Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi

 

 

Iwje wielu kultur

 

Na wschodnim skraju Ziemi Lidzkiej, a dokładnie na pograniczu dawnych powiatów lidzkiego i oszmiańskiego, znajduje się niezmiernie ciekawe miasteczko, do którego niezbyt często docierają turyści, chociaż warto. Mowa rzecz jasna o Iwju.
W poprzednim numerze „Ziemi Lidzkiej” pisaliśmy o bardzo interesującym wydarzeniu kulturalno-artystycznym, jakie miało miejsce w Iwju, latem zeszłego roku. Był to mianowicie wystawiony w stoniewickim lesie spektakl, poświęcony życiu i zagładzie iwjewskich Żydów. Do miasteczka ściągnęły wtedy nie tylko grupy aktorów z różnych krajów, łącznie z silną grupą artystów z USA na czele z reżyserką całości Tamar Rogoff, notabene, związaną rodzinnymi korzeniami z tym maleńkim miasteczkiem. Przybywali także turyści z terenu całej Białorusi, a także z zagranicy. O tym wszystkim pisaliśmy w poprzednim numerze, a kto nie był na spektaklu, niech żałuje. Streszczać go nie będziemy, bo jest to niemożliwe z powodów artystycznych. W każdym razie Iwje miało swój wielki dzień a raczej swój wielki miesiąc i przez
pewien czas stało się sławne na całej Białorusi, Litwie, a i z pewnością za granicami.
Pewnego dnia, w trakcie cyklu spektakli w lesie, w Stoniewiczach aktorzy, którzy stołowali się w iwjewskiej szkole, postanowili wyjść na ulice w swoich kostiumach teatralnych. Podążyłem za nimi, sam będąc ciekawy, jak też mieszkańcy Iwja zareagują na Żydów w tradycyjnych strojach.
Ich spacer po uliczkach miasteczka miał charakter wręcz symboliczny. Iwje na szczęście i w przeciwieństwie do Lidy, w znacznej mierze zachowało swój dawny, architektoniczny charakter. Wojna łagodnie obeszła się z budynkami, bardziej tragicznie zaś z ludźmi. Do dzisiaj możemy podziwiać kompleks trzech synagog w pobliżu rynku, międzywojenną architekturę kamieniczek,
wymurowanych tutaj po wielkim pożarze w 1929 r. Przepięknie położony poza centrum, nad malowniczym jeziorkiem, kościół pobernardyński p.w. św. św. Piotra i Pawła do dzisiaj uchodzi za perłę baroku, a jego białe wnętrze nastraja każdego do głębokiej modlitwy. Już w XIX w., badacz powiatu oszmiańskiego, Czesław Jankowski pisał c nim, że jest „być może najpiękniejszy
w powiecie oszmiańskim (Iwje w XIX w. należało do powiatu oszmiańskiego - przyp. red.). Holszański kościół większy i okazalszy, ale Iwiejski gustowniejszy, lżejszy i artystyczniejszy w strukturze”. Nie można zapominać też o słynnej Murafszczyźnie - dzielnicy tatarskiej, nad którą góruje minaret drewnianego meczetu, do niedawna jedynego na całej Białorusi czynnego obiektu kultu muzułmańskiego. Kresy kłaniają się tutaj na każdym kroku.
Myślę, że tego upalnego popołudnia, kiedy międzynarodowa grupa aktorów spacerowała po ulicach Iwja, do miasteczka choć na kilka chwil powróciła przeszłość, a obecni mieszkańcy przyjęli ten spacer z wielką serdecznością. Wystarczy powiedzieć, że zdarzyły się przypadki, że niektóre iwjewskie gospodynie wynosiły na ulicę wódkę wraz ze świeżymi ogóreczkami
małosolnymi oraz mięsem (nie ważne, że nie była to koszerna wołowina, a jedynie trefny boczek - ważne że podany od serca). Całą sytuację filmowała na żywo amerykańska ekipa telewizyjna, a waszemu korespondentowi przyszło w pewnym momencie tłumaczyć na angielski, zresztą dość nieudolnie, opowieść dwóch starszych Polek z Iwja, opowiadających o życiu i zagładzie miejscowych Żydów.
Młody Litwin, który zatrudniony był na stale jako tłumacz, słysząc piękny polski język, stwierdził, że „z jakiejś tam chłopskiej gwary” nie będzie tłumaczył. Obydwie panie rozmawiały akurat tylko po polsku i co najważniejsze, bez żadnych naleciałości gwarowych. Na uwagę zwróconą mu, że język polski nie jest „jakąś tam gwarą”, usunął się w tłum wyraźnie obrażony. Zresztą następnego dnia miałem okazję wytłumaczyć mu, że litewski w porównaniu z polskim i białoruskim może równie dobrze uchodzić za gwarę i nie prędko stanie się językiem kontaktów międzynarodowych.
Tak więc, wraz z artystami powróciła do Iwja przeszłość i ożywiła miasteczko, dzisiaj senne i ciche, mimo statusu centrum rejonu.
Nie była to moja pierwsza wyprawa do Iwja. Dzięki uprzejmości obecnej lidzianki, znanej wielu naszym czytelnikom, a pochodzącej z Iwja Tamarze Koszczer-Borodacz byłem tu już raz w 1993 r. wtedy właśnie, wraz z przyjaciółmi mogliśmy się przekonać, jak urocza może być prowincjonalna senność tego miasta. Niewielki ruch na wieczornych ulicach, zieloność sadów i ogrodów i malownicze położenie sprawiały efekt wejścia do innego świata.
Nie udało nam się wtedy wejść do meczetu na Murafszczyźnie. Imam tego dnia był w Mińsku, gdzie otwierano drugi na Białorusi meczet. Kwitnące do 1939 r. życie kulturalne i religijne Tatarów litewsko-białoruskich, po II wojnie światowej zostało ograniczone do Iwja, gdzie odbywały się tradycyjne bajramy, podczas których swatano tatarskie pary. Zwiedziliśmy cmentarz - mizar. Na nagrobkach, ozdobionych półksiężycami, epitafia niejednokrotnie świadczą o przywiązaniu Tatarów do kultury polskiej. Oprócz napisów po arabsku, odnajdowaliśmy także ich polskojęzyczne odpowiedniki, chociaż bardzo wiele powojennych nagrobków miało już napisy rosyjskie.
Iwje przed wojną było jednak przede wszystkim miasteczkiem żydowsko-polskim. Żydzi stanowili tutaj 75 procent mieszkańców miasta. Dzisiaj pozostały po nich jedynie trzy synagogi, domy oraz trzy rodziny, które i tak szykują się już do wyjazdu do Izraela. Tragiczny koniec iwjewskich Żydów nastąpił 12 maja 1942 r., w trzy dni po rzezi w Lidzie. O tej społeczności opowiadała mi jedna ze starszych Polek, mieszkanek Iwja, która żydowskich sąsiadów do dzisiaj potrafi wymienić z nazwiska.
„Przed wojną, jeszcze przed pożarem w 1929 r., całe miasto było drewniane. Iwje nie było bogate. Głównym zajęciem ludności była przeróbka lnu, który następnie eksportowało się do Niemiec. To byli dobrzy ludzie. W razie potrzeby zawsze pożyczyli pieniędzy, bez pieniędzy, na kredyt można było zrobić w żydowskich sklepach zakupy. Rabin mieszkał na ulicy Wileńskiej. Jego córka wyszła zamąż za dr Berensohna, który przez pewien czas ukrywał się poza gettem, ale w końcu wrócił tam i zginął razem ze wszystkimi.
Po pożarze, który zaczął się od żydowskiego sklepu wódczanego, w Iwju wybudowano murowane domy. Niektórzy ludzie mówili, że Żydzi gasili ogień benzyną, żeby dostać większe odszkodowania, ale dzięki temu miasto stało się murowane, w czym bardzo pomogli Żydzi z Ameryki.
Potem, w 1941 r. przyszli Niemcy i zaczęły się straszne czasy. Stworzyli Judenrat, który mieścił się w domu starego Aloji, policję żydowską, a'inteligentom kazali sprzątać ulice. Getto było w samym centrum miasta, ogrodzone kolczastym drutem. Stały tam stare, drewniane domy. Zaraz też zaczął się głód. Trzeba przyznać, że Polacy pomagali tym biednym ludziom. W mieście był taki policjant, Polak, Maciej Hul bardzo dobry dla Żydów. Potem zabrali go sowieci i prawdopodobnie zamordowali go w Wołożynie. Jego rodzina uciekła wtedy do Polski. Pićrwszych Żydów, samych najbogatszych, 260 osób Niemcy rozstrzelali na dawnej polskiej strzelnicy wojskowej już 2 sierpnia 1941 r. Znaleźli się potem tacy chrześcijanie, którzy chodzili tam szukać złota, ale wielu było też takich, którzy chodzili tam pomodlić się, najstraszniejsze było jednak 12 maja 1942 r. Niemcy i Litwini spędzili Żydów koło kościoła, gdzie kazali się im położyć na ziemi. Niektóre kobiety, myśląc, że to zwykłe wysiedlenie, poubierały na siebie po kilka sukienek. Na rozstrzelanie odprowadzano ich grupami. Zerwał się wtedy straszny wiatr i pamiętam, że pędzono Żydów w pyle i fruwających płatkach jabłoni. Litwini, pijani strasznie bili tych ludzi. Niektórzy, już z drugiej grupy, próbowali uciekać w niskie żyto. Kilku się udało. Ukrywali się do końca wojny pod Iwjem, na koloniach, gdzie było mniej ludzi. Pozostałych, ponad 2 tysiące osób rozstrzelano w Stoniewieżach. Szczątki getta istniały jeszcze do zimy. Tych, co ocaleli z pogromu Niemcy zabrali w niewiadomym mi kierunku. Jeden z naszych Żydów przechował się w samym Iwju, podając się za miejscowego Tatara.”
Dzisiaj w Stoniewiczach, w lesie posadzonym na grobach ofiar stoi pomnik, upamiętniający to tragiczne wydarzenie. A samo Iwje nabrało charakteru miasta białorusko-polskiego oraz oczywiście tatarskiego.
W Iwju przed wojną nie było cerkwi, bo nie było tu też prawosławnych. Cerkiew, z problemami, dopiero teraz się buduje. Brakuje pieniędzy. Zawsze za to był kościół, ufundowany jeszcze XVII w. przez możny, litewski ród Ki-szków, którzy też sprowadzili tutaj Bernardynów. Siedemnastowieczny kościół, którego budowla wraz z zabudowaniami poklasztornymi przetrwała do naszych czasów, stał na miejscu jeszcze dawniejszego kościoła, który przez pewien czas, na przełomie XVI i XVII w. służył miejscowym kalwinom, głównie oczywiście Kiszkom, będącym właścicielami rozległych dóbr Iwje, dopóki ci nie przeszli znów na katolicyzm. Bernardyni stworzyli w Iwju także szkołę, przy której istniała bogata biblioteka, licząca około 500 ksiąg, co na owe czasy było wielkim księgozbiorem. Mało kto wie, że Kiszkowie, oprócz sprowadzenia do miasta zakonników, obok ich murowanego kościoła, ufundowali w 1631 r. drewniany kościół famy, który, niestety nie dotrwał do naszych czasów. Kościół ten nie istniał już w XIX w. Bernardyni zostali skasowani po powstaniu listopadowym. Ich świątynia stała się kościołem parafialnym i do dzisiaj służy miejscowym katolikom. Oprócz przepięknego barokowego ołtarza, z czterema figurami i kilkoma bardzo dobrymi obrazami w bocznych ołtarzach, w samym kościele zachowały się też płyty grobowe, m.in. Teresy z Jelskich Żabiny, zmarłej w 1788 r. Jest też ciekawa płyta epitafijna, ufundowana w 1906 r. przez ówczesnego właściciela dóbr iwjewskich, hrabiego Tomasza Zamoyskiego dla zmarłego Lucjana Wolskiego, administratora tychże dóbr, gorącego patrioty i społecznika. Mieszkał on w pobliskich Lipniszkach, gdzie ufundował miejscowy, murowany kościół.
Jeden z najcenniejszych zabytków w Iwju nie dotrwał do obecnych czasów. Był to słynny, biały słup, stojący przy wjeździe do miasta, zaraz przed cmentarzem. Umiejscowiony przy drodze do Lipniszek i Lidy, według miejscowej tradycji powstał jeszcze za czasów, gdy Kiszkowie byli kalwinami. Legenda mówi, że gdy kalwin Kiszka wygnał z miasta Bernardynów, ci odeszli w pokorze, ale gdy byli już około czterech kilometrów za miastem, Kiszka oślepł. Natychmiast kazał Bernardynom powrócić i oddać im kościół, a na miejscu gdzie się już znajdowali ufundował tenże biały słup, wysoką kaplicę przydrożną. W rzeczywistości, kaplica ta pochodziła prawdopodobnie z XVIII w. Według innej legendy, miały do niej prowadzić lochy, zaczynające się pod iwjewskim kościołem. Słup został zburzony przed dwudziestu laty, gdy miejscowe władze zaciekle walczyły z religijnością. Zniszczono też wtedy przydrożne krzyże. Moi informatorzy powiedzieli mi, że krzyże niszczył, niestety miejscowy Polak, który za każdy zwalony krzyż dostawał 5-10 rubli.
Różnie bywało z Polakami w Iwju po wojnie. Wielu osobom przymusowo wpisano narodowość białoruską i często bywało tak, że rodzeni bracia i siostry mieli wpisane różne narodowości, chociaż obydwoje rodzice byli Polakami. W czasie okupacji, w terenie wokół Iwja działała sowiecka partyzantka. AK działała za torami, w kierunku Lidy. Wielu Polaków zostało wywiezionych na Sybir jeszcze w 1940 r. Wywożono ich w największy mróz z Gawji i Juraciszek. Potem bardzo wielu wyjechało już w 1945 r., ale i tak wielu pozostało na miejscu. Wraz z Polakami, z Iwja wyjechało do Polski również wiele rodzin tatarskich. Do 1989 r. nie było tu nic polskiego poza kościołem. Polacy rozruszali się dopiero, gdy powstał tutaj Oddział ZPB, który prowadzi nauczanie języka polskiego, nadal, niestety tylko fakultatywnie. Prezes miejscowego Oddziału ZPB, dr Cholawo, chirurg z iwjewskiego szpitala narzekał przede mną na bierność miejscowych Polaków. Natomiast jego zastępczyni stwierdziła, że nie jest tak źle. Istnieje polski zespół muzyczny i śpiewaczy, a ludzie są chętni do pracy. Trzeba tylko wyjść do nich z konkretnymi propozycjami, a nie tylko narzekać.
Aktywność Polaków na Białorusi to problem, z którym stykam się na każdym kroku. Jest faktem, że nawet w większych od Iwja miejscowościach, polskie organizacje po prostu istnieją i często niewiele z tego wynika. Cóż, z Grodna nie widać opłotków Iwja. Wszędzie w terenie, miejscowe organizacje pozostawione, są same sobie i tylko od energii ich zarządów, najczęściej nielicznej grupy osób, udaje się stworzyć coś trwałego. Być może, gdyby Iwje byłoby większe, posiadało przemysł, życie, nie tylko polskie byłoby automatycznie tutaj też prężniejsze. Na razie pozostają jedynie zabytki, kresowa atmosfera i urok prowincjonalnego spokoju. Być może wielkim walorem Iwja jest jego wielokulturowość, ale tego na Białorusi nie dostrzega się nawet w większych miastach, a szkoda. Gdyby Iwje znalazło się na zachodzie Europy, z pewnością zarabiałoby na siebie mozaiką kultur, ale z pewnością też i straciłoby wiele ze swojej atmosfery - spokoju sadów i pięknych zachodów słońca. Spieszmy się więc podziwiać iwjewską prowincje, póki istnieje w dawnym kształcie.

Robert Kuwalek

 

Яндекс.Метрика