Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi

 

Cierpieliśmy za Polskę

 

Urodziłam się 25 marca 1938 roku. Rodzice - Stanisław Boboryk - lat 25 - ojciec, Elżbieta Boboryk - lat 23 - matka. Obaj - mieszkańcy wsi Wołdaciszki w powiecie lidzkim, województwa nowogródzkiego. Młode małżeństwo zamieszkało początkowo w domu dziadka Adama Boboryka sędziwego, dobrego i mądrego człowieka. Był fundatorem miejscowego kościoła, własnoręcznie budował dla swojej rodziny kaplicę grobową, która przetrwała do dziś i która obecnie w Wołdaciszkach spełnia rolę kościoła.

W takiej spokojnej, dostatnio żyjącej rodzinie przyszłam na świat. Los mi jednak przeznaczył trudne życie. Wojna wybuchła wtedy, kiedy moi rodzice akurat budowali swój własny dom - rodzinne gniazdo. Zostało ono przez wojnę zrujnowane, podobnie jak ich młode życie.

17 września 1939 roku mój ojciec leżał w szpitalu, w Lidzie. Miał zapalenie płuc. Kiedy na Lidę zaczęły padać sowieckie bomby, ojciec szpital opuścił, z chorobą płuc i dwiema butelkami "kresolanu" - to było jedyne wówczas lekarstwo. Polskie wojsko było już rozbite, a czerwień komunizmu rozpełzała się jak plama rdzy na czystej wodzie. Ojciec mimo choroby wykańczał dom, a matka pracowała przy gospodarstwie własnym i u znajomych, aby jakoś zarobić na utrzymanie rodziny.

W 1941 sowietów wypędzono. Na zmianę im przyszli Niemcy. Powiadano: cieszmy się, bracia, wróg wyszedł, wróg - przyszedł. Nowi okupanci z mety zabrali nam cielną krowę, która, mieliśmy nadzieję, powiększy nasze gospodarstwo, a po upływie miesiąca odebrali wieprza. Zostaliśmy z jedyną krówką. Nastało trudne życie. Nie mieliśmy ani soli, ani cukru, ani leków. Wiedzieliśmy jednak, że w miastach i miasteczkach jest jeszcze gorzej.

Niemcy wkrótce zaczęli mordować inteligencję w Lidzie. Ludzie zaczęli ukrywać się na wsi. Dochodziły wieści o powstaniu Armii Krajowej. Miała ona dowódców miejskich, a szeregowych - wiejskich. Jeden po drugim tworzyły się oddziały. Każdy miał swoją nazwę i teren działania, zasadniczo we wsiach z ludnością wyłącznie polską. Mój ojciec i wujek, i stryjek należeli do oddziału "Krysia". Cała młodzież, tzw. rezerwa, też była w AK. Dotychczas pamiętam piosenki przez nich śpiewane z refrenem: "to my chłopcy-ragnerowcy".

Mój ojciec był dobrym stolarzem, więc mu, jak się później dowiedziałam, przynoszono spalone karabiny, do których dorabiał kolby z drewna. Gdy przystępował do tej roboty, mama mnie zazwyczaj zapędzała do łóżka. Często jednak nie mogłam zasnąć, zwłaszcza, że bardzo kochałam tatusia i martwiłam się, że musi pracować późno w nocy. Czasem po kryjomu zaglądałam do pracowni, pytając, dlaczego ojciec robi te dziwne rzeczy. Odpowiadał, że są to spalone "koczergi" (pogrzebacze), które musi naprawić, a robi to w nocy, żeby nikt nie zobaczył i nie odebrał. Przestrzegał mnie także, żeby nikomu nie mówiła, co widziałam, bo przyjdą Niemcy, "koczergi" zabiorą i tatusia - też. Dobrze pamiętam, jak nam zabierali ciołkę i wieprza, jak płakała mama, a ojciec dostał pałką od Niemca, że nie popychał wieprza do samochodu. Nad wiek byłam rozsądna, nie lubiłam się bawić z rówieśnikami, ani śpiewać, ani tańczyć. Moją roztropność zauważył nawet ksiądz proboszcz. Pamiętam takie zdarzenie. Miałam wtedy 5 lat. Ksiądz akurat chodził po kolędzie. Tak sił złożyło, że byłam sama w domu. Przyjęłam kapłana jak przystało, a następnie poprosiłam, by poszedł ze mną do świrna, ponieważ chcę proboszczowi nasypać pud żyta "kolędy", ale sama tego zrobić nie mogę, bo ziarno jest w zasieku. Księdza z pewnością zaskoczyła moja pomysłowość. Podziękował i powiedział, że po żyto zgłosi się innym razem.

Wojna była coraz bliżej. Mama za jajka i masło kupowała w Lidzie zapałki, sól i mydło. Stale powtarzano nazwiska - Stalin, Hitler, Czerczyl. Z niczym jednak nie kojarzą mi się. Wiedziałam natomiast, czym jest diabeł i słuchając rozmów dorosłych nazwisk te zaliczyłam do grona diabłów i chyba się nie myliłam.

Umiałam już czytać i pisać po polsku. Nauczyli mnie tego rodzice, jakby przeczuwając, że na naszych terenach szkół polskich nie będzie, że będą albo sowieckie, albo niemieckie. Bardzo lubiłam czytać, a książek nie brakło, bo ludzie z miasta wymieniali książki na żywność.

Zaczęłam rozumieć, że ojciec jest żołnierzem. Wiedziałam już, że gdy ojciec wychodząc żegna się z mamą i mówi: nie płacz, bo trzeba cicho płakać, żeby nikt nie widział. Nazajutrz okazywało się, że wiele dzieci z okolicy nie ma w domu tatusiów. Po kilku dniach lub nawet tygodniach budziłam się i widziałam, że ojciec śpi. Czarny, zmęczony, zarośnięty i chudy. Często zastanawiałam się: skąd i kiedy wraca tatuś.

Mijały dni, rosłam, a mama powtarzała, że jestem już jej pomocna, że mama nie będzie sama, jeśli nastąpi wielka bieda. Nie mogłam pojąć, jakiej wielkiej biedy oczekuje mama.

Pewnego sierpniowego dnia do wsi naszej zaszedł duży umundurowany oddział żołnierzy. Towarzyszyła im kuchnia polowa, ksiądz, mieli dużo amunicji. Na skraju wsi postawili wartę. Każda kobieta ze wsi prała bieliznę i piekła chleb dla żołnierzy. Zarznięto kilka krów i wieprzy. Kucharz robił konserwy, a z kości gotowano zupę i zapach rozchodził się po całej okolicy. Rano wszystkie kobiety piekły bliny, każda dla 3-4 żołnierzy, a wieczorem - kartofle z mlekiem. Wojacy stęsknieni byli jedzenia domowego. Okazało się, że wypędzili Niemców z Radunia, Lidy i Werenowa. Zasłużyli więc na odpoczynek. Do naszego domu przywieziono kilka maszyn do szycia, sprowadzono krawców, którzy łatali zniszczone mundury, szyli furażerki, do których orzełki żołnierze sami wyklepywali z blachy.

Dla naszej wsi to było święto. Kapelan w pewnej chacie odprawił nabożeństwo. Wieczorem urządzono zabawę taneczną, na której byli wszyscy mieszkańcy - od małego do starego. Dziewczęta nasze jak malwy piękne tańczyły z żołnierzami.

Krótko to jednak trwało. Ojciec powiedział mamie, że ich oddział wyruszy razem z żołnierzami. Pamiętam, że mamie twarz poszarzała, a ojciec stał z opuszczoną głową. Zaglądałam im do oczu i myślałam, że wielka bieda, o której mama wspominała, jest już chyba blisko.

Rano, gdy się obudziłam, ojca nie było w domu. Mama jak zazwyczaj piekła bliny i łzy jej spływały po policzkach. Zapytałam, dlaczego płacze. Odpowiedziała, że od ognia przy piecu. Koło południa przyszedł ojciec w mundurze, furażerce, z "koczergą" przewieszoną przez ramię. Był wygolony, jakby odmłodzony i bardzo miły. Nigdy, go takiego nie widziałam. Przyszedł nasz sędziwy dziadek. Wszyscy razem zjedliśmy obiad. Dziadek powiedział ojcu: nie bieduj, jestem jeszcze silny, pomogę im. Mama podawała ojcu bieliznę, ręcznik, różaniec. Ojciec pakował wszystko do plecaka. Rozległ się dźwięk trąbki. To zbiórka. Ojciec wziął mnie na ręce. Pożegnał się z mamą, dziadkiem, mnie niósł do bramki, tulił i całował. Mamie powiedział: "Pilnuj Lusi, bo to mój jedyny skarb". "Skarb" rozbeczał się na cały głos i krzyczał: "Nie idi, tatusiu, zostań z nami".

Na ulicy zobaczyłam wszystkich tatusiów i wujków. Za każdym biegł jeden lub kilka "skarbów", piszcząc i płacząc, każdy na swój sposób. Potem padła komenda. Wojsko uszeregowało się po jednej stronie ulicy, żony i dzieci - po drugiej. Oficer podziękował za gościnność i pomoc, powiedział kilka słów do żołnierzy. Zagrała orkiestra. Tabor ruszył. Żołnierze zaśpiewali: "Morze szerokie, morze, my cię wiernie będziemy strzec". Ogromny orszak ludzi: sędziwych starców, kobiet i dzieci, ze łzami żegnał akowców. Nie wiedzieli wówczas, że na zawsze żegnają Polskę jako Matkę, jako Ojczyznę.

Wróciły do domów osamotnione matki, żony, dzieci. Opustoszała ulica, mimo że dzień był słoneczny, wszystko wydawało się jakieś tęskliwe. Po dwóch czy trzech tygodniach wrócili nasi ojcowie. Nie wszyscy. Niektórzy gdzieś zostali, kilku znajomych przywieziono w trumnach. Pogrzeb był cichy. Byłam na nim, bo zabrała mnie mama, która była główna w zespole wiejskich śpiewaków i z tego powodu zawsze była w miejscu ludzkiej niedoli. Podobnie ojciec, jako stolarz robił trumny dla wszystkich znajomych.

Okazało się, że oddział AK, który wyruszył z naszej wsi, wstąpił w bój pod Bieniakoniami. Siły nieprzyjaciela były przeważające. Polacy mieli sporo zabitych i rannych. Bój ten przeszedł do historii. Po jego zakończeniu dowódca powiedział: "Kto chce, niech idzie z nami. Będziemy przebijać się przez front i pójdziemy na Zachód. Kto nie chce, może wracać do domów".

Mężczyzni, którzy zostawili żony i dzieci, wrócili, kawalerowie poszli dalej. Ci ostatni wygrali, bo przeżyli wojnę i odbierają hołdy, należne kombatantom. Ci, co wrócili, dotrwali tylko do listopada. Po bieniakońskiej bitwie zaraz zaszli sowieci i NKWD przystąpiło do oczyszczania terenu od "biełobanditow". Tymi właśnie "bandytami" stali się żołnierze AK.

18 listopada, w nocy, enkawudziści wraz z sołdatami, ubranymi w łachmany, otoczyli naszą wieś. Mieli spis nazwisk akowców, który udostępnił im pewien zdrajca w zamian za obietnicę kariery i swobody. Po kolei więc wstępowali do chat i zabierali naszych ojców. Tatuś owego dnia wstał bardzo wcześnie, żeby namleć mąki na chleb. Żarna huczały, a ojciec podśpiewywał sobie "Kiedy ranne wstają zorze". Sowietom wydało się z pewnością, że w naszym domu ukrył się jakiś oddział, bo wdarło się chyba z dziesięć osób, uzbrojonych w automaty.

Skierowali je w stronę ojca i matki. Ze strachu nie wiedziałam co robić. Po sprawdzeniu całego mieszkania i upewnieniu się, że huk pochodził od żaren, uspokoili się. Wyczytali z posiadanego spisu nazwisko ojca, kazali mu ubrać się i iść z nimi. Mama poprosiła, żeby zaczekali chwilę aż pożyczy od sąsiadów chleba na drogę, bo swego nie zdążyła upiec. Sowieci krzyknęli: "Stoj, ni szagu". Pocałowałam związane od tyłu ręce ojca. Ojciec płakał patrząc na mnie. Wciąż powtarzał mamie: "Nie martw się, jestem silny, wytrwam. Doglądaj tylko Lusi, ona jest jedyna".

Na ulicy stały furmanki. Z każdego niemal domu wyprowadzano mężczyzn ze związanymi rękoma. Pozostał tylko jeden chłopiec, który akurat był u swojej narzeczonej w sąsiedniej wsi. Wykopał wtedy dobry schron w ziemi i aż do śmierci Stalina w nim się ukrywał. W ten sposób przetrwał i żyje do dziś.

Naszych akowców pod silnym konwojem powieźli do Radunia. Tam zamknęli w stodole i co pewien czas zabierali na "badanie" do NKWD. Po tych "badaniach" dużo kogo wyrzucali martwego. Ludzie rozpoznawali, dawali znać rodzinie, zabierali i chowali. Nikt nie miał odwagi zapytać: dlaczego, kto i za co?

Raz w tygodniu pozwalano w "podajance" przekazać chleb, czystą bieliznę i zabrać brudną. Pewnego razu zwrócono mamie koszulę ojca, która była sztywna od krwi i miała cały tył posiekany.

Po pewnym czasie ojca przewieziono do więzienia w Grodnie. Ponieważ był szeregowym żołnierzem, spędził tam trzy lata. Ci, którzy mieli stopnie wojskowe, od razu wywiezieni zostali do Rosji. Pewien mężczyzna, który cudem się uratował, opowiadał, że załadowano ich na barżę, którą później razem z ludźmi zatopiono.

Ci, którzy przeżyli trzy lata więzienia grodzieńskiego, zostali skazani jako "kontrrewolucjoniery". Otrzymali różne wyroki, od 5 do 15 lat. Ojca za przynależność do AK osądzono na 5 lat i wywieziono do więzienia - Stancja Sucho-Biezwodnaja. Nazwa odpowiada rzeczywistości: wody tam nie było. Zaliczono ojcu trzy lata pobytu w więzieniu grodzieńskim, zostało więc dwa lata. Cieszyłyśmy się z tego bardzo. Lecz zamiast powrotu ojca otrzymałyśmy list. Pisał, że przyszedł do niego komisarz i zapytał, dokąd chce wracać: do Polski, czy na Białoruś. Ojciec odpowiedział, że oczywiście na Białoruś, do rodziny, do domu. Ci, co zapisali się do Polski, szczęśliwie tam dotarli. Tych, którzy chcieli wrócić na Białoruś, załadowano do pociągu i przeczytano postanowienie, że jako "kontrrewolucjoniery" mogą być groźni na tamtych terenach i wszyscy pojadą na Syberię do końca życia. Powiedziano też, że mogą tam sprowadzić swoje żony i dzieci. Ojciec był zrozpaczony. Napisał do mamy, żeby na Sybir nie jechała, żebyśmy żyły w swoim domu spokojnie.

Nie wiedział, niestety, że tego spokoju dawno już nie miałyśmy. Po aresztowaniu ojca byłyśmy "biełobandickoj siemjoj". Przez pewien czas w naszym domu stacjonowali tzw. "łapuny" oddział specjalnego przeznaczenia dla walki z "biełopolakami". Otóż, ci enkawudziści byli bardzo okrutni i dzicy. Zabijali każdego, kto się nie zatrzymał na słowo: stój. W pobliskich Wilbikach w nocy werwali się do domu, gdzie mieszkała 6-osobowa rodzina. Katowali ojca i starszego syna. Potem zabrali ich do więzienia w Raduniu. Starsza córka powiozła im chleb. Kiedy wróciła, zastała w domu pogrzeb. Jej młodszy 10-letni braciszek Henio z przelęknienia zmarł, bo był świadkiem jak bito ojca i brata. Po kilku miesiącach w więzieniu w Grodnie zmarł ojciec tej rodziny - Rafał Wilbik, a syna Feliksa zesłano na Sybir. Trzy nieszczęsne kobiety - matka i dwie córki wyjechały do Polski. Wyruszyły jak stoją, byle nie oglądać sowietów.

Którejś nocy enkawudziści zakołatali do naszych drzwi i okien. Przestraszona mama otworzyła. Do mieszkania wpadli z gotowymi do strzału automatami. Ciemno było w domu i zimno. Luty mroźny i bardzo śnieżny. Wokół ogromne zaspy śniegu. Mieliśmy kilka pokoi, więc mama musiała świecić "kopciuszką" tym, którzy poszli do drugiego pokoju. Ja leżałam w łóżeczku. Obok znajdowały się drzwi, które prowadziły do składzika, gdzie przechowywałyśmy kartofle. Enkawudzista zaczął tam strzelać, myśląc z pewnością, że ktoś się ukrył w kartoflach. Poprosiłam, żeby nie strzelał, bo się bardzo boję. "Umołknij banditskoje otrodje"- zaczął wrzeszczeć. "Sam ty bandit" - krzyknęłam. Wtedy strzelił. Rozległ się suchy trzask. Wyskoczyłam z łóżeczka. Goła i bosa wybiegłam na dwór i biegłam przed siebie, aż wpadłam na wiejski cmentarz. Po wyjściu enkawudzistów mama przeszukała cały dom. Wybiegła, wołając mnie po imieniu. Zaczęłam głośno płakać. Mama usłyszała, przybiegła, wzięła mnie na ręce i przyniosła do domu. Byłam zamarznięta. Mama rozcierała mnie, nakrywała kołdrami, poiła herbatą z miodem. Nie usnęłam jednak do rana. Zaczęłam bredzić. Mama myślała, że mam zapalenie płuc. Leczyła mnie na wszelkie sposoby. Chorowałam ponad miesiąc i gdy odzyskałam przytomność, czułam ból na całym ciele. Nie mogłam wstać. Nogi mnie nie trzymały. W marcu przygrzało słonko. Mama zaczęła wyprowadzać mnie na dwór. Mówiła: jesteś słaba, musisz od nowa uczyć się chodzić. Ale już tego zrobić nie potrafiłam. Wkrótce zauważyłyśmy, iż lewa noga usycha i jest krótsza.

Mama powiozła mnie do doktora, do Radunia. Kiedy jednak wymieniła imię i nazwisko, odpowiedziano, że jestem bandyckim dzieckiem i do szpitala mnie nie wezmą. Wtedy mama powiozła mnie do Grodna, do cioci, która podając własne nazwisko, pokazała mnie lekarzowi. Ten stwierdził: Heine medina, powiedział, że część nerwu obumarła. Do szpitala nie położy, bo sensu nie ma, a ponadto - nie ten rejon. Teraz zrozumiałam słowa mamy: wielka bieda...

W tym czasie ojciec znajdował się jeszcze w Grodnie. Ciocia poprosiła, abym mogła jego zobaczyć przy okazji mojej bytności w tym mieście. Niestety, odpowiedź brzmiała: "nie położeno". Ojciec nie dowiedział się o naszej wizycie, ani o nieszczęściu, które mnie spotkało.

Po mojej chorobie enkawudziści rzadko wstępowali do naszego domu, noce więc miałyśmy bardziej spokojne. W maju 45, na dzień "pobiedy", sowiety całym "otriadom" weszli do naszej wsi, aby świętować zwycięstwo. Swoich "wojenruków" i oficerów rozmieścili w wiejskich domostwach. Nasz dom był ładny i nowy, podłogi drewniane, w oknach białe firanki, co było w owym czasie rzadkością. Zaraz więc "deputat" przyprowadził do nas oficera i powiedział, że zamieszka u nas razem z ordynansem. Mama zaczęła protestować, mówiąc, że dziecko chore. Na to on, że w takim razie przyprowadzi do nas co najmniej dziesięciu żołnierzy.

Oficer okazał się starszym człowiekiem i absolutnie różnił się od enkawudzistów, których

uprzednio widziałam. Poprosił mamę, aby im zgotowała kartofli z zsiadłym mlekiem. Kiedy mama podała w kuchni do stołu, omal nie zapłakał. "Pięć lat nie jadłem tak, po - domowemu" - powiedział. Zapytał potem mamę, dla czego nie cieszy się z "pobiedy". Odpowiedziała szczerze, że ta "pobieda" przyniosła im tylko biedę, zniszczona została rodzina, wszystko, co razem budowali, dziecko straciło zdrowie.

Poradził, żeby mama napisała prośbę o zwolnienie ojca do Szwernika do Moskwy. A mnie obiecał zaprowadzić do "wojenwracza". Lekarz obejrzał mnie, zbadał i stwierdził, że choroba jest bardzo poważna, wymaga leczenia, lecz lekarstw potrzebnych nie ma.

Po kilku dniach pobytu żołnierze wieś opuścili, nie czyniąc nikomu krzywdy. Minął rok. Zdrowie moje pogarszało się stałe. Zaczęła usychać też prawa noga. Ojciec z Syberii pisał listy. Mama nie miała odwagi donieść co się ze mną stało. Byłam już w trzeciej klasie rosyjskiej szkoły wiejskiej. Uczyłam się bez trudu, bo dawno umiałam czytać i pisać po polsku. Adresowałam więc listy po rosyjsku, bo mama tego języka nie znała. Pewnego razu mama mi mówi: "napisz sama list do Moskwy, do tego Szwernika. Może usłucha. Więc napisałam na czterech stronach zeszytowych. Pisałam, co czułam, a trzeba wiedzieć, że dzieci wojny były przedwcześnie dorosłe.

Po kilku miesiącach od napisania tego listu przyjechał milicjant i kazał mamie jechać do Radunia. Przestraszyłyśmy się obie bardzo. Mama pojechała. A ja cały dzień siedziałam u dziadka. Płakałam i modliłam się, żeby Bóg sprawił i mama wróciła.

W Raduniu najważniejszy naczelnik NKWD zapytał mamę, czy pisała list do Szwernika. I pokazał mamie mój list. Mama odpowiedziała, że to dziecko napisało pod jej nieobecność. Wtedy enkawudzista mówi: czytaj. Mama po rosyjsku czytać nie umiała. Więc on przeczytał słowo napisane w rogu czerwonym atramentem: "oswobodit". To napisał Szwernik - zaznaczył enkawudzista. Ale to nie znaczy, że mąż wróci. Tu grasują bandy "białych bandytów", dlatego go nie przyjmiemy, a jeśli nawet, to znowu posadzimy. - Musisz podpisać dokument, że nie chcesz, żeby mąż wracał, bo rozumiesz, że jest wrogiem narodu i żyć z nim nie będziesz. Ten papier wyślemy Szwernikowi. Jeśli nie podpiszesz, obie pojedziecie na Syberię, do Kraju Krasnojarskiego, do ojca, "na posielenije". Mama bardzo się przestraszyła. Moja choroba, niepewność, czy wyślą do ojca, a może wywiozą gdzie indziej. Na podsuniętym dokumencie postawiła krzyżyk. W nocy pieszo z Radunia wróciła do domu.

Rodzina zdecydowała, że mama ma się ukrywać, bo mogą ją wywieźć . Mnie mama odwiozła do Ossowy, do swojej matki, a sama w ciągu kilku miesięcy nie nocowała w chacie, znajdowała przytułek u coraz to innych ludzi.

Wieść gruchnęła, że ktoś podpalił w Raduniu NKWD. Całe spłonęło i dokumenty też. Ktoś kogoś winił, kogoś zwolniono z pracy. Ale wywózek zaprzestano. Mówiono, że są przygotowywane nowe

spisy. Mama zabrała mnie do domu. Już więcej nigdzie nie pisałyśmy w sprawie zwolnienia ojca. Nadal przysyłał do nas listy. Pisał, że pracuje w tajdze, że jest tam mnóstwo komarów i trzeba chodzić w siatce z drutu, że latem są straszne upały, a zimą - okrutne mrozy. Mama wysłała mu wojłoki i watową kołdrę. Jeśli zabijano wieprza, posyłała dużą paczkę słoniny i kiełbas. Na każde święto też wysyłała paczkę, żeby mógł odczuć, że jest katolikiem i Polakiem w tym dzikim kraju. Po roku przybyło do tej miejscowości, gdzie był ojciec, jeszcze dwóch Polaków. Był to Czesław z Oszmiany i Staś Zajko z Lidy. Przywieziono też starszą panią Józefę Brodko - żonę oficera zamordowanego w Katyniu. Pani Józefa powiedziała, że będzie im matką i będzie urządzała każde święto dla tej nowej polskiej rodziny. Dotychczas przechowuję zdjęcie ojca w gronie tej rodziny w Wigilię Bożego Narodzenia. "W osobie pani Józefy mamy polską rodzinę i ojczyznę - pisał ojciec. - Życie nasze stało się lżejsze i czas szybciej leci. Pani Józefa twierdzi, że przeżyjemy i wrócimy do kraju".

Moja choroba pogłębiała się. Już w ogóle nie mogłam stać na nogach. Co krok padałam jak Pan Jezus pod krzyżem. Mój krzyż był niewidoczny, ale bardzo ciężki. Ktoś poradził mamie, że zna doktora w Wilnie, o nazwisku Jur ? a. To jest Republika Litewska, więc może pan Jur ? a weźmie mnie do szpitala. Pojechaliśmy na przyjęcie prywatne. Lekarz obejrzał mnie i powiedział, że na leczenie jest już za późno, że choroba wzięła górę i zaatakowała nie tylko nogi lecz cały organizm. Jedyne co może zrobić, to pod cudzym nazwiskiem wysłać mnie do Druskiennik. Wróciłyśmy, mama sprzedała wieprza i za te pieniądze wysłała mnie do sanatorium. Tam z rekomendacji doktora Jur ? y przyjęto mnie na miesiąc. Rano odbywały się zabiegi elektryczne, po południu - wanny. Tamtejszy lekarz chorych nie oglądał. Każdy sam powinien był do niego iść. Ja nie chodziłam, ponieważ się bałam, byłam przecież pod cudzym nazwiskiem. Jedna z pielęgniarek zauważyła, że ze mną nie jest najlepiej. Prawie nie ruszałam się, dużo spałam. Spytała kto do mnie przyjdzie. Odpowiedziałam, że ciocia. - Niech ze mną się skontaktuje - rzekła.

Przyjechała ciocia zaprowadziła mnie do lekarza. Okazało się, że personel pomylił i przez cały czas przyjmowałam wanny , które zamiast pomoc, jeszcze bardziej zaszkodziły, bo rozluźniły i tak słabe mięśnie. Już więcej wstać o własnych siłach nie mogłam. Ciocia zabrała mnie i od stacji do domu niosła "na barana". Skończyło się w ten sposób moje leczenie. Usiadłam w łóżku na całe życie.

Nastał rok 1953. Zmarł Stalin. Za kilka miesięcy wrócił ojciec. Nie mogłyśmy go poznać. Stary, łysy, przygarbiony. Jakaż była dla niego rozpacz, kiedy zobaczył mnie. 15-letnia dziewczyna, wysoka, chuda, o przygaśniętych oczach i wcale nie chodząca. Ojciec żył zaledwie cztery lata, wrócił już z rakiem żołądka. Dwa lata pracował w Lidzie, w fabryce mebli jako stolarz, po operacji - jako dyżurny. Miał 49 lat, gdy umarł. Ja w tym czasie chora na żołtaczkę leżałam w szpitalu w Lidzie, nawet więc nie wiedziałam zmarłego ojca. Pochowano go na rodzinnym cmentarzu w Wołdaciszkach. Mama po pogrzebie ojca zachorowała na serce. Gdy wracałam, pokazała mogiłę i powiedziała, że to wszystko, co po nim zostało. Teraz żyłyśmy jedna dla drugiej. Już nikogo nie czekałyśmy, nie miałyśmy też żadnej nadziei.

Mama pracowała w kołchozie. Nie mogłam chodzić, ale za to umiałam wszystko robić. Szyłam, szydełkowałam, robiłam na drutach, haftowałam. Za haftowaną serwetę lub zrobiony sweter koszono nam łąkę, sadzono kartofle. Tak żyłyśmy. Obie nie miałyśmy zdrowia. Obawiałam się, że zostanę sama na świecie. Zdolności mi nie brakło. Zaczęłam się uczyć. Od razu skończyłam 8 klas, a potem zaocznie

- szkołę średnią. Dostałam się na zaoczną uczelnię plastyczną. Uzyskałam dyplom malarki. Podjęłam pracę w domu. Kupiłyśmy mieszkanie w Lidzie. Pracowałam dziewięć lat, bo tyle mi było potrzebne, żeby otrzymać rentę inwalidzką. W czasie mego trudnego dzieciństwa mama nie dostawała żadnej zapomogi na utrzymanie chorego dziecka. Po śmierci ojca dyrektor fabryki, w której pracował, powiedział, żeby mama złożyła podanie o pomoc po utracie żywiciela. Mama bała się, żeby nie wyszło jak z listem do Szwernika. Jednak spróbowała. Otrzymała odpowiedź, że lata, które ojciec spędził w więzieniu, nie są zaliczane do stażu, a w Lidzie pracował tylko cztery lata i żadnej emerytury ani dla mamy, ani dla mnie na zarobił.

Mama dostała jako inwalidka drugiej grupy 26 rubli renty. Ja pracowałam jako kwiaciarka w biurze pogrzebowym. Trudna sytuacja materialna, wyczerpanie nerwowe dało o sobie znać. Mama zmarła, przeżywszy w nowym mieszkaniu w Lidzie zaledwie pięć lat. Zostałam sama w czterech ścianach, z łóżkiem i wózkiem inwalidzkim. Mieszkanie - spółdzielcze, więc musiałam spłacać. Miałam 38 lat. Pomyślałam, że wezmę do siebie sierotę. Pomogę jej materialnie, w zamian za opiekę. Dałam ogłoszenie. Zaraz zjawiła się sierota. Była to 19-letnia dziewczyna. Powiedziała, że nie ma ani ojca, ani matki, że mieszka daleko na wsi u babci, że nie ma pieniędzy i chce podjąć pracę w Lidzie. Nie będę opisywała wszystkich perypetii związanych z "sierotą", która wcale nie miała zamiaru pracować ani się uczyć, a moje mieszkanie potrzebne jej było tylko po to, żeby w dzień spać, a potem wychodzić na całą noc. Zaczęłam się bać, przecież ze mną bezbronną mogła zrobić, co zechce. Na szczęście lekarz skierował mnie na miesiąc do szpitala. Poprosiłam więc o zwrot kluczy. Sąsiadka opowiadała, że pod moją nieobecność "sierota" (matka ją porzuciła, a ojciec był w więzieniu) codziennie przychodziła z jakąś bandą sprawdzać, czy już wróciłam. Kiedy jej powiedziano, że nie będę tu już mieszkać, bo zabiorą mnie do domu inwalidów, przestała przychodzić.

Gdy wróciłam, bałam się, że przyjdzie moja lokatorka. Sąsiedzi więc zamykali mnie na klucz nie tylko na noc, ale i dzień, co było bardzo uciążliwe, bo jestem osobą towarzyską i ludzie w moim mieszkaniu bywali stale. Prosiłam Boga by przysłał osobę dobrą i rzetelną.

Tak też się stało. Lusia była dziewczyną wiejską z chrześcijańskiej rodziny. Miała jeszcze czworo rodzeństwa. Chciała się uczyć w Lidzie, uczelnia nie miała jednak miejsc w bursie. Gdy usłyszałam jej imię, pomyślałam, że nasza wspólna patronka powinna sprawić, że będziemy jak siostry.

Lusia okazała się dziewczyną uczciwą i staranną. Ja pracowałam, ona się uczyła. W wolnym czasie pomagała mi w pracy, a zarobek zależał od wykonanego planu. Było nam o wiele łatwiej materialnie. Czasem dostawałam premię, która zazwyczaj szła na jakiś prezent dla Lusi.

Mijały lata. Lusia skończyła uczelnię, dostała pracę, a ja - emeryturę. Pierwszy raz w życiu - pieniądze za darmo. Dorabiałam od czasu do czasu. Wykupiłam mieszkanie. Żyć było jeszcze lżej. Lusia mnie słuchała i mówiła, że widzi we mnie bliską sobie osobę. Zastąpiła mi córkę, której nigdy nie miałam. A gdyby nawet miała, to bym bardziej nie kochała od Lusi. Lusia wyszła za mąż za Polaka. Obawiałam się, czy zechce on żyć ze mną razem. Przecież teraz młodzi nie chcą mieszkać z teściami, a tu zupełnie obcy człowiek, w dodatku chory. Zechciał. Dopełnił nasz dom. Jesteśmy mu obie za to wdzięczne.

Urodziło się im dwoje dzieci - Marta i Jarosław. Bardzo je kocham. Chociaż nigdy nie byłam mamą, jestem zawsze kochaną babcią. Wychowuję swoich wnuków patriotycznie. Rozmawiam z nimi po polsku i uczę ich języka polskiego. Lubią słuchać, jak im opowiadam o naszym życiu, o tej niedoli, którą przeżyłam. Mamy teraz trzypokojowe mieszkanie.

Taki to jest mój los. Wojna zabrała mi dzieciństwo, zdrowie, ojca. Złamała całe nasze życie. Nie złamała jednak siły ducha. Nie złamała miłości do Ojczyzny, jej języka i kultury. Czytam polskie książki. Piszę, co mi na sercu leży. To, że piszę z błędami, nie moja wina. Nie skończyłam ani jednej polskiej klasy. W czasach stalinowskich wszystkie wiejskie dzieci uczyłam pacierzy i katechizmu po polsku. I chociaż tu, na Białorusi, zabronione było księżom przyjmowanie dzieci do pierwszej komunii, to przygotowywałam je, a potem rodzice prowadzili dzieci na Litwę, do Dubicz czy Ejszyszek i tam one przystępowały do pierwszej komunii. Znaleźli się donosiciele, którzy informowali "sielsowiet", że uczę dzieci wbrew zasadom leninizmu. Ale cóż mi mogli zrobić? Do więzienia inwalidów nie brali. Karali nas w ten sposób, że "sielsowiet" nie udzielał nam żadnej pomocy. Ale przecież nie robił tego nigdy. Zresztą o nic nie prosiłyśmy. Prosić jest hańbą - uczyli mnie rodzice. Nigdy więc nie prosiłam. I nie dostałam żadnej pomocy ani od Związku Polaków, ani od Stowarzyszenia Inwalidów. Odwrotnie, chętnie, co prawda skromnie, wsparłabym Związek Polaków. Mam przecież skromną rentę, ponadto - ukończone studia plastyczne, więc mogłabym robić jakieś materiały poglądowe. Niestety, nikt ze Związku oprócz pana Kołyszki, ani razu mnie nie odwiedził. O cóż więc mieć żal do sowieckiego rządu...?

Ojciec odszedł cicho, bez hołdów i odznaczenia, które przyznano mu za bitwę pod Bieniakoniami, nie zdążono jednak wręczyć. Część ich oddziału później trafiła do Anglii, część, jak mój ojciec, na Sybir. Tam dowiedział się od pewnego oficera, że w Londynie ukazała się książka o Armii Krajowej na Nowogródczyźnie, o ich oddziale - też. Ojciec mawiał: ja nie dożyję, a ty dożyjesz, przeczytaj koniecznie tę książkę i wtedy zrozumiesz, za co cierpieliśmy. Za Polskę, za Ojczyznę, która na pewno odrodzi się, jeśli nie za 10 to za 100 lat. Nie wierzyłam ojcu, bo Polska była socjalistyczna i panował ten sam porządek co w Moskwie. A mama mawiała, że pójdą z ojcem do ziemi z bagażem niedoli i niewoli, że zostawią mnie bez żadnej opieki i bez Ojczyzny.

Zostałam sama, ale nie samotna. Rodzinę mam, ale Ojczyzny nie mam. Polska powstała, ożyła, zostałam dla niej jednak osobą cudzą, chociaż rodzice moi dla niej życie oddali. I mimo wszystko cieszę się, że słowa ojca się ziściły.

Lucyna Boboryk

??????.???????