|
Lidzkie szkoły - wywiad z panią Marią Serafinowicz
Pani Maria Serafinowicz z domu Bukatko od 1928 roku mieszka w Lidzie. Przed wojną była uczennicą szkoły kolejowej. Z tego czasu zapamiętała nauczyciela Jana Czajko. Uczniowie bardzo go lubili. Zorganizował w szkole naukę gry na instrumentach. Potem powstała z tych lekcji orkiestra i chór na 100 osób, które dawały częste występy, szczycące się powodzeniem.
- Od jakiego wieka zaczynało się w Polsce przedwojennej naukę w szkole? - zapytałem panią Marię
- Do szkoły powszechnej szło się w wieku 6 lat i po sześciu latach nauki zdawało się egzaminy do gimnazjum. Ja takie egzaminy zdawałam w 1936 roku. W gimnazjum nauka trwała 4 lata. Były również i licea, gdzie uczono się przez 2 lata. Moja nauka w gimnazjum trwała tylko 2 lata, ponieważ wybuchła wojna. Uczyłam się w Gimnazjum Państwowym im. Hetmana Karola Chodkiewicza. Patron naszego gimnazjum był wielkim polskim dowódcą w XVII wieku. W gimnazjum było bardzo wielu profesorów, których obdarzaliśmy wielkim szacunkiem. Braliśmy z nich przykład. Wielu moich kolegów i koleżanek gimnazjalnych zginęło potem w czasie wojny. Niektórzy są pochowani na naszych terenach. Wielu wyjechało po wojnie do Polski.
- Jakie były jeszcze inne szkoły w Lidzie, oprócz gimnazjum?
- W mieście były szkoły powszechne nr 1 i 2. Funkcjonowała również "Handlówka". Tak nazywaliśmy gimnazjum kupieckie. Była także specjalna szkoła, która przygotowywała dziewczęta na gospodynie oraz szkoła rzemieślnicza.
- Kto prowadził w tym czasie szkoły państwowe?
- Kierownikiem szkół powszechnych był Dobrowolski, natomiast dyrektorem gimnazjum był pan Mętlewicz. W naszej szkole uczył także zacny prefekt, ksiądz Bąjkiewicz. Był to nadzwyczajny kapłan. Prawdziwy, z powołania. Wkuwaliśmy u niego zasady religii tak dogłębnie, że wszyscy jego uczniowie pozostali na zawsze katolikami i dobrymi chrześcijanami. Wszystko, co mówił ks. Bajkiewicz było proste i naturalne. Ceniliśmy go za to nadzwyczajnie.
- "Handlówka", to była szkoła prowadzona przez księży Pijarów?
- Tak. Dyrektorem tego gimnazjum był pan Zadurski, który był również posłem na Sejm. Szkoła ta kształciła przyszłych księgowych, a nauka trwała 4 lata.
- Czy była to duża szkoła? Ile tam się uczyło osób?
- W "Handlówce" było około 500 osób, natomiast u nas uczyło się około 600 osób.
- Co później stało się z profesorami?
- Wielu poginęło w czasie wojny, inni powyjeżdżali. W Lidzie pozostał profesor Kaleciński. Tu zostali również jego synowie. Ci, którzy poginęli, pochowani są tutaj, na przykład na cmentarzu w Jancewiczach. Kilku zginęło w Surkontach. Przeważnie jednak powyjeżdżali do Polski. Po wojnie nikogo z nich nie spotkałam.
- To znaczy, że oni nie byli wywiezieni przez Sowietów lub zabici przez Niemców?
- Chyba nie. Tylko ten nauczyciel ze szkoły powszechnej, Jan Czajko został aresztowany, wywieziony. Później znalazł się w Egipcie i tam chyba zmarł. Młodych nauczycieli było niewielu. Większość byli to ludzie starsi, pochodzący z centralnej Polski.
- Czy wszyscy pochodzili z Polski? Czy byli wśród nich nauczyciele miejscowi?
- Miejscowych było mało. Pan Kleindienst uczył nas niemieckiego. Jego żona prowadziła lekcje z przyrody i geografii. Łacinę wykładała Mostowiczówna, siostra słynnego przed wojną pisarza, Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Łaciny uczył też pan Sadowski. W szkole uczono również języka francuskiego, ale ja sama uczyłam się niemieckiego.
- Jakie były jeszcze inne przedmioty? Czy mogłaby Pani nam o nich powiedzieć? Teraz mało kto wie, czego uczono w polskich przedwojennych szkołach.
- Obowiązkowym językiem była łacina. Oprócz tego uczono przyrody, geografii, algebry, historii i języka polskiego. W szkole pracowali również nauczyciele bezwyznaniowi. Nie byli przez nikogo prześladowani. Nas uczniów nie obchodził ich światopogląd. Jednakowo odnosiliśmy się do nich, jak i do innych. Ich stosunek do nas był taki sam. W szkole obowiązkowo uczono także religii rzymsko-katolickiej dla nas, Polaków, prawosławnej dla Białorusinów i Rosjan i mojżeszowej dla Żydów. Pamiętam, że gdy jeździliśmy na wycieczki, to my mieliśmy osobny stół, a Żydzi osobny, bo oni jedli inne potrawy. Jednak wszyscy kolegowaliśmy się z nimi. Żydzi uczyli się bardzo dobrze. Często grali, śpiewali i występowali.
- Czy mogłaby Pani opowiedzieć, jak wyglądało życie szkoły?
- Przede wszystkim było bardzo wesoło. Cały czas byliśmy zajęci. W szkole działały chór, orkiestra, Czerwony Krzyż, kółko przyrodnicze, religijne. Zimą organizowane były w mieście cztery ślizgawki dla uczniów: w Zamku, na stadionie, koło księży Pijarów. Ale uczyć też trzeba było się dużo. W niedzielę szło się do kościoła. W sobotę uczęszczało się na kółka zainteresowań. Życie było bardzo wesołe i przyjemne. Dzisiaj wszystko to wspomina się z wielką przyjemnością. Gdy przyjeżdżają z Polski moje szkolne koleżanki, to wtedy najwięcej wspominamy szkolne lata. Zabaw w tamtych czasach dużo się nie organizowało. W gimnazjum każdego roku była studniówka, zabawa z tańcami dla maturzystów. Chodziliśmy do kina, ale tylko na te filmy, na które nam pozwalano chodzić. Oczywiście, takie wyjście do kina było dla nas wielką przyjemnością. W tym czasie były w Lidzie trzy kina.
- Wspominała Pani o tym, że w Lidzie była również szkoła dla przyszłych gospodyń. Czy mogłaby Pani coś więcej nam na ten temat opowiedzieć? Teraz szkól tego typu nie ma.
- Mam koleżankę, która uczyła się w tym liceum. Dziewczęta uczyły się w nim szycia, gotowania, obcowania z ludźmi. Ten ostatni przedmiot miał na celu przygotowanie młodych dziewcząt do umiejętnego zachowania się w towarzystwie. Uczennice z tej szkoły były bardzo serdeczne, a nauczyciele z wysokimi kwalifikacjami.
- W1939 roku wybuchła wojna. Potem była okupacja sowiecka. Jak to wyglądało w Lidzie?
- Kiedy wybuchła wojna, nasze gimnazjum zostało zamienione częściowo na szpital. Uczyliśmy się normalnie do 17 września.
Potem wszystko się w szkole zmieniło. Przyjechali sowieccy nauczyciele. Byli też jeszcze i nasi. Uczono początkowo języka polskiego, ale obowiązkowo wprowadzono też i białoruski.
Kiedyś był taki wypadek. W gimnazjum wisiał duży portret Stalina. Uczniowie z naszej klasy wykłuli mu oczy. Przyszła i zobaczyła to nauczycielka, po czym nam powiedziała, że nie będziemy się uczyć, bo jesteśmy wrogo nastawieni. Było to przed Bożym Narodzeniem. Nam to bardzo odpowiadało. Wzięliśmy nasze książki i poszliśmy. Po wakacjach szkoła przysłała nam zaproszenie. Przez ten rok nikt prawie nie chodził do szkoły. Dopiero na drugi rok znowu zaczęliśmy uczęszczać do szkoły, bo był nakaz. Dlatego wróciliśmy do szkoły. Języka polskiego już nie było. Uczono tylko rosyjskiego i białoruskiego. Uczyliśmy się tylko przez rok, ponieważ w 1941 roku rozpoczęła się wojna sowiecko-niemiecka.
- Czy można z perspektywy lat porównać te dwie szkoły, polską i rosyjską?
- Obecne systemy nauczania może tak, ale wtedy żadnego porównania nie było. Różnica była ogromna. Sowieci mówili, że polska szkoła jest zacofana, że mieliśmy niski program, a sowiecki jest wysoki. Jednak w rzeczywistości nasz program stał na o wiele wyższym poziomie. W szkole rosyjskiej nauka przychodziła nam bardzo łatwo, chociaż słabo znaliśmy język rosyjski. Przez rok poznaliśmy rosyjski alfabet, fizykę, chemię, a to nie było trudne.
- W 1941 roku zakończyła Pani swoją naukę.
- Tak, ale wtedy zaczęłam sama uczyć na wsi dzieci, które przyprowadzali do mnie rodzice. Chcieli, żeby dzieci umiały czytać i modlić się w kościele. Uczyłam przez trzy lata. Pewnego razu weszli do klasy obcy ludzie. Uczyłam wtedy na starych podręcznikach. Było w nich także o Piłsudskim. Bardzo to ich przeraziło, ale nie poniosłam żadnych konsekwencji.
- Kiedy Pani zaczęła nauczanie? Już po wojnie, czy jeszcze w trakcie jej trwania?
- Kiedy zaczynałam uczyć, wojna jeszcze trwała. Było to na przełomie 1942/1943 roku. Uczyłam po polsku pisać i czytać. Do tego była również religia. Już po 1944 roku NKWD rozpytywało ludzi, dlaczego uczę i kto na to pozwolił? Czy mam jakiś program? Pytali się także i mnie o to. Powiedziałam wtedy, że rodzice prosili, a ja nie wiedziałam, że tego nie wolno robić. Jakoś wtedy udało się to załagodzić. Nawet może uratował mnie mój wzrost. Byłam bardzo niska i mogłam w ten sposób ukryć swoje lata. Oni pewnie myśleli, że to takie dziecko i co ono może umieć. Później jednak otworzyli swoją szkołę. Było to w Kuziczach koło Krupowa. Ja tam się urodziłam, a od piątego roku życia mieszkałam w Lidzie. Potem na wsi byłam przez kilka lat w czasie wojny. Mieliśmy tam kawałek ziemi.
Prowadziłam podziemne nauczanie. Moi uczniowie sami teraz mają wnuki. Pamiętają o mnie i o tym czego ich nauczyłam.
- Nauki języka polskiego wtedy nie było oczywiście? W znaczeniu nauczania oficjalnego.
- Nawet mowy o tym nie mogło być. Po wojnie w Lidzie też trochę uczyłam, ale na lekcje przychodziło tylko pięcioro dzieci. Nauczałam wtedy języka polskiego i przygotowywałam do I Komunii.
- Czy było wtedy rozpowszechnione po wsiach takie polskie nauczanie, jakie prowadziła Pani?
- W czasie wojny nie bardzo, ale później tak. Trwało to do momentu, w którym po wsiach zaczęto otwierać rosyjskie szkoły. Jeden z moich kolegów, który jest obecnie nauczycielem w Polsce, też wtedy uczył tak, jak ja.
- Czy można się było za to dostać do więzienia?
- Oczywiście. Prześladowano nie tylko nauczycieli, ale i książki, a nawet rozmowy po polsku. Kiedyś na dworcu w Lidzie rozmawiałam z koleżanką po polsku. Od razu na nas zwrócili uwagę. Powiedzieli, żebym rozmawiała "na paniatnom jazyku". Odpowiedziałam wtedy, że rozmawiam z tym, kto mnie rozumie, a ten kto mnie nie rozumie to nie musi koniecznie wszystkiego wiedzieć. Nie afiszowałam się specjalnie, że znam język polski, ale też i nie ukrywałam tego. W domu, z mężem rozmawiałam po polsku.
Pamiętam, jak w rosyjskiej szkole urządziliśmy wieczór Mickiewiczowski. Deklamowałam wtedy wiersze po polsku. Nauczycielce Rosjance bardzo się to wtedy spodobało i występowałam potem na każdym wieczorze. Chciałam deklamować "Pana Tadeusza", ale całego nie było wolno, dlatego deklamowałam tylko "Koncert Wojskiego" o polowaniu.
- Gdzie Pani potem pracowała?
- Pracowałam w łączności. Byłam telefonistką. Spod lady dostawałam "Przyjaciółkę" i "Kobietę i Życie", bo nie można było zaprenumerować. W domu mam polskie książki. Przywozi je moja koleżanka. Dostałam od niej między innymi książkę o księdzu Popiełuszce, Biblię po polsku. Wiem, że u nas w mieście jest dużo polskich książek, w tym dużo klasyki, ale książki są drogie.
W gimnazjum uczyła się ze mną Putramentówna, siostra pisarza. Ona jest dziennikarką-korespondentem. Przyjeżdżała do mnie. Potem w "Przyjaźni" pisała o Lidzie. Przed wojną miała zadatki na socjalistkę, a jej ojciec był komunistą. Przyjeżdżali również artyści z Warszawy. W Anglii jest polski artysta, uczeń naszego gimnazjum lidzkiego. Pamiętam jeszcze sprzed wojny, jak na św. Mikołaja organizowaliśmy taką zabawę, podczas której św. Mikołaj łączył pary, które potem się między sobą kolegowały. Miał też specjalne życzenia dla tych, którzy się źle uczyli. Były skromne upominki. Była to taka serdeczna zabawa. Potem Mikołaja rozbierano z jego stroju i musiał się nam przedstawić. Przed Bożym Narodzeniem dzieliliśmy się z nauczycielami i kolegami opłatkiem. Pierwszy składał życzenia dyrektor gimnazjum.
W wakacje jeździło się na wycieczki po całej Polsce. Zwiedzaliśmy Warszawę, Kraków, Wieliczkę, Katowice i Wilno. W kopami soli w Wieliczce śpiewaliśmy nawet.Aleksander Kołyszko
1. W Świdniku, koło Lublina mieszka do dzisiaj rodzony brat Jana Czajko, pan Stefan Czajko. Opowiedział mi on, że brat jego został w 1939 roku aresztowany i wywieziony pod Archangielsk, skąd w 1941 roku dotarł do Armii Andersa. Walczył pod Monte Cassino. Po wojnie pozostał w Anglii, gdzie pracował jako nauczyciel w szkołach polonijnych. Tam też zmarł.
Po aresztowaniu Jana Czajko, w 1940 roku cała rodzina Czajków została na wiosnę zesłana z rodzinnej lidzkiej Słobódki na Syberię, skąd wrócili w 1946 roku do Polski.
(przypis R.Kuwalek)