z którš niemiecki oficer miał do czynienia, po czym Wolf przyjacielskim gestem ujšł mnie za ramię i wyprowadził z holu dworca.
- Musimy się pospieszyć! - rzucił krótko, wyranie podenerwowany Wolf, bo ten oto pocišg - tu wskazał na stojšcy jeszcze daleko przed nami rzšd krytych towarowych wagonów może w każdej chwili ruszyć na Mińsk.
W końcu ulokowalimy się obaj w breku jednego z towarowych wagonów. Nie wiem, co mylał Wolf o zastanym wydarzeniu w holu dworca i jego ewentualnych skutkach. Nie skarcił mnie żadnym słowem, mimo widocznego zdenerwowania, a już zdawał się być w pełni usatysfakcjonowany, gdy mu zakomunikowałem, że dla mnie więtym był jego rozkaz nie opuszczania ani na krok poczekalni dworca. Pocišg nie ruszał z miejsca, a mróz w breku dawał nam się coraz bardziej we znaki. Gdy wyraziłem wštpliwoć, czy aby wsiedlimy do właciwego pocišgu, przemarznięty Wolf (mimo, że był w kożuszku) powiedział mi, że idzie do maszynisty upewnić się co do kierunku i czasu odejcia pocišgu, a jeli uda mu się znaleć miejsce w ciepłej lokomotywie, to nie muszę czekać na jego powrót. Gdzie po kwadransie pocišg ruszył. Sam nie wiem jakim cudem nie zamarzłem w mojej przywagonowej budce po pełnych 24 godzinach jazdy. Być może uratował mnie ruch i krótkie biegi po chrzęszczšcym, zmrożonym niegu w pobliżu wagonu, w czasie dłuższych postojów pocišgu.
Wreszcie, przecišgle gwiżdżšc, pocišg stanšł o wicie przed budynkiem dworca w Mińsku. Z potwornym bólem skostniałej od mrozu (tej jeszcze nie w pełni wyleczonej po wypadku na nartach) nogi, ruszyłem, utykajšc wzdłuż składu pocišgu kilkunastu krytych towarowych wagonów, najpewniej pustych, bo nie widziałem, by kto je konwojował. Gdy znalazłem się już w pobliżu lokomotywy zobaczyłem Wolfa, jak niezdarnie gramolił się ze stromych schodków tejże lokomotywy. Z przewieszonym przez ramię automatem, z plecakiem w ręku, zasapany i ze miesznie umorusanš od sadzy twarzš, swoim wyglšdem przypominał haszkowego Szwejka, chociaż z pewnoci i mojej postawie po tak długiej i ciężkiej podróży, można by wiele zarzucić.
Sam Mińsk wywarł na mnie przygnębiajšce wrażenie. W znacznej częci zrujnowany i wypalony. Nad rumowiskiem gruzu i cegieł przysypanych niegiem hula mrony wiatr. Puste, zlodowaciałe ulice, którymi z rzadka przejeżdża jaki ciężarowy samochód. Przemarznięci dochodzimy do kompleksu ocalałych jakim cudem kilku, a może nawet kilkunastu murowanych budynków. Między nimi, kontrastujšce z otoczeniem, stały małe, drewniane chatynki. W bramach, przed drzwiami domostw - kobiety z dziećmi, to znów starcy, okutani w chusty, jakie koce, wytarte kufajki, lub po prostu szmaty, milczšcy, wynędzniali, o zalęknionym spojrzeniu i z pewnociš wygłodzeni. Przyglšdajš nam się nieufnie. Pytani o drogę, najczęciej odpowiadajš "nie znaju!". Jeszcze parę minut marszu i przed nami kilkupiętrowy, okazały budynek, oflagowany płótnami ze swastykš - niemiecki urzšd poszukiwany przez Wolfa, gdzie wreszcie moglimy się ogrzać, no i co nieco posilić.
W Mińsku starania Wolfa o jakš broń nie dały spodziewanego rezultatu. Dwa uszkodzone radzieckie automaty, 4-5 zwykłych karabinów, plecak z granatami i amunicjš - oto raczej skromny plon naszej wyprawy do Mińska.
Witold Dramowicz